W Hiszpanii i Włoszech kurtyna nad sezonem 2008/2009 zapadła już kilka tygodni temu. Widowisko trwające blisko 10 miesięcy wzbudzało niemałą popularność w naszym kraju. Zapewne byłaby ona jeszcze większa, gdyby na obu półwyspach występowała większa ilość rodaków. Niestety, ostatnia edycja rozgrywek La Liga i Calcio obyła się bez polskich, boiskowych akcentów. A przecież w przeszłości bywało zupełnie inaczej! Dlatego w naszej kolejnej zupie przedstawiamy sylwetki piłkarzy z nad Wisły, którym dane było bardziej lub mniej udanie stąpać po hiszpańskiej i włoskiej ziemi.
W latach 80. i 90., gdy Primera Division i Serie A przeżywały swoje złote okresy, dystansując resztę piłkarskiej Europy, nasi rodzimi kopacze w przeciwieństwie do obecnego pokolenia, mieli w nich naprawdę coś do powiedzenia. „Biało-czerwoni” byli towarem jeśli nie pożądanym, to na pewno poważnie branym pod uwagę przy budowaniu kadry zespołu. Niestety, nie przekładało się to na sukcesy reprezentacji, która nie potrafiła przez kilkanaście lat awansować do ME lub MŚ.
Ambasador Urban
Najwybitniejszym przedstawicielem polskiej piłki w Hiszpanii do dziś jest Jan Urban. Swoją przygodę z tym krajem rozpoczął w barwach Osasuny Pampeluna. W stolicy prowincji Nawarra występował w latach 1990-1995 i już w pierwszym sezonie swojej gry zyskał wśród fanów status jednego z ulubieńców. 30 grudnia 1990 roku Osasuna rozgrywała ligowe spotkanie z Realem Madryt na Santiago Bernabeu. Niespodziewanie zwyciężyła aż 4:0, głownie dzięki Urbanowi, który popisał się hattrickiem. Tak wspaniały wyczyn ułatwił naszemu napastnikowi dalsze kopanie piłki na Półwyspie Iberyjskim. W sumie dla zespołu z Pampeluny rozegrał ponad 160 spotkań i strzelił 49 goli! Jednocześnie zrobił doskonałą reklamę pozostałym polskim piłkarzom. Od chwili, gdy Urban wyemigrował do Hiszpanii, nastała w tym kraju, nie zanotowana wcześniej ani później, moda na sprowadzanie Polaków. 47-letni dziś Urban stał się naszym futbolowym ambasadorem na iberyjskiej ziemi. W bardziej patetycznych słowach można stwierdzić, że dał nam przykład, jak na hiszpańskiej ziemi powinniśmy grać.
W 1992 roku Osasuna sprowadziła z Galatasaray Stambuł Romana Koseckiego. Wychowanek RKS-u Mirków szybko przekonał do siebie nie tylko nowych pracodawców, ale także przełożonych pozostałych drużyn La Liga. Dlatego już po pierwszym sezonie, okraszonym ośmioma trafieniami, zmienił barwy klubowe i przeniósł się do wyżej notowanego Atletico Madryt. Podobnie jak Urban, w równie błyskawicznym tempie dał się poznać z jak najlepszej strony kibicom. Jesienią 1993 roku FC Barcelona prowadziła w Madrycie do przerwy 3:0. Jednak drugie 45 minut było istnym koncertem gry Koseckiego, który dwukrotnie umieścił piłkę w siatce, dołożył do tego dwie asysty i Atletico wygrało ostatecznie 4:3. Dwa lata później opuścił Hiszpanię i przeniósł się do francuskiego Nantes. Bilans Polaków w La Liga nie został jednak zachwiany, ponieważ w drugim kierunku z Mantpellier do Osasuny powędrował Jacek Ziober. I oczywiście z pozytywnym skutkiem – przez trzy sezony zapisał na swoim koncie 15 bramek. Trzeba przyznać, że ten klub rzeczywiście wychodził polskim zawodnikom na zdrowie. Zresztą, co ciekawe, z języka baskijskie słowo „Osasuna” oznacza… zdrowie.
