W futbolu, jak w życiu, droga na szczyt jest znacznie dłuższa i trudniejsza niż ta prowadząca z powrotem na niziny. Całkiem niedawno przekonała się o tym drużyna Deportivo La Coruna. W ciągu dekady zdążyła być mistrzem Hiszpanii, objawieniem europejskich pucharów, katem najlepszych ekip globu. Będzie walczyła tylko o utrzymanie.
Narodziny i lata młodzieńcze
Pierwsze dziesięciolecia trwania klubu to typowa szara, nie zawsze pierwszoligowa, egzystencja. Ekipa z Galicji nie znalazła się wśród drużyn, które w roku 1928 zainaugurowały istnienie Primera Division. „El Depor” spędziło ten sezon w Segunda Division. Na awans do najwyższej klasy rozgrywek Real, bo taka nazwa figuruje w pełnej nomenklaturze klubu, czekał ponad dekadę, ale gdy już tam trafił, pozostał na całe osiem lat. Potem było różnie, raz Segunda, raz Primera. Galisyjczycy wypracowali sobie w tym czasie markę solidnego ligowca, od czasu do czasu zdolnego do sprawienia niespodzianki. Najczarniejszym rokiem w historii klubu jest chyba rok 1974. Wtedy Deportivo po raz kolejny spadło z ligi. Tym razem nie na sezon albo dwa, tylko na kilkanaście. Mało tego, w tych smutnych latach dla futbolu w La Coruni, miejscowym przyszło oglądać swoich ulubieńców grających w trzeciej (Segunda B), a nawet czwartej lidze (Tercera).
Pełnoletność
Gdy Deportivo wracało do La Liga, szybko stało się jasne, że to nie będzie beniaminek, który pogra sezon i wróci do niższych klas rozgrywek. Klub z Galicji miał ułatwiony start, bo miał pieniądze. Włodarze mieli dość oglądania takiego, jakby nie patrzeć, szanowanego klubu tułającego się pośród półamatorów. Już w rok po awansie przyszło pierwsze wzmocnienia. Bebeto i Mauro Silva to nazwiska, które swoją wielkością wymuszają szacunek. Łącznie rozegrali grubo ponad 120 meczów w reprezentacji Brazylii. Ten pierwszy w Hiszpanii przebywał tylko dwa lata, ale swoją grą dodał blasku rosnącemu w siłę klubowi. Mauro Silva został „trochę” dłużej. Piłkarskie buty zawiesił na kołku pięć lat temu, ciągle jako piłkarz „El Depor”.
O tym, jak wielkie plany mieli szefowie klubu, świadczy fakt, że trzy lata po awansie do Primera Division klub miał zaszczyt być przez jakiś czas liderem. Zdążył też zagrać kilka meczów w Pucharze UEFA, w którym dotarł do 1/8 finału. W tym samym sezonie Deportivo ustanowiło niesamowity rekord. W 38 meczach ligowych straciło tylko 18 goli. 26 spotkań kończyło z czystym kontem. Francisco Liano zgarnął Trofeo Zamora, mogąc pochwalić się współczynnikiem straconych goli na mecz na poziomie 0,47. Rok później, w 1995, klub mógł wreszcie wstawić do gabloty na stadionie El Riazor pierwsze ważne trofeum. „Super Depor” wywalczyło Puchar Króla, w finale bez problemów ogrywając powoli umierający barceloński „Dream Team”. Potem poszło za ciosem i zgarnęło także Superpuchar Hiszpanii. Jakby tego było mało, gracze z Galicji świetnie radzili sobie również w Pucharze Zdobywców Pucharów, w którym dotarli do półfinału. Słabsze wyniki w lidze wymusiły kolejne transfery. Znów zwrócono się w stronę Brazylii, skąd ściągnięto, jak się później okazało, jednego z najlepszych graczy w historii, Rivaldo. W tym samym oknie transferowym do klubu z północy Hiszpanii zawitał Jacques Songo’o, kameruński golkiper, który przez kilka lat stanowił o sile formacji defensywnej „El Depor”. Co było potem? Potem skończyło się „Super Depor” i nadszedł czas, można powiedzieć, przejściowy. Rivaldo odszedł do Barcelony, a drużyna pogrążyła się na dwa lata w szarej ligowej codzienności.
Dojrzałość
Songo’o – Manuel Pablo, Donato, Naybet, Romero – Mauro Silva, Conceicao, Victor, Fran – Djalminha i Makaay.
