Futbol odmieńców, hipsterów i miłośników zwierząt


Czy w skomercjalizowanej piłce nożnej jest jeszcze miejsce dla sportowych romantyków?

23 marca 2019 Futbol odmieńców, hipsterów i miłośników zwierząt

Futbol przypomina dziś Dolinę Krzemową: w jednym miejscu zebrało się kilkanaście ogromnych korporacji, które nieustannie się bogacą i rozwijają, żeby zaś osiągać swoje cele, stale ulepszają kadrę pracowniczą. Krótko mówiąc, kapitalizm. Czy w takim miejscu jest więc jeszcze nadzieja dla historii, tradycji i wartości wyznawanych w latach, w których piłka nożna była bardziej rodzinnym interesem aniżeli korporacją? Tak! Wymaga to jednak dużej determinacji od kibiców, piłkarzy, a także władz klubu. Weźmy pod lupę kilka drużyn, w których nie zapomina się o swojej tożsamości.


Udostępnij na Udostępnij na

Dziwnych czasów dożyliśmy. Piłkarze (pijemy tutaj do PSG) pobierają kilkaset tysięcy euro premii za podziękowanie kibicom za doping, kluby ściągają zawodników niekoniecznie ze względu na ich umiejętności sportowe, ale potencjał marketingowy, część utalentowanych graczy na własne życzenie wypisuje się z poważnego futbolu i gry w kadrze narodowej na rzecz dolarów płynących z Chin. Futbol się zmienia, nie mamy co do tego wątpliwości. Przejdźmy jednak do rzeczy, bo – jak zapowiadaliśmy – są jeszcze miejsca, w których tradycja i historia są ważniejsze od pieniędzy czy odpowiedniego PR-u. Sprawdź i przekonaj się co może zaoferować fifam.info.

Awans? Nie, dziękujemy!

W latach 60. ubiegłego wieku sport w NRD przesiąknięty był polityką. Liczyły się tylko te kluby, które miały poparcie władzy. Union Berlin nie znalazł uznania w oczach partii, przez co był zmuszony do oddawania najlepszych zawodników lokalnym rywalom. Paradoksalnie, ekipie z dzielnicy Koepenick wyszło to na dobre. Status antyreżimowego, pokrzywdzonego klubu przyciągał na trybuny tłumy. Mecze Unionu służyły jako manifestacje przeciwko systemowi politycznemu, a także spotkania ludzi, którzy nie pasowali do realiów NRD. Kibice „Eiserne” bardzo szybko stali się ofiarami represyjnych działań organów mundurowych.

Przeskoczmy do XXI wieku. Po wielu burzliwych latach klub trafił w ręce właściwej osoby, Dirka Zinglera. Nowy prezydent postanowił, że zamiast ukrywać wady i niedociągnięcia swojego klubu, będzie je eksponował. Dzięki niebywałej autentyczności, Union zyskiwał coraz szersze grono sympatyków. Społeczność kibicowska berlińskiego klubu jest ze sobą niebywale zżyta, tworzy w zasadzie wielką rodzinę. Dowody? Coroczne śpiewanie kolęd pod stadionem, wielka akcja krwiodawstwa, remont obiektu, w który zaangażowało się 2300 fanów. Powiew świeżości – a tak naprawdę po prostu powrót do korzeni – spowodował, że drużyna, która nigdy w swojej historii nie grała w Bundeslidze, może się pochwalić 16. w kraju liczbą zarejestrowanych członków.

Za naszą zachodnią granicą mówi się o Unionie, że jest hipsterski. Odrzuca komercję, zagraniczne tournée, w przerwach spotkań z głośników płyną dźwięki indie-rock i innych alternatywnych gatunków. Kibice w większości oglądają występy swoich ulubieńców na stojąco, nie wyobrażają sobie siedzieć przez 90 minut i tylko raz na jakiś czas klasnąć w dłonie. Niezwykły w skali Europy jest też sposób prezentowania rezultatu na Stadion An der Alten Försterei. Fani nie wykazują aprobaty dla cyfrowych wyświetlaczy z pięknymi grafikami. Przez okno budynku, znajdującego się na terenie stadionu, wychyla się więc pracownik klubu i wystawia kartkę z cyfrą, która odpowiada liczbie strzelonych bramek.

Jako się rzekło, Union nigdy nie grał w elicie. Brak jakichkolwiek sukcesów stał się częścią historii tego klubu. Kiedy więc w rundzie wiosennej sezonu 2016/17 piłkarze z Berlina złapali rewelacyjną formę i włączyli się do walki o awans, kibice irytowali się na swoich zawodników, że ci grają zbyt dobrze. Było w tym nieco autoironii, lecz ta sytuacja doskonale pokazuje, że fani „Eiserne” stanowią bardzo specyficzną grupę. Do całej sprawy odniósł się trener Unionu, Jens Keller: „Będę pierwszym trenerem, którego zwolnią za to, że awansował”. Ostatecznie jednak „Czerwono-biali” pozostali na poziomie zaplecza Bundesligi.

Gdzie w Paryżu nie lubi się Neymara?

W 1897 roku Jules Rimet założył jeden z pierwszych klubów piłkarskich we Francji. Nazwał go Red Star FC 93. Liczba na końcu odnosi się do departamentu nr 93, w którym ów twór został wymyślony. W latach 1921, 1922, 1923, 1928 i 1942 sięgał on po Puchar Francji, podczas gdy jego założyciel piastował funkcję prezydenta FIFA i organizował pierwsze mistrzostwa świata.