Rok przed pojawieniem się Ziobera, na południe Hiszpanii trafił Wojciech Kowalczyk. Nietuzinkowy i jednocześnie niesforny napastnik przywdział barwy Betisu Sewilla. Z pewnością po zakończeniu obecnego sezonu jest mu niezwykle smutno, ponieważ klub ze stolicy Andaluzji spadł do Segunda Division. Jest to dla niego tym bardziej przygnębiający fakt, ponieważ, gdy występował w biało-zielonej koszulce klub odnosił znaczące sukcesy: 3. miejsce w sezonie 1994/1995 i przegrany finał krajowego puchary w 1997 roku. Dołożył do tego swoją cegiełkę, dzięki zdobyciu 14 bramek w przeciągu trzech sezonów.
Kolejnym zawodnikiem, o którym chcielibyśmy wspomnieć jest Mirosław Trzeciak. Robimy to bardziej ze względu na szczególną statystykę pod którą są zapisane jego personalia, niż boiskowe laury. Otóż obecny dyrektor sportowy Legii Warszawa jest ostatnim piłkarzem, wychowanym na ligowych boiskach w Polsce, który zdołał zagrać w Primera Division. W latach 1999-2001 występował w zURBANizowanej Polakami, przez cały okres lat 90-tych, Osasunie. W 2000 roku, jeszcze na zapleczu Primera Division, dzięki jego bramce w ostatniej kolejce zespół z Pampeluny awansował do pierwszej ligi. Aczkolwiek status tymczasowego bohatera nie okazał się gwarancją regularnej gry na najwyższym szczeblu rozgrywek. Trzeciak stosował (stosuje) się jednak do niepisanej teorii, że mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy, a nie zaczyna, ponieważ w zamykającym sezon 2000/20001 pojedynku zanotował bardzo udany występ, choć szkoda, że podsumowany czerwoną kartką.
Być może była to symboliczna czerwona kartka dla wszystkich piłkarzy wychowanych w naszym kraju, którzy w późniejszych latach starali się zaistnieć w Primera Division. Od ośmiu lat żadnemu z „naszych” nie udało się w niej zagrać. W tym miejscu pojawi się zapewne zarzut, że jest przecież Euzebiusz Smolarek, który w sezonie 2007/2008 występował w Racingu Santander. Tyle że Ebi swoich umiejętności nie szlifował na polskich boiskach i dlatego postanowiliśmy go nie uwzględniać. Poza tym na El Sardinero spędził tylko jeden sezon, po którym klub nie miał zamiaru z nim dalej współpracować. Nie jest to w kierunku wychowanka Feyenoordu żaden wyraz dyskryminacji, a jedynie wykorzystanie faktu jego pominięcia w ukazaniu prawdziwych realiów polskiego piłkarstwa w przeciągu ostatniej dekady.
Bello Di Notte
Boniek, Koźmiński, Boniek i jeszcze raz Boniek… Tak w skrócie prezentuje się lista naszych rodaków, którzy podbili serca fanów Calcio. Momentami aż ciśnie się na usta bolesna refleksja, że sławnych Polaków we Włoszech tak naprawdę było dwóch – wspomniany „Zibi” i… Papież Jan Paweł II. Jego sylwetki nikomu przybliżać raczej nie trzeba. Pomimo iż jako działacz sportowy cały czas raczkuje, to tego, jakim był piłkarzem nikt mu nie odbierze. W połowie lat 80-tych szalał w barwach „Bianconerich” do spółki z Platinim i Rossim, zachłannie zdobywając jedno trofeum po drugim. W Juventusie był nazywany „pięknością nocy” – ponoć najlepsze występy notował w meczach rozgrywanych przy sztucznym oświetleniu. W przeciągu swego trzyletniego pobytu w Turynie zdobył możliwie wszystko, co tylko było do zdobycia, po czym przeniósł się do AS Romy.
O tym, jak mocną markę miał nasz rodak w piłkarskim światku, świadczy ballada Lando Fioriniego upamiętniająca jego przenosiny na Stadio Olimpico: „Więc mamy Bońka, wszyscy szczęśliwi! Któż naszej drużynie na drodze stanie? Skoro dwóch Polaków teraz w Wiecznym Mieście. Jeden z nich w Romie, drugi w Watykanie…” Chociaż pobyt w stołecznym klubie nie był już uwieńczony licznymi pucharami, Boniek nadal trzymał wysoki poziom i do końca swojej przygody w Serie A regularnie grywał w wyjściowej jedenastce Rzymian. W cieniu „Zibiego” po włoskich boiskach hasał w tym samym czasie Władysław Żmuda (Hellas Verona i Cremonese). Na jego imponującą karierę złożyło się 19 występów w tym jedna bramka.
