Końcówka czerwca 1996 roku – po wycofaniu się z rozgrywek Sokoła Tychy, ŁKS, któremu przyznano w ostatniej kolejce zwycięstwo walkowerem, 34. kolejkę ligi ogląda jedynie w telewizji. Patrzy na pięć goli Jacka Dembińskiego, które zamykają niezwykły, mistrzowski sezon Widzewa Łódź. Społeczność kibicowska Rycerzy Wiosny kipi ze złości, myśląc o triumfie rywala zza miedzy. Jeszcze nie wiedząc. co czeka ich klub w przyszłym sezonie...
Wszyscy Ełkaesiacy cierpieli. Bolała marna postawa ich ulubieńców, którzy zakończyli sezon na szóstym miejscu. Bolały 32 punkty straty do lidera na koniec sezonu. Ale nade wszystko bolało, że na taki dystans odstawił ich Widzew. I to jeszcze w okolicznościach, gdy do 88. minuty przedostatniej kolejki, „Czerwono-biało-czerwonym” bardzo daleko było do choćby myślenia o mistrzostwie, kiedy w Warszawie przegrywali z Legią 0:2…
Każdy kibic Widzewa wie, co było dalej. Szalona końcówka, trzy gole w pięć minut i zwycięstwo 3:2. Niezwykła, romantyczna historia, którą kibice Widzewa Łódź wspominają do dziś z wypiekami na twarzy, mówiąc, że tamtego dnia w stolicy euforia była tak duża, że nie do końca miało się panowanie nad własnym ciałem. Jedna część Łodzi fetowała, podczas gdy druga była przepełniona wściekłością.
W meczach derbowych ŁKS co prawda wypadł lepiej – u siebie zremisował, na terenie odwiecznego rywala wygrał. Marne to było jednak pocieszenie w sytuacji, gdy na koniec sezonu i tak najlepszy okazał się Widzew. Kibiców Łódzkiego KS-u bolał przede wszystkim fakt, jaka różnica dzieliła ich klub od tego, co prezentował RTS. Nie mieli jeszcze wtedy świadomości, jak szybko ŁKS odzyska panowanie w kraju.
Żądza triumfu
Przed rozpoczęciem sezonu w hierarchii klubów mogących sięgnąć po mistrzostwo, ŁKS stawiano wysoko. Po krótkim holendersko-niemieckim epizodzie, do zespołu wrócił Marek Saganowski, który z królem strzelców sezonu 1996/1997 – Mirosławem Trzeciakiem (18 goli) – miał stworzyć jeden z najgroźniejszych duetów snajperskich w lidze. Jak się jednak później okazało, wspomniana dwójka strzeleckie wsparcie dostała jeszcze od dwóch Ełkaesiaków – Brazylijczyka Rodrigo Jose Carbone oraz od Tomasza Kłosa.
Ciosem dla kibiców okazało się odejście z klubu Macieja Terleckiego, który przy Alei Unii 2 spędził trzy sezony. Jedna sprawa to transfer, druga kierunek przenosin. I w tym aspekcie Terlecki dokonał niefortunnego od strony kibicowskiej wyboru. Przeniósł się na aleję Piłsudskiego do łódzkiego Widzewa. Jak nietrudno się domyślić, nie spotkało się to z uznaniem ze strony kibiców ŁKS-u, w którego barwach stał się jednym z ulubieńców fanów. Podobna reakcja czekała go także po drugiej stronie miasta, gdzie kibice Widzewa nie zgotowali mu ciepłego powitania.
Bez Terleckiego w składzie ŁKS wyszedł na pierwsze spotkanie sezonu z Zagłębiem Lubin, ale za to z duetem Saganowski-Trzeciak, a także między innymi ze Zbigniewem Wyciszkiewiczem, który trafił do Rycerzy Wiosny z Widzewa w ramach zapłaty za transfer Terleckiego. Dzięki bramce wieloletniego reprezentanta „Biało-czerwono-białych” barw Grzegorza Krysiaka, Ełkaesiacy wygrali 1:0.