Przenieśmy się w czasie do współczesności. Obecnie Red Star zamyka tabelę Ligue 2, w przyszłym sezonie zagra prawdopodobnie w III lidze. Kibicom nie przeszkadza to jednak szczególnie mocno. Fanom tego zespołu nie chodzi bowiem o trofea czy zaszczyty, przynajmniej nie teraz. Dla nich liczy się to, że za 70 euro mogą kupić karnet na cały sezon (ta kwota z ledwością wystarczyłaby na 1 mecz PSG), a na stadionie spotykają przyjaciół, z którymi piją piwo, śpiewają i palą marihuanę. Mecze najstarszej drużyny w Paryżu generują niezwykły hałas. Oddani kibice nie milkną ani na moment, nie zwracając uwagi na wynik, który widnieje na tablicy. Na każdym kroku podkreślają też, jak bardzo nie lubią szejków, Neymara i nowoczesnego, brudnego futbolu.

Red Star chce być czymś więcej niż klubem piłkarskim. Jako kreatywny konsultant pracuje tam David Bellion, były napastnik Manchesteru United czy Girondins Bordeaux. Jego misją jest łączenie piłki nożnej z innymi sekcjami życia kibiców, często mających związek ze sztuką i kulturą. Kształt cyfr na koszulkach został więc zaprojektowany przez cenionego kaligrafa, zaś klubowe szaliki – przez niszowych projektantów. O oprawę muzyczną w trakcie spotkań dba natomiast Hotel Radio Paris, określane jako undergroundowe. Red Star angażuje się również w organizację festiwalu filmowego La Lucarne.

„Nasz kozioł jest mistrzem”

Zostawmy na chwilę hipsterów oraz buntowników i skupmy się na klubie, który stawia na nietypową maskotkę. Mówiąc konkretniej, na żywego koziołka, który jest ulubieńców trybun. Prawdopodobnie domyślacie się już, że chodzi nam o FC Koeln. W jaki sposób rogate zwierzę trafiło do klubu? Cała historia zaczęła się w 1945 roku, gdy grupa cyrkowców podróżowała z Pragi do Neustadt. Po drodze natknęli się na bezdomną kozę. Dyrektor cyrku, wielki miłośnik zwierząt, postanowił zabrać ją ze sobą. Po 4 latach przygarnięte zwierzę wydało na świat potomka, którego nazwano Hennes. W 1950 roku koziołek został podarowany szefowi i trenerowi FC Koeln. Szybko stał się maskotką klubu, natomiast jego wizerunek umieszczono w logo.

Aż do 1960 roku Hennes wspierał piłkarzy zarówno w domu, jak i na wyjeździe. Później zaprzestano zabierać koziołka na wyjazdy z uwagi na problemy logistyczne. Zwierzę wciąż było jednak obecne na wszystkich spotkaniach przed własną publicznością. Przez 16 lat życia przynosiło – jak wierzono – szczęście ekipie z Kolonii. Po śmierci Hennesa, szybko znaleziono następce. Zdecydowano, że każdy kolejny koziołek będzie nosił dokładnie takie samo imię, a różnić je będą wyłącznie numery dopisywane za imieniem.

Bezapelacyjnym królem został Hennes IV. W 1978 roku był świadkiem podwójnego triumfu Kolonii, która została mistrzem kraju, a do tego zdobyła Puchar Niemiec. Drużyna i kibice tak bardzo zżyli się ze swoją maskotką, że nie wyobrażali sobie, aby nie wzięła ona udziału w triumfalnym przejeździe przez miasto. Sympatycy z Nadrenii Północnej ułożyli nawet piosenkę na cześć Hennesa! Nazywała się ona:„Unser Bock ist Meister, er hätt’se All jeputz” („Nasz kozioł jest mistrzem, on pokonał wszystkich”).

Niemal 70-letnia tradycja jest kontynuowana aż do dziś. Obecnie klubową maskotką jest Hennes VIII, który pełni swoją rolę od 2008 roku. Co ciekawe, koziołek zwyciężył w głosowaniu kibiców, w którym udział wzięło aż 80 000 fanów. Przewaga urodzonego w Bergisch Gladbach rogacza była miażdżąca – zdobył około 70% wszystkich głosów.

Czosnek, bańki, orły, drwale i górnicy

Powyższe przykłady udowadniają, że da się obronić swoją tożsamość. Wieloletnie tradycje nabierają z roku na rok coraz większej wagi i z czasem rozsławiają kluby, które nie stanowią pierwszej siły w swoich ligach. Namawiamy zatem kibiców, a także piłkarzy, aby nie traktowali zespołów, w których grają, jak zwykłych korporacji. Futbol jest bowiem dziedzictwem, wspólnym dobrem tysięcy ludzi. Oryginalne tradycje mają wartość dużo trwalszą od najznamienitszych pucharów.

Trzy kluby, o których napisaliśmy powyżej, nie są oczywiście jedynymi, które można określić mianem „romantycznych”. Benfica Lizbona słynie z dwóch orłów, które latają nad stadionem, kibice Deportivo La Coruna zostali zapamiętani za sprawą czosnku rzucanego na boisku, fani West Hamu szczycą się puszczaniem baniek mydlanych, sympatycy Portland Timbers wręczają kawałek drewna strzelcom bramek, zaś społeczność Gelsenkirchen na każdym kroku podkreśla przywiązanie do górniczych tradycji swojego regionu.

To już jednak materiał na zupełnie inną opowieść…

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze