Dwa dni temu FC Barcelona sięgnęła po swoje piąte trofeum. Do zwycięstwa w Lidze Mistrzów, La Liga, Copa del Rey, Superpucharze Europy doszła wygrana w klubowych mistrzostwach świata. Tylko jakimś dziwnym trafem to ostatnie przeszło przez świat bez większego echa.
Do 2004 roku był prestiż. Emocje. Zrywanie się z pracy lub szkoły, by zobaczyć wielkie meczycho rozgrywane w ramach Pucharu Interkontynentalnego. Mierzyli się w nim laureaci Pucharu Europy (później Ligi Mistrzów) i Copa Libertadores. Jedno wielkie spotkanie, które decydowało o tym, kto stoi obecnie na piedestale światowego futbolu. Na przestrzeni 44 lat drużyny ze Starego Kontynentu zanotowały tylko o jedną wiktorię więcej niż te z Ameryki Południowej, a w latach 1960-1980 żaden z tych dwóch stałych lądów nie wygrał dwa razy z rzędu.
Z nostalgią można wspominać czasy, gdy wszystkich przechodziły ciarki na myśl, że zbliża się ten dzień, który zadecyduje o tym, która drużyna jest najlepsza na całym globie. Mimo że przez wiele lat Puchar Interkontynentalny był rozgrywany w formie jednego spotkania, na neutralnym gruncie, co samo w sobie jest loterią, to trzeba przyznać, że trudno byłoby przejść obok tego meczu obojętnie.
Natomiast dzisiaj klubowe mistrzostwa świata właśnie z tym nam się kojarzą – obojętnością. Tak jak przed paroma laty reforma Pucharu Europy miała na celu podwyższyć poziom tych rozgrywek, tak w przypadku turnieju spod egidy FIFA postąpiono zupełnie odwrotnie. Przypomnę tylko obecne zasady. Startuje tam sześć drużyn, które wygrały rozgrywki na swoich kontynentach, oraz gospodarz, który mierzy się w play-off o jedno miejsce w ćwierćfinale z zespołem z Oceanii. Kluby z Europy i Ameryki Południowej zaczynają grę od półfinałów i tylko dwa razy na przestrzeni 11 lat nie rywalizowały one ze sobą w finale.
Niby jest to sprawiedliwe, choć słuszniej byłoby powiedzieć, że… śmiertelnie nudne. Miło jest oglądać drużyny afrykańskie lub azjatyckie i patrzeć, jak dużo brakuje im do nas, ale robiąc to rok w rok, trudno nie popaść w rutynę.
Europa zdecydowanie odjeżdża całemu światu. To tutaj wydaje się największe pieniądze na szkolenie, to tutaj są najlepsi trenerzy, to tutaj jest najlepsza infrastruktura i warunki meteorologiczne do grania. Zresztą najlepiej widać to było po tegorocznym turnieju. Piłkarze „Blaugrany” przyjechali na niego z własnymi rodzinami, traktując go bardziej jako delegację niż najważniejszy tydzień w roku.
Nagrody indywidualne za klubowe mistrzostwa świata są takie same jak na tych prawdziwych mistrzostwach świata rozgrywanych co cztery lata. Złoty But, Nagroda Fair Play (niemal zawsze zdobywana przez kluby z Europy i Ameryki Południowej, z wiadomych powodów – bo grały dwa, a nie trzy spotkania), Złota, Srebrna oraz Brązowa Piłka. Ta ostatnia szczególnie ważna, bo umożliwia honorowanie słabych, ale walecznych zawodników. Przykładowo – w ubiegłym roku był to piłkarz Auckland, Ivan Vicelich.
Obecnie te rozgrywki nie mają ani krzty klimatu i jakiejkolwiek zachęcającej otoczki. W tym roku na dwa pierwsze mecze gospodarza turnieju, Sanfrecce Hiroszima (o którym więcej możecie przeczytać tutaj), nie zapełniła się nawet połowa stadionu. Pytanie tylko: co można zmienić? Na pewno, jak wspominałem, fakt, że turniej rozgrywany jest rokrocznie, nie podnosi jego rangi. Grudniowy termin też nie sprzyja, bo zawodnicy Barcelony pewnie bardziej byli skupieni na porażce w lidze Atletico niż na własnym triumfie. Poziom rozgrywek również pozostawia wiele do życzenia, bo nie jest ryzykownym powiedzenie, że poza mistrzem Hiszpanii, pewnie co najmniej piętnaście innych europejskich drużyn również zdołałoby zwyciężyć.
Reform powinno być tutaj wiele, ale czy tym na górze na pewno będzie na tym zależało? We wszystkim, gdzie nie widać na pierwszy rzut oka sensu, najczęściej chodzi o jeden, ale bardzo poważny argument. Kasa, misiu, kasa.