Poprzedni sezon hiszpańskiej Primera Division miał być tą przysłowiową jaskółką, która w pojedynkę absolutnie nie jest w stanie zagwarantować nam rychłego nadejścia wiosny. W rolę jaskółki wcieliła się banda Diego Simeone z samym „Cholo” w roli głównej. „Rojiblancos” przerwali w końcu duopol ligowy i – ku uciesze nawet sporej grupy…
Poprzedni sezon hiszpańskiej Primera Division miał być tą przysłowiową jaskółką, która w pojedynkę absolutnie nie jest w stanie zagwarantować nam rychłego nadejścia wiosny. W rolę jaskółki wcieliła się banda Diego Simeone z samym „Cholo” w roli głównej. „Rojiblancos” przerwali w końcu duopol ligowy i – ku uciesze nawet sporej grupy kibiców Realu i Barcelony – sięgnęli po mistrzowski tytuł. Nic jednak dziwnego, że niewielu ekspertów spodziewało się powtórki z rozrywki. Pięć minut Atletico najprawdopodobniej dobiegło już końca, zwłaszcza w związku z exodusem czołowych zawodników do Chelsea Londyn. Nowo pozyskani zawodnicy gwarantują co prawda sporą jakość, jednak „Cholo” nie jest czarodziejem i, o ile swoją filozofię może im zaszczepić, tak przekształcenie ich w piłkarzy, którzy są w stanie oddać za niego – i za klub – życie, potrwa nieco dłużej niż kilka miesięcy. Wnioski te oczywiście trudno wyciągać po zaledwie pierwszych dwóch kolejkach, zwłaszcza że mecze czołowej trójki nie odpowiedziały nam na absolutnie żadne pytania… Wiemy dokładnie tyle, że nie wiemy nic.
Piłkarzom Atletico tytuł mistrzowski za poprzedni sezon należał się najzwyczajniej jak psu buda. Drużyna Simeone była najbardziej regularna, miała jasno określoną wizję gry i – pomimo tak wąskiej kadry – zawsze prezentowała swój styl, rzadko kiedy dawała sobie narzucać sposób rozgrywania meczu. Mistrzostwo zdobyła jednak głównie dzięki charyzmie samego „Cholo”, jak i jego watahy. Nikt mi nie wmówi, że Mandżukić czy Griezmann są w stanie zaoferować w ataku taką siłę i zadziorność jak Diego Costa. Nikt nie uwierzy w to, że ktokolwiek byłby w stanie zająć miejsce Thibuata Courtoisa, który już teraz znajduje się w gronie najlepszych bramkarzy na świecie, zwłaszcza że sprowadzony Jan Oblak nie wydaje się okazem zdrowia. Nikt też z marszu nie zastąpi na lewej stronie defensywy Filipe Luisa, który w pewien sposób był uosobieniem Simeone na boisku. Charakteru nie da się kupić, a tego w zespole „Rojiblancos” będzie zdecydowanie brakować. Mandžukić, Griezmann czy Siqueira oczywiście z biegiem czasu zakochają się w Simeone i będą skłonni oddać za niego wszystko, co mają, ale na wszystko trzeba poczekać, a jednak sezon aż taki długi nie jest. Chyba że…
Chyba że zarówno Real, jak i Barcelona dalej będą popadać w jeszcze większy marazm, bo inaczej obecnej sytuacji określić się nie da. Dwa mecze ligowe nie są rzecz jasna miarodajne, nie powinny służyć do wyciągania daleko idących wniosków, ale akurat tegoroczne lato nie było szczególnie długie, piłkarze nie mieli za wiele czasu, aby formę stracić, ale z drugiej strony im dłużej w sezon, tym większe zmęczenie będą odczuwać. Jak na razie po powrocie z zasłużonych pomundialowych wakacji, mimo wszystko powinniśmy oglądać przynajmniej przyzwoitą wersję największych gwiazd Realu i Barcy. „Królewscy” Ancelottiego zawojowali w poprzednim sezonie Europę, jednak od razu nasuwa się pytanie, czy aby na pewno była to zasługa włoskiego trenera, czy może były to jeszcze pozostałości po Jose Mourinho. Wszak do kadry Ancelottiego dołączył tak na dobrą sprawę jedynie Gareth Bale, który – oczywiście – dwie bramki w dwóch finałach zdobył, ale to inni kreowali grę i to inni stanowili o sile drużyny z Madrytu. Carletto wynalazł w Madrycie system 4-3-3. Za przystosowanie tej drużyny do gry w nowym ustawieniu – największy szacunek. Za zrobienie z Angela Di Marii jednego z najlepszych środkowych pomocników globu – uznanie całego świata. Fakty są jednak takie, że najważniejsze mecze w poprzednim sezonie Real wygrał stylem Mourinho, tyle tylko że ustawiony w systemie 4-3-3, przechodzącym często w obronie w 4-4-2. Wygrany 4:0 półfinał z Bayernem, po którym wszyscy tak rozpływali się nad Ancelottim, został wygrany dzięki grze z kontry – tylko i wyłącznie. Również Pep Guardiola nieco się pogubił, co dodatkowo ułatwiło sprawę „Królewskim”. Największe słabości Realu i Ancelottiego obnażył rewanżowy pojedynek z Borussią, w którym Carlo nie miał najmniejszego pojęcia, co robić. Włoch w ogóle nie reagował, wyglądał na zagubionego i chyba skupił się jedynie na modlitwie, aby mecz na Signal Iduna Park skończył się tak szybko, jak tylko to możliwe. Nie ulega jednak wątpliwości, że Ancelotti uzdrowił nieco atmosferę, tchnął w kadrę nowe życie, starał się coś zmienić i zbudował kadrę, która – ogrywana i szlifowana – mogła w pełnym słowa znaczeniu zawojować Europę i stać się Barceloną sprzed kilku lat, tylko w madryckim wydaniu. Już chyba wiadomo jednak, że tak się nie stanie.
A co w Barcelonie? Poprzedni sezon to jedno wielkie fiasko, którego chyba można było się spodziewać. Za dużo w minionych kilkunastu miesiącach było zmian w zespole, który ostatnie lata spędził na beztroskim wygrywaniu dzięki Pepowi Guardioli i generacji piłkarzy, która zdarza się raz na sto lat. Przyjście Luisa Enrique miało to zmienić, miało wprowadzić spokój i ustabilizować sytuację. FIFA przymknęła oko na La Masię, zezwoliła na transfery, więc na Camp Nou trafili: Suarez, Rakitić, Ter Stegen, Bravo, Mathieu czy Vermaelen. „Lucho” jednak również ma w sobie to słynne „DNA Barcelony”. Dlatego Katalończycy nadal będą grać to, co grali do tej pory – w nieznacznie jedynie zmienionej formie. Wszyscy oczekują na powrót do gry Suareza, zachwycają się debiutującymi Munirem i Sandro, ale to wszystko zaledwie przykrywka, aby jakoś dotrwać do października/listopada, kiedy wszystko może jakoś faktycznie się wykrystalizuje. Na razie nie tylko sama Barcelona, ale i cała La Liga wyglądają dość mizernie.
Atletico na starcie sezonu wygląda niezwykle chimerycznie. Superpuchar Hiszpanii to już sprawa zamknięta, do której nie ma co wracać. Niemniej jednak dwa pierwsze mecze ligowe podopiecznym Simeone najzwyczajniej w świecie nie wyszły. Brakowało w nich dosłownie wszystkiego, od szybkości, przez dokładność, aż do zrozumienia. W pierwszym starciu z Vallecano momentami można było łapać się za głowę. Rayo przez 60% czasu utrzymywało się przy piłce, dominowało nad rywalem i remis wywalczyło jak najbardziej zasłużenie. Statystyka posiadania futbolówki nie oddaje może pełni obrazu tego spotkania, bo akurat ekipa z Vallecas potrafiła odebrać piłkę nawet Barcelonie, ale już fakt, że podopieczni Simeone stworzyli sobie zaledwie pięć w miarę dogodnych okazji do zdobycia gola, nieco razi w oczy. I tutaj spora wina spada na napastników, a konkretnie na Mario Mandżukicia. Chorwat na Estadio de Vallecas kompletnie nie potrafił odnaleźć się w roli wysuniętego napastnika. Zaliczył zaledwie 15 celnych podań (co w porównaniu do meczu z Eibar i tak jest wielkim osiągnięciem), z czego prawie wszystkie wykonywane były do tyłu. Każda próba ofensywnego zagrania kończyła się fiaskiem. Ze wspomnianym Eibar były gracz Bayernu podczas 67 minut spędzonych na boisku wykonał zaledwie siedem podań, z czego cztery były celne… Mario broni jednak zdobyty gol, który nie zmienia niestety faktu, że „Rojiblancos” jeszcze za Diego Costa zatęsknią. Nawet jeśli Brazylijczyk z hiszpańskim paszportem zagrywał niecelnie, to rekompensował to niesłychanym pressingiem i wywieraniem presji na defensorach. Tego w Atletico obecnie brakuje. To wszak niesłychane, żeby zarówno Rayo Vallecano, jak i Eibar były w stanie składniej i dokładniej rozprowadzać futbolówkę pomiędzy liniami. W drużynie z Vicente Calderon na razie nie każdy walczy za każdego i bez wątpienia minie trochę czasu, nim się to zmieni.
