Selekcjonerem reprezentacji Polski ostatecznie został przedstawiciel rodzimej myśli szkoleniowej, a nie trener z zagranicy. Z drugiej strony, wobec pojawiających się non – stop nazwisk stranierich, w kulminacyjnym momencie wyborów opiekuna drużyny narodowej pojawiało się pytanie, ilu zagranicznych szkoleniowców tak naprawdę było zainteresowanych posadą selekcjonera „Biało-czerwonych”. Czy faktycznie prowadzenie naszego zespołu narodowego to marzenie trenerów z Chorwacji, Francji czy Niemiec?
Ustalić trzeba jedno – czy dobry coach z zagranicy sam zgłosiłby się do PZPN z pytaniem o posadę? Nie, to związek sam występuje z taką inicjatywą, kiedy szczególnie zależy mu na danym trenerze. Wtedy następują pierwsze rozmowy, potem ewentualne negocjacje, ale w momencie, gdy proces przebiega w sposób odwrotny, a zatem szkoleniowiec sam proponuje swoje usługi piłkarskiej centrali, coś niewątpliwie musi być nie tak. Leo Beenhakker też przecież sam nie wykręcił numeru telefonu Michała Listkiewicza. Jego kandydaturę zaproponował Listkowi Jan de Zeeuw, zaraz po przegranym meczu z Niemcami 0:1 podczas Mistrzostw Świata 2006. Ówczesny prezes PZPN długo zastanawiał się nad sensem angażu Holendra, ale przekonał go do tego szef Sportfive Andrzej Placzyński. Nawiązując do poszukiwań następcy Don Leo, tylko jeden trener zagraniczny był na celowniku włodarzy polskiej piłki, a mianowicie Avram Grant. Reszta szkoleniowców, którzy pojawiali się na giełdzie kandydatów to albo ludzie, którzy w danym momencie nie mieli szans na znalezienie pracy w lepszych klubach bądź reprezentacjach, albo ofiary zwykłych wymysłów dziennikarzy.
Granta jednak nie da rady wrzucić do żadnego z tych worków, gdyż zaraz po zwolnieniu Beenhakkera, w PZPN pojawiło się silne lobby na czele z Jerzym Engel, popierające 54-letniego szkoleniowca. Engel bardzo dobrze zna Piniego Zahaviego, który prowadzi interesy Granta. I właśnie od niego dowiedział się, że były opiekun Chelsea Londyn jest poważnie zainteresowany posadą selekcjonera reprezentacji Polski. Grant jest mocno związany z naszym krajem, wszak z Mławy pochodzi jego ojciec. W kraju nad Wisłą bywa dwa, trzy razy w ciągu roku, w 2008 r. uczestniczył w Marszu Żywych na który przybył prosto z rewanżowego meczu ½ finału Ligi Mistrzów z FC Liverpool. — Wiem, że na razie waszą kadrę prowadzi Leo Beenhakker, ale kiedy polski futbol znajdzie się w potrzebie, jestem gotów wam pomóc — zapewnił wszystkich w maju ubiegłego roku. Grant to trener wybitny, choć wielu jest zdania, że przez swoją skromność, niemedialność i spokojny tryb życia raczej nie można go tak określać (gdy we wrześniu 2007 r. zastąpił na stanowisku menedżera Chelsea Londyn Jose Mourinho, prasa i kibice, dla przeciwwagi, zaczęli na niego mówić „Mr. Nobody” – „Pan Nikt”, podczas gdy Jose był dla wszystkich „The Special One” – „Ten wyjątkowy”).
Wyniki prowadzonych przez niego drużyn mówią jednak same za siebie: dwa mistrzostwa Izraela z Maccabi Hajfa, historyczny awans z Zielonymi do Ligi Mistrzów, Puchar Angli zdobyty z Chelsea Londyn, no i przede wszystkim finał Champions League w sezonie 2007/2008, gdzie The Blues musieli dopiero po rzutach karnych uznać wyższość Manchester United. Z kolei prowadząc reprezentację Izraela, Grant był bliski wywalczenia promocji na MŚ 2006. The Blue and Whites w swojej grupie eliminacyjnej nie ponieśli ani jednej porażki, ale nie byli w stanie wyprzedzić Francji i Szwajcarii.