Kolejne mecze okazały się jednak znacznie trudniejsze dla ŁKS-u. Gdyby łodzianie nie wyszarpali zwycięstwa z Odrą Wodzisław w czwartej kolejce w ostatnich minutach, to po dwóch wcześniejszych porażkach z Górnikiem Zabrze oraz Wisłą Kraków znaleźliby się na w strefie spadkowej na 16. miejscu. Ełkaesiacy ustabilizowali ostatecznie formę i zaczęli piąć się w górę tabeli, finalnie zajmując w niej trzecie miejsce po rundzie jesiennej.
Cichy bohater
Na półmetku sezonu skład liderujących dwóch ekip nie zmienił się względem końca sezonu 1996/1997 – tabelę otwierał Widzew, zaraz za nim Legia, a podium dopełnił ŁKS. Runda okazała się być bardzo wyrównana, ponieważ lider miał po jesieni już cztery porażki na koncie, a czwarty zespół z piętnastym dzieliło ledwie siedem punktów. ŁKS przez ten czas złapał właściwy rytm grania i balans między ofensywą a defensywą – pod względem strzelanych goli był na trzecim miejscu w lidze, a jego obrona była najszczelniejszą w kraju.
Ku zdziwieniu wszystkich, Rycerze Wiosny odkryli w swojej drużynie człowieka, który łączył świetną grę w obronie i ataku. Tomasz Kłos (którego partnerem w linii defensywy niemal cały sezon był Tomasz Kos) w trakcie 17 jesiennych spotkań zdobył aż osiem goli, co jak na defensora było fenomenalnym wynikiem. Ową statystykę podreperował nieco fakt wykonywania przez niego rzutów karnych przyznanych ŁKS-owi, ale z ośmiobramkowego dorobku tylko trzy gole zostały strzelone z „jedenastek”.
– Gdy piłkarze odpowiadający za defensywę są w stanie parę goli w sezonie strzelić, to jest to ogromny atut. Tomek potrafił zwłaszcza głową świetnie sobie radzić przy stałych fragmentach, ale miał także niezły strzał. Jak na obrońcę był bardzo uniwersalny, mógł grać na wielu pozycjach, nie tylko na obronie. Przy jego technice można go było ustawić w zasadzie wszędzie – chwali Tomasza Kłosa były piłkarz ŁKS-u, a obecnie ekspert Canal+, Tomasz Wieszczycki.
Do tego bardzo dobrze odgrywał swoją podstawową rolę stopera, dzięki czemu Łódzki Klub Sportowy do końca listopada utrzymał osiem czystych kont. Dla Kłosa imponująca gra w barwach łódzkiego klubu stała się przepustką do reprezentacji Polski. Na miesiąc przed rozpoczęciem rundy wiosennej zadebiutował w „Biało-czerwonych” barwach w przegranym 0:4 towarzyskim meczu z Paragwajem.
Zmarnowany talent
Po powrocie do klubu Marka Saganowskiego naturalnie wiązano z nim duże nadzieje. Tym bardziej biorąc pod uwagę świetny sezon 1996/1997 Mirosława Trzeciaka, który sprawił, że przy Alei Unii 2 liczono na niezawodność duetu napastników. Niespodziewanie najlepszym strzelcem klubu jesienią okazał się Kłos, ale na Saganowskiego też można było liczyć. Sześć bramek strzelonych w pierwszej części sezonu było wynikiem przyzwoitym i na tamten czas zadowalającym.
Granie na wiosnę „Sagan” rozpoczął z wysokiego C. W niespełna pół godziny trzykrotnie pokonał bramkarza Zagłębia Lubin Piotra Lecha zapewniając ŁKS-owi zwycięstwo 4:2. Następnie po jednym trafieniu dołożył w wygranych 2:0 meczach z Górnikiem Zabrze i Odrą Wodzisław, ale na tym jego licznik strzelecki w mistrzowskim sezonie się zatrzymał. Niestety, z przyczyn znacznie poważniejszych niż sportowe.
Mając wówczas niespełna 20 lat, Marek Saganowski uległ poważnemu wypadkowi na motocyklu wracając z meczu Piotrkovii, w której grał jego brat Bogusław. W jego wyniku doznał złamania ręki, kości piszczelowej i strzałkowej, zerwania więzadeł krzyżowych oraz licznych mniej poważnych obrażeń ciała. Tomasz Wieszczycki, jego ówczesny klubowy kolega, wspomina, że gdy odwiedzał Saganowskiego w szpitalu, ten starał się z uśmiechem podejść do sprawy i mówił, że kupi lepszy kombinezon, dzięki któremu nic następnym razem mu się nie stanie. Prognozy jednak równie optymistyczne nie były, mówiło się nawet o zakończeniu kariery.