W Barcelonie również się nie przelewa. Ekipa z Camp Nou nie ma co prawda problemów z utrzymywaniem się przy piłce (nic dziwnego), ale zwłaszcza po meczu z Villarreal można było odnieść wrażenie, że podopiecznym Luisa Enrique przypominają się demony przeszłości, kiedy to Katalończycy klepali, klepali i klepali, aż zaklepali się sami, próbując za wszelką cenę wejść z piłką do bramki. Wszystkich chyba zdziwiła tak defensywna postawa „Żółtej Łodzi Podwodnej” i chęć gry na bezbramkowy remis. Ekipie z Vila-real niewiele jednak zabrakło, żeby plan się powiódł. Barca nie miała absolutnie żadnego pomysłu na to, jak sforsować – bądź co bądź – nie najlepszą defensywę rywala. Kolejny demon przeszłości objawił się w postaci Daniego Alvesa. Barcelona w sumie wykonała 40 dośrodkowań w pole karne rywala. Już sam ten fakt dowodzi, jak zdesperowani niepowodzeniem tiki-taki musieli być Katalończycy, jeśli decydowali się na tak częste dośrodkowania. Blisko połowa z nich, bo 18, była udziałem Alvesa, a 12 z tych wrzutek było nieudanych albo kompletnie nieudanych. „Blaugrana” bramkę w końcu wcisnęła, ale nawet mimo przyjścia Ivana Rakiticia niewiele się zmieniło. Ręka „Lucho” widoczna jest chyba tylko we wprowadzaniu Munira i Sandro. Rakitić miał wnieść ożywienie w drugiej linii, ale na razie wiele wskazuje na to, że Chorwat szybko przesiąknie katalońskim stylem gry i będzie prezentował wizję gry zbliżoną do tej Xaviego i Iniesty. A ta nie przynosiła w ostatnim czasie zbyt wymiernych korzyści…
Najbardziej przechlapane ma jednak Real. Nie dość, że od początku przygody Ancelottiego z klubem mówiło się, że brak w grze „Królewskich” wyrobionego jako takiego stylu, to na dodatek jeszcze przed obecnym sezonem wujek Florek – w porozumieniu z Ancelottim czy bez – zdecydował się pozbyć piłkarzy, którzy w ogromnej mierze decydowali o zalążkach tego, jak Real Carletto ma wyglądać. Xabi to po prostu Xabi, gość decydował o wszystkim, co działo się na boisku (podobno w szatni już nie bardzo, gdzie „drugą młodość” przeżywa Casillas). Di Maria rolę defensywno-ofensywnego środkowego pomocnika przeniósł na (naj)wyższy level. Diego Lopez z kolei był dla zdecydowanej większości fanów Realu nadzieją na lepsze jutro (czytaj: pozbycie się Casillasa i oczyszczenie atmosfery). Florentino Perez po raz kolejny postawił na zabiegi medialne. Podstarzałego Alonso zamienił na wypacykowanego Kroosa, który rozegrał świetny mundial. Di Marię, który nawet bez tlenu przebiega więcej niż reszta piłkarzy, wymienił na Jamesa, coby się koszulki sprzedały. Na razie zabiegi te nie wyszły na dobre. Kroos rozegrał dobre spotkanie z Sevillą i po sprawie – wszyscy byli zachwyceni, twierdząc z marszu, że Niemiec już się wkomponował w zespół. Nie miał się w co wkomponowywać, bo zespołu w Madrycie najzwyczajniej na razie nie ma. James będzie z kolei prawdopodobnie drugim Isco, o ile Ancelotti nie porzuci systemu 4-3-3, w którym Kolumbijczyk zginie śmiercią naturalną. Real w dalszym ciągu nie ma określonego stylu, a co gorsza – nie ma określonej drużyny, bo tak do końca to chyba sam Carlo nie wie, co i jak ze sobą połączyć, żeby jeszcze co innego zaczęło funkcjonować. Pocieszenie dla fanów Realu? Może akurat Chicharito okaże się lekiem na całe zło (sic!).
Początek sezonu w Primera Division to więc jedna wielka niewiadoma. Nie ma co oczywiście sądzić, że do walki o mistrzostwo włączą się: Valencia, Sevilla czy inny Athletic. O majstra konkurować będą ci, co konkurować mieli. Trochę czasu zajmie im tylko odskoczenie od czołówki, a nam wyrobienie sobie jako takiej opinii. Na razie: Atletico, Barca i Real to jedne wielkie zagadki. Kluby te stały się nimi poniekąd na własne życzenie. Wpadki przytrafiły się już dwóm madryckim zespołom, Barcelona była jej blisko na El Madrigal. Przerwa na mecze reprezentacji na pewno nie poprawi tej sytuacji, a przecież już za niespełna dwa tygodnie czekają nas derby Madrytu… Obyśmy nie musieli się tylko tego meczu wstydzić.
tekst jest zamieszczony 2 razy... od 2 dni nikt nie poprawił...