Prezes PZPN Grzegorz Lato jeszcze we wrześniu miał zamiar się spotkać z Grantem, by ten przedstawił mu swoją wizję budowy reprezentacji Polski. Tyle, że w międzyczasie poważnie zachorował ojciec Avrama i izraelskiemu trenerowi nie w głowie były negocjacje z Latą i spółką. Później, gdy już stan zdrowia jego taty się poprawił, szybko pojawiła się oferta posady dyrektora sportowego w Portsmouth FC, którą Grant oczywiście przyjął. Jako że The Pompey w tym sezonie spisują się tragicznie, kwestią czasu jest, kiedy Grant zastąpi na ławce trenerskiej Paula Harta, wszak przecież podobny manewr miał miejsce w Chelsea, gdzie Avram z początku też miał być tylko dyrektorem sportowym. Ciekawe, co by jednak było, gdyby ojciec Granta nie zachorował i doszło do spotkania z Latą. Czy dziś Grant rozsyłałby powołania na towarzyskie mecze z Rumunią i Kanadą? Teraz można już jednak tylko gdybać…
W tym samym czasie co Grant, swój akces do prowadzenia reprezentacji zgłosił Niemiec Lothar Matthaeus. Piłkarzem Lothar był wybitnym, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. 150 występów w reprezentacji Niemiec, udział w pięciu mundialach i czterech turniejach o mistrzostwo Europy, poza tym rekordowa ilość występów – 25 podczas mistrzostw globu – te osiągnięcia mówią same za siebie. Problem polega jednak na tym, że na trenerskiej ławce legendzie Bayernu Monachium idzie jak po grudzie. Przygodę z trenerką zaczął zaraz po zakończeniu kariery w 2001 r., prowadząc Rapid Wiedeń, ale ze stolicy Austrii został wypędzony już po roku. Później był szkoleniowcem Partizana Belgrad z którym odniósł jak do tej pory największy sukces w karierze trenerskiej, zdobywając z ekipą Grobari mistrzostwo Serbii i Czarnogóry w sezonie 2002/2003. Latem awansował do Ligi Mistrzów, w III rundzie eliminacyjnej pokonując samo Newcastle United, a jednym z podopiecznym Matthaeusa był wówczas Tomasz Rząsa.
Sukcesy na Bałkanach sprawiły, że zbawiciela zobaczyły w nim władze węgierskiej federacji piłkarskiej proponując mu stanowisko selekcjonera reprezentacji Węgier, na co Matthaeus chętnie przystał. Tyle, że zamiast wyprowadzić Madziarów na prostą, tylko pogrążył ich w kryzysie i w niesławie opuścił Węgry w 2005 r. Rok 2006 spędził w Atletico Paranaense, ale bez większych sukcesów. Bardziej obfitym w osiągnięcia był jego drugi pobyt w Austrii, tym razem w zespole Red Bull Salzburg z którym w sezonie 2006/2007 zdobył pierwsze dla klubu ze Stadion Wals – Siezenheim mistrzostwo Austrii. Inna sprawa, że dysponował składem o którym inni w ojczyźnie Mozarta mogli tylko pomarzyć, więc równie dobrze każdy trener z Max Bundesligi mógł się pokusić o taki sukces, gdyby prowadził salzburskie Byki. Ostatnie dwa lata to nieudane przygody z izraelskim Maccabi Netanya i węgierskim FC Fehervar, tylko potwierdzające tezę, że Matthaeus powinien skupić się na czymś innym. Zaraz po pojawieniu się informacji o jego zainteresowaniu posadą selekcjonera „Biało-czerwonych” Niemiec wydał stosowane oświadczenie, w którym wszystkiemu zaprzeczył.