Piłkarz ŁKS-u jednak nie zamierzał się poddawać. Do gry wrócił po niespełna rocznej przerwie, na 16. kolejkę ligową z Górnikiem Zabrze, a niemal dokładnie w rocznicę wypadku zdobył pierwszego gola po rehabilitacji. Do dawnej dyspozycji już jednak nie wrócił. Klubowa kariera wyhamowała, a do reprezentacji ponownie został powołany dopiero po czterech latach. Dlatego w tamtym czasie Saganowski był uznawany za jeden z największych nieszczęśliwie zmarnowanych talentów w polskiej piłce.
– Marek był obdarzony wielkim talentem, młodym perspektywicznym zawodnikiem dopiero na początku swojej kariery. To był dla niego i dla nas trudny moment, bo pokazywał się ze znakomitej strony i kwestią czasu było, kiedy wyjedzie na stałe – wspomina Tomasz Wieszczycki, który w mistrzowskim sezonie ŁKS-u dzielił z Saganowskim szatnię.
Swoje był w stanie i tak osiągnąć. Karierę zakończył w wieku 37 lat mając w swoim dorobku cztery zdobyte Mistrzostwa Polski (jedno z ŁKS-em, trzy z Legią) i trzy Puchary Polski. Licznik spotkań rozegranych w koszulce z orzełkiem na piersi zatrzymał się na 35, ale do historii polskiej piłki „Sagan” zdążył się wpisać – on asystował Rogerowi przy pierwszym w historii golu reprezentacji Polski na Mistrzostwach Europy, a także on zdobył gola na 10:0 w spotkaniu z San Marino, które do dziś jest najwyższą wygraną „Biało-czerwonych”. I kto wie, jak potoczyłaby się jego kariera, gdyby nie ten nieszczęśliwy wypadek…
Marsz po stworzenie historii
ŁKS musiał sobie zatem radzić bez swojego najlepszego strzelca. Szczęście w nieszczęściu sprawiło, że zablokowany strzelecko w rundzie jesiennej Mirosław Trzeciak (zaledwie jeden gol w 17 kolejkach) wiosną odżył na nowo. W pojedynkę zapewnił Rycerzom Wiosny dwa kolejne zwycięstwa, najpierw kompletując hat-tricka w spotkaniu z Polonią Warszawa, a następnie strzelając dwa gole Pogoni Szczecin dające wygraną 2:1. Mirek Trzeciak w przodzie wiązał krawaty i był w znakomitej formie – wspomina z uśmiechem Wieszczycki.
W międzyczasie w klubie doszło do powrotnej roszady na stanowisku trenera – ponownie na fotelu szkoleniowca zasiadł Marek Dziuba, który prowadził zespół w pierwszych kolejkach sezonu, zanim stery przejął Ryszard Polak. Obaj panowie wymieniali się stanowiskiem, ale koniec końców efekt tego okazał się dla ŁKS-u pozytywny. Sam Ryszard Polak w rozmowie z Dziennikiem Łódzkim na pytanie o tę sytuację odpowiadał: Potrafiliśmy sobie z tymi roszadami poradzić.
Na dwie kolejki przed końcem sezonu ŁKS miał trzy punkty przewagi nad Polonią Warszawa, więc matematycznie o zapewnienie mistrzostwa mógłby walczyć do ostatniego meczu. Jak się jednak okazało, wcześniejsze świętowanie Ełkaesiakom załatwił…Widzew. ŁKS wygrywając 1:0 na wyjeździe z KSZO Ostrowcem Świętokrzyskim po golu Tomasza Wieszczyckiego zapewnił sobie drugie w historii Mistrzostwo Polski, po tym jak Widzew Łódź wygrał w Warszawie z Polonią 3:1, a gola w ostatniej minucie meczu gwarantującego zwycięstwo RTS-u strzelił były piłkarz ŁKS-u – Maciej Terlecki.