Przystań Udine
Po Zbigniewie Bońku, jedynym weteranem włoskich boisk został Marek Koźmiński, który na Półwyspie Apenińskim spędził niespełna 11 sezonów, kolejno w barwach Udinese, Bresci i Ancony. Jego kariera wygląda jednak zgoła inaczej niż ex-libero Romy. Nie tylko dlatego, że Koźmiński był bocznym obrońcą, ale występując w ekipie „Zebrette”, każdego sezonu musiał walczyć bardziej o życie (czyt. utrzymanie), niż o najwyższe ligowe cele. W sezonie 1992-93 wraz z Koźmińskim grał w Udine inny obrońca Piotr Czachowski. Były reprezentant Polski, mimo pokładanych w nim nadziei, furory nie zrobił i po sezonie wrócił do ojczyzny. Za to ciekawie na jego temat rozpisywała się wówczas „La Gazetta dello Sport”. – Pojawienie się w Udine reprezentanta Polski Piotra Czachowskiego zwiększyło sprzedaż karnetów na mecze tamtejszego klubu. Jeszcze niedawno sprzedawano codziennie zaledwie około 50 karnetów na mecze Udinese w nadchodzącym sezonie ligowym. Po podpisaniu przez beniaminka Serie A kontraktu z Polakiem liczba ta wzrosła do 300 – napisano. Czyli, jakby nie patrzeć, przyczynił się chociaż do komercjalnego sukcesu zespołu. Rok później na Stadio Friuli zostawił po sobie ślad kolejny Polak Dariusz Adamczuk. Ślad w dosłownym tego słowa znaczeniu, gdyż podczas rocznego wypożyczenia piłkarz wszedł na boisko zaledwie dwa razy, zapisując się w historii jako piąty Polak w Serie A, a trzeci (ostatni?) w Udinese.
XXI wiek można uznać jako ostatnie tchnienie jeśli chodzi o grę naszych rodaków we Włoszech. W 2007 totalną klapą zakończył się sezon w wykonaniu Kamila Kosowskiego w barwach Chievo. Jednak nasi piłkarze jako przestrogę przed zakusami na grę na Półwyspie Apenińskim powinni traktować przypadek Radosława Matusiaka. Piłkarz, którego talent właśnie w Serie A miał rozbłysnąć, totalnie podupadł. Obecnemu zawodnikowi Widzewa do dzisiaj pewnie spędza sen z powiek ławka rezerwowych na stadionie Renzo Barbera i Urugwajczyk Edison Cavani, który został ściągnięty do Palermo w ostatniej chwili rzekomo jako jego zmiennik. Na ironię wyczyn Matusiaka (jeden gol w przegranym meczu wyjazdowym z Ascoli) przez długie lata może zostać nienaruszony. Wątpimy, czy prędko znajdzie się u nas taki śmiałek, który ruszy na podbój Calcio. Także od daty 13.05.2007 będziemy prawdopodobnie liczyć kolejne rocznice, kiedy to ostatnio nasz rodak trafił do włoskiej siatki…
Wspomnień czar
Nic nie wskazuje by w najbliższej przyszłości polscy piłkarze nawiązali do poprzedniego pokolenia i zaczęli stanowić o sile pierwszoligowych zespołów w Hiszpanii i Włoszech. I tu z naszej strony głębsza refleksja. Problemem jest… brak dostrzegania problemu i deklarowanie, że istnieje obecnie coś takiego, jak Polska myśl szkoleniowa, która podobno wychowuje nam klasowych zawodników. Szkoda tylko, że od lat nie jest aktualizowana. Dla nas jest to więc czysta utopia, wmawiana i wpychana nam na siłę przez największych piłkarskich „wieszczów” tego wieku.
Z tego pesymistycznego stanu postaramy się was wyprowadzić poprzez prośbę, którą kierujemy w waszą stronę. Popularny kataloński pisarz Carlos Luis Zafon w swojej powieści „Cień Wiatru” napisał: Niewiele rzeczy tak bardzo oszukuje jak wspomnienia. Skoro jest to stan tak wyjątkowy pozwólmy się oszukać i najlepiej z wypiekamy na twarzy powspominajmy wspaniałe występy oraz gole autorstwa Urbana, Koseckiego czy wreszcie Bońka. Szczególnie dla hiszpańsko-włoskich typów były to chwile wyjątkowe.
Zupę przyrządził Paweł Zapała i Krzysztof Kołodziej
świetny artykuł