Czy jednak nie było to tylko i wyłącznie ratowanie twarzy? Wszak Lato wyśmiał jego kandydaturę, przyrzekając, że co jak co, ale Matthaeusa nigdy nie planował zatrudnić. O tym, że jednak Lotharowi faktycznie zależało na pracy w Polsce, niech zaświadczy fakt, że kilka tygodni później znalazł zatrudnienie w argentyńskim Racingu Club de Avellaneda. Tyle, że jego romans z La Academią trwał króciutko, bo ostatecznie do podpisania umowy nie doszło, a wszystko przez… jego żonę Lilianę, która nie znalazła żadnej pracy w Argentynie, więc nie widziała sensu by razem z mężem wybierać się do kraju Tanga. Czy wyobrażacie sobie sytuację, w której z tych samych pobudek Matthaeus porzuca pomysł zostania opiekunem naszej drużyny narodowej?
Po Grancie i Matthaeusie na tapecie polskich mediów znalazła się kandydatura Włocha Alberto Zaccheronniego. Coacha o renomie i sukcesach na pewno większych niż wyżej wymienieni trenerzy, ale też bez wątpienia w ostatnich latach nie mającego się zbytnio czym pochwalić. Ostatnie jego osiągnięcia datowane są na koniec lat 90., kiedy najpierw w sezonie 1997/1998 zajął z Udinese Calcio trzecie miejsce w Serie A, co do dziś jest najlepszym osiągnięciem Zebrette w historii, a w sezonie 1998/1999 wywalczył z AC Milan mistrzostwo Włoch. Choć później pracował w nie gorszych od Rossonerich klubach, a mianowicie Lazio Rzym i Interze Mediolan, nie potrafił już nawiązać do dawnych sukcesów. Z Biancoselesti w sezonie 2001/2002 zajął dopiero czwarte miejsce w lidze włoskiej. W sezonie 2003/2004 ten rezultat powtórzył z Nerrazzurich, wcześniej nie potrafiąc zdobyć Pucharu UEFA, gdyż jego Inter odpadł w ¼ finału tych rozgrywek, przegrywając dwumecz z Olympique Marsylia, które przecież wcale nie był faworytem tego starcia. Później miał aż dwuletnią przerwę w pracy trenerskiej i dopiero we wrześniu 2006 r. objął stanowisko trenera AC Torino, w którym jednak wytrwał tylko lutego 2007.
Od tego czasu nie prowadził już żadnego klubu, więc powierzenie mu reprezentacji na pewno byłoby olbrzymim ryzykiem. Włoch oglądał z wysokości trybun eliminacyjne potyczki Polaków z Czechami i Słowacją, zaś na pytania czy jest zainteresowany posadą selekcjonera, odpowiadał niezmiennie, że jeśli ktoś zaproponowałby mu takowe stanowisko, na pewno by się zgodził. Problem w tym, że nikt z działaczy z ul. Bitwy Warszawskiej nawet się do niego nie odezwał. Grant, Matthaeus i Zaccheroni to nazwiska trenerów z zagranicy, które najczęściej pojawiały się na łamach prasy i którym media poświęciły najwięcej uwagi. Wielu było jednak kandydatów, którzy tylko przemknęli na trenerskiej giełdzie, ale wśród nich są dwaj szkoleniowcy, którzy z pewnością wiele mogliby dać naszej kadrze, gdyby faktycznie nowymi selekcjonerami zostali.
Pierwszym jest Chorwat Slaven Bilić, który osiągnął największy sukces z Vatreni od czasów MŚ 1998 we Francji, podczas EURO 2008 dochodząc do 1/4 finału, gdzie jego drużyna w dramatycznych okolicznościach przegrała z Turcją. Chorwacja jednak nie awansowała do MŚ 2010 w RPA, w swojej grupie zajmując dopiero trzecie miejsce, w dodatku dostając dwukrotnie tęgie lanie od Anglików (1:4 w Zagrzebiu i 1:5 w Londynie). Fiasko kwalifikacji na mundial nie zniechęciło jednak Bilicia do dalszej pracy z drużyną narodową, zaś chorwacka federacja piłkarska zaproponowała mu nowy kontrakt.
— Jestem dumny z faktu, że moją osobą zainteresowana jest reprezentacja Polski, ale na razie jestem selekcjonerem Chorwacji i tylko to w tej chwili mnie interesuje — odpowiedział na pytania, czy interesuje go praca nad Wisłą. — Wiem, że w eliminacjach do MŚ spisaliśmy się fatalnie, ale teraz przed nami jest nowy cel, a mianowicie awans do EURO 2012 i tylko na tym się skupiamy.