– Dla mnie to mistrzostwo miało wyjątkowy smak, bo urodziłem się koło stadionu, mieszkałem tam 25 lat, od małego chłopca chodziłem na ŁKS i byłem Ełkaesiakiem z krwi i kości, wręcz skazany na ten klub. Byłem, jestem i będę. Nigdy nie zapomnę, gdzie się urodziłem i skąd pochodzę. Jak osiąga się z klubem, w którym się wychowało i trenowało taki sukces, to jest to niezwykłe spełnienie i szczęście – wspomina ze wzruszeniem Tomasz Wieszczycki.
Ełkaesiacy potwierdzili, że przydomek Rycerzy Wiosny nie został im nadany z przypadku. Przez całą rundę dali się bowiem pokonać tylko dwa razy, w tym Lechowi Poznań, który wygrał przy Alei Unii 2:0 w meczu, przed którym ŁKS był już pewny Mistrzostwa Polski. Dzięki znakomitej postawie defensorów oraz bardzo pewnej postawie Bogusława Wyparło w bramce, okazali się zespołem ze zdecydowanie najlepszą defensywą, tracąc tylko 23 gole i zachowując 18 czystych kont, a przy tym mieli też drugą najlepszą ofensywę w lidze. Podopieczni duetu Dziuba-Polak zapisali się zatem na kartach historii łódzkiego klubu jako druga i jak dotąd ostatnia drużyna, która sięgnęła po Mistrzostwo Polski.
Rozłąka mistrzów
Triumf ŁKS-u niósł za sobą wiele wspaniałych wspomnień i chwil, ale także konieczność pożegnania się z kilkoma kluczowymi piłkarzami. Przede wszystkim dwóch kluczowych zawodników wyniosło się z Łodzi za granicę – Tomasz Kłos trafił do Auxerre, zaś Mirosław Trzeciak do Osasuny. Dodając do tego trwającą rekonwalescencję Marka Saganowskiego, sytuacja kadrowa w ŁKS-ie nie była najlepsza.
– Szkoda, że po tym mistrzostwie nasi najlepsi zawodnicy opuścili klub – wspomina ze smutkiem Wieszczycki. I rzeczywiście z mistrzowskiego ŁKS-u zostało niewiele prócz wspomnień. W sezonie 1998/1999 po raz pierwszy Rycerze Wiosny wygrali dopiero w siódmym meczu ligowym, a przez rundę jesienną uzbierali zaledwie cztery zwycięstwa. Szybko zatem pożegnali się z marzeniami o obronie mistrzostwa.
Sezon Łódzki Klub Sportowy zakończył na słabiutkim 11. miejscu, mając aż 39 punktów straty do mistrza, którym okazała się zostać Wisła Kraków. Ostatni wielki zryw mistrzowskiej drużyny przypadł na eliminacje do Ligi Mistrzów, jeszcze zanim na dobre zaczął się sezon ligowy 1998/1999. Wówczas ŁKS rozegrał legendarny już dziś dwumecz z Manchesterem United. I choć Czerwonych Diabłów nie udało się przejść (0:2 w Manchesterze i 0:0 w Łodzi), to wstydu po sobie łodzianie zdecydowanie nie zostawili.
– Od nas Manchester zaczął sobie jeździć po wszystkich w Europie i skończył na Bayernie Monachium – wspomina z uśmiechem w rozmowie z iGolem Tomasz Wieszczycki [w sezonie 1998/1999 Manchester United wygrał Ligę Mistrzów, pokonując w finale Bayern – przypis autora]. Była to fajna przygoda, bo u siebie udało nam się zremisować, co patrząc na to, jakimi zawodnikami dysponował Manchester, nie było sprawą łatwą – dodaje.
W obecnej sytuacji wspomnienie tamtych czasów przywołuje w kibicach Łódzkiego KS-u niezwykłe wspomnienia. 40 lat czekania na prym w polskim futbolu – okres, który niesamowicie dłużył się Ełkaesiakom głodnym sukcesu ich klubu. Kapela Kłosa, Saganowskiego, Trzeciaka, Wyparło i wielu innych pod dowództwem trenerów Marka Dziuby oraz Ryszarda Polaka, ponownie wprowadziła ŁKS na tron. Od tego czasu ŁKS przeżył w swej historii kolejne 22 bardzo bujne i trudne lata w oczekiwaniu na kolejny triumf. Przyjdzie im zatem czekać kolejne 40 lat na podbicie polskiej piłki, czy następne złote pokolenie nadejdzie już niebawem?