Choć zazwyczaj pod adresem Barcelony piszę teksty pochwalne, o tyle dziś nie sposób nie napisać kilku gorzkich słów. Pochwały należą się natomiast Interowi.
Wreszcie ktoś znalazł sposób na Barcelonę. Już kilka dni temu z potęgą z Katalonii prawie poradził sobie Espanyol. Prawie, bo do pełni szczęścia zabrakło bramki. We wtorkowy wieczór podopieczni Guardioli znów mieli problem, ale tym razem trafili na rywala znacznie silniejszego niż druga drużyna z miasta Gaudiego.
Inter wyłączył z gry Messiego. Leo nie potrafił niemal przez całe spotkanie zrobić typowej dla siebie akcji, w której mija jak tyczki kilku zawodników i oddaje celny strzał na bramkę. Messi był niewidoczny, a gdy chciał się pokazać, to błysk jego akcji gasł już po chwili, gdy piłkę odbierał mu któryś z graczy Interu. Niestety, gdy Argentyńczyk grał słabo, nikt z ataku nie wziął na siebie ciężaru gry. Ibrahimović chyba nie był w stanie normalnie grać na stadionie, na którym spędził kilka ostatnich lat. Pedro? Strzelił gola i… tyle. Dobrze, że chociaż to zrobił. Co z resztą piłkarzy? Wrzutki Alvesa były bardzo niecelne. Pique z Puyolem też nie zagrali olśniewająco. Busquets jak zwykle był najczęściej faulowanym graczem Barcelony, a Keita i Xavi choć starali się, nie pokazali niczego ciekawego. Dodatkowo Malijczyk spóźnił się z interwencją przy drugim golu dla Włochów. Na plus dla katalońskiej drużyny trzeba zaliczyć występ Maxwella.
A Inter? Nie dał się stłamsić po stracie gola. Zagrał dobrze taktycznie i z ogromną wolą zwycięstwa. Nie przestraszył się Barcelony. Pokazał, jak trzeba grać z Katalończykami. Wyłączył z gry Messiego i Xaviego, czyli dwa główne ogniwa drużyny Guardioli.
Do pełni szczęścia Włochom trzeba jeszcze wytrzymać 90 minut meczu na Camp Nou. Arsenal dostał tam cztery gole, Real jednego. No i 24 listopada sam Inter przegrał tam 0:2, a za tydzień taki wynik da awans do finału Barcelonie. Garcze Mourinho są blisko madryckiego finału, ale grają przeciwko samej Barcelonie, więc pewni awansu być nie mogą.