Poza tym gdyby Bilicia jednak zwolniono, obrałby on kurs raczej na Wyspy Brytyjskie, wszak jego usługami od dłuższego czas zainteresowany jest jego były klub, a mianowicie West Ham United Londyn, w którym Bilic grał w latach 1996-1997. Drugim szkoleniowcem jest z kolei Francuz Rogger Lemerre, który najpierw był asystentem Aime Jacqueta podczas MŚ 1998, a gdy ten po zdobyciu mistrzostwa świata z Trójkolorwymi zrezygnował z pracy, kontynuował jego dzieło, zdobywając z Francją Mistrzostwo Europy w 2000 r., zaś rok później triumfując w Pucharze Konfederacji. Na pewno cieniem na jego selekcjonerskiej kadencji kładzie się klęska na MŚ 2002 w Korei Południowej i Japoni, kiedy Francja nawet nie wyszła z grupy, nie odnosząc nawet jednego zwycięstwa i nie zdobywając żadnej bramki. 58-letni Lemerre szybko jednak udowodnił, że był to tylko wypadek przy pracy. Dwa lata później bowiem w wielkim stylu wywalczył z reprezentacją Tunezji Puchar Narodów Afryki. Z Nieposkromnionymi Lwami awansował również na Mistrzostwa Świata 2006, gdzie jednak jego drużyna nawet nie wyszła z grupy. Francuz o możliwości pracy z Polską nie wypowiedział się ani razu, co świadczy o tym, że jego angaż był tylko wymysłem mediów. A szkoda bo Lemerre to z pewnością trener niezwykle mądry, podobnie zresztą jak jego wielki mistrz i przyjaciel Jacquet. I na pewno mógłby choć po części zaszczepić w nas francuski styl gry.
Jakie jeszcze nazwiska padały w kontekście walki o fotel selekcjonera? Nie raz i nie dwa prasa pisała o Danie Petrescu, który również byłby doskonałym wyborem, ale pytanie, jak zareagowaliby na to piłkarze Wisły Kraków, a przede wszystkim Jakub Błaszczykowski, który często narzekał (abstrahując od tego, czy słusznie, czy nie) na metody szkoleniowe Rumuna? Atmosfera wokół kadry i nowego szkoleniowca już na samym początku byłaby mało komfortowa i raczej niesprzyjająca sukcesom. Lawrie Sanchez, który ma w swoim CV między innymi pracę z reprezentacją Irlandii Północnej (on, w przeciwieństwie do Nigela Worthingtona, z Polską zawsze miał pod górkę) i Fulham Londyn, to trochę mało. Podobnie rzecz ma się z Winfriedem Schaefferem, który z Kamerunem na przełomie XX i XXI wieku co prawda rządził i dzielił w Afryce, ale już na MŚ nie szło mu tak dobrze. Javier Agguire zaś, mimo olbrzymiej nerwówki, uratował Meksyk od kompromitacji i rzutem na taśmę zapewnił El Tri promocje na afrykański mundial, więc równie szybko jak się pojawiła tak i znikła opcja jego zatrudnienia. Z kolei takie nazwiska jak Meksykanin Manuel Negrete Arias, Hiszpan Jose Gonzales, Brazylijczyk Samuel de Oliveira Estevez i Francuz Salim Benhamel niewiele mówią najbardziej fanatycznym kibicom, więc nawet nie ma sensu analizować, czy do pracy z Polską by się nadawali, czy nie.
PZPN zatrudniając Franciszka Smudę podjął oczywiście decyzje najlepszą z możliwych, natomiast gdyby z różnych przyczyn angaż Franza się nie udał, wtedy faktycznie chyba należałoby ponownie powierzyć kadrę szkoleniowcowi z zagranicy. Tyle, że bardziej ułożonemu, przewidywalnemu i mniej niepokornemu aniżeli Leo Beenhakker. Kandydatów spełniających te kryteria nie brakowało, więc gdyby zakładając czystko hipotetycznie nie wyszło ze Smudą, Polska wcale nie zostałaby na lodzie.