Znacie pewnie to uczucie. Nastawiacie się bardzo mocno na coś, nie możecie się tego doczekać, a później przychodzi wielkie rozczarowanie i balonik oczekiwań, który jest napompowany do granic możliwości, pęka z ogromną siłą. Ta metafora idealnie pasuje do obecnej sytuacji HSV, który z kolejki na kolejkę pogrąża się coraz bardziej.
A miało być przecież tak pięknie. W zeszłym sezonie hamburczycy po raz pierwszy od dwóch lat nie musieli walczyć o byt w Bundeslidze w barażach, natomiast latem dokonali transferów, które wespół z wypowiedziami osób związanych z klubem kazały nam sądzić, że Hamburger SV w końcu może wrócić na należne miejsce, a więc do pucharów.
O całej genezie hamburskiego kryzysu nie będziemy się już dłużej rozpisywać, ponieważ zrobiliśmy to mniej więcej trzy tygodnie temu. Wtedy też do klubu dołączył strażak, który już w Hoffenheim pokazał, że z najgorszego pożaru może wyjść cało (albo prawie cało, bo jednak z powodu słabych wyników został zwolniony rok temu). Mowa o Markusie Gisdolu, który zastąpił na stanowisku trenera Bruno Labbadię.
No i wydawało się, że może być to strzał w dziesiątkę, a kibice w Hamburgu przeżyją podobnie piękne chwile jak fani Hoffenheim pod koniec sezonu 2012/2013. Nic z tego, bo piłkarska rzeczywistość brutalnie zweryfikowała marzenia, a ciosem poniżej pasa był piątkowy mecz z Eintrachtem Frankfurt.
https://www.youtube.com/watch?v=PEfXptZ_Ul0
Właściwie o dobrych stronach gry HSV nie da się napisać nic konstruktywnego. Starcie z frankfurtczykami, którzy notabene wyrastają na największe odkrycie sezonu, a po zwycięstwie 3:0 w Hamburgu są już na czwartym miejscu w tabeli, było niemal jak spotkanie nieprzygotowanego do egzaminu studenta z profesorem, który jest w swojej dziedzinie autorytetem. HSV było nie o klasę, a o dwie klasy gorsze od rywala w każdym elemencie piłkarskiego rzemiosła. Gra w odbiorze i odbudowywanie ustawienia po stracie piłki, wychodzenie i przygotowanie pressingu, ustawienie względem rywala i dobre przesuwanie formacji – tych podstawowych elementów Eintracht mógłby dziś uczyć hamburczyków.
Nie spodziewamy się, że po takiej klęsce pracę straci Markus Gisdol. Jedno jest jednak pewne. Jeżeli Hamburger SV nie przemieni się z ucznia, który nie ma głowy do wkuwania nowych rzeczy, w studenta, którego aż ciągnie do nauki i nabywania kolejnych umiejętności, efekt może być tragiczny. Spadek. Pierwszy w historii tego legendarnego klubu.