Do dziś wielu kibiców uśmiecha się, słysząc te nazwiska. To oni dali początek jednej z najciekawszych ekip ostatniej dekady. Żaden z nich nie był gwiazdą, gdy trafiał do stolicy Galicji. Żaden nie kosztował majątku i nie stawiał szalonych wymagań. Za to każdy dawał z siebie wszystko, tworząc „Euro Depor”.
Kluczowe dla całego projektu było sprowadzenie na El Riazor Roya Makaaya. Napastnik grający przez dwa lata w Tenerife okazał się wielkim goleadorem. 29 trafień w sezonie 2002/2003 to wynik, który dał mu nie tylko Trofeo Pichichi, ale też Złotego Buta.
W roku 2000, wspaniałym dla całego hiszpańskiego futbolu – w finale LM grały dwie ekipy z La Liga, Deportivo La Coruna osiągnęło to, na co czekali kibice od wielu lat. Podopieczni Javiera Irurety sięgnęli po mistrzostwo kraju. Piłkarze zgotowali fanom prawdziwy dreszczowiec, były momenty, kiedy spadali w ligowej tabeli poza strefę pucharową, były imponujące serie zwycięstw, były pogromy (5:2 z Realem Madryt). Makaay i spółka zapewnili sobie tytuł w meczu z Espanyolem, rozegranym 19 mają 2000 roku. Na ulicach La Coruni tego dnia świętowało 200 tysięcy ludzi. To niemal tyle, ile cała populacja miasta.
Po tym wspaniałym sukcesie okazało się, że piłkarze „El Depor” są łakomymi kąskami na rynku transferowym. Ze sprzedaży tylko dwóch z nich, Pedro Paulety i Flavio Conceicao, klub mógł sfinansować kupno graczy takich, jak Walter Pandiani, Diego Tristan czy Joan Capdevili. Każdy z nich był kolosalnym wzmocnieniem, każdy zapisał się złotymi zgłoskami w historii Deportivo.
Do sezonu 2000/2001 mistrzowie przystępowali z jasnymi planami – w kraju obronić tytuł, w Europie zdobyć miejsce wśród największych. Udało się zrealizować tylko to drugie zadanie. Kryzys, jaki dopadł ekipę Irurety w połowie sezonu, sprawił, że musiała się ona zadowolić tylko drugim miejscem w tabeli. W Europie było lepiej. Przez ówczesne dwie fazy pucharowe drużyna przeszła jak burza, nie ponosząc żadnej porażki. Remontada z PSG na Riazor była jednym z wspanialszych meczów tamtego sezonu. Gospodarze przegrywali już 0:3, ale dzięki wspaniałym zmianom, jakie dali Pandiani i Tristan (odpowiednio trzy i jedna bramka), udało się wyszarpać zwycięstwo. W fazie pucharowej los rzucił Deportivo na Leeds United. Angielski klub przegrał w pierwszym meczu 2:0, ale w drugim strzelił trzy bramki i nie stracił żadnej. Deportivo La Coruna odpadło z Ligi Mistrzów, ale narodziło się „Euro Depor”, drużyna, która przez kilka lat będzie uważana za jednego z faworytów najważniejszych klubowych rozgrywek piłkarskich świata.
Następny sezon był niemal identyczny. Drugie miejsce w tabeli ligi hiszpańskiej, mimo długiego liderowania i momentami sporej przewagi, oraz kolejne sukcesy w Europie. Podopieczni Irurety utarli nosa między innymi Manchesterowi United, wygrywając z nim oba mecze fazy grupowej. Z kwitkiem odprawili również Arsenal. Jak każdy wie, los bywa okrutny. W ćwierćfinale Deportivo znów trafiło na ekipę Aleksa Fergusona, która tym razem była za mocna dla Hiszpanów. Jednym z największych, a na pewno najszerzej komentowanych wydarzeń tamtego sezonu była wygrana „El Depor” w finale Copa del Rey. Był to mecz z obchodzącym stulecie istnienia Realem Madryt, a wygrana w nim miała być wspaniałym ukoronowaniem trwających w tamtym czasie wielkich uroczystości. Gole Sergio i Tristana sprowadziły jednak „Królewskich” na ziemię. Satysfakcja z odniesienia takiego zwycięstwa na przekór całemu światu jest nieporównywalna z niczym innym.
Kolejny rok i pierwsze wielkie rozczarowania. Słaba gra w Lidze Mistrzów poskutkowała odpadnięciem już po fazie pucharowej. W La Liga klasycznie, momentami świetnie, momentami dramatycznie słabo – te wzloty i upadki złożyły się na trzecie miejsce w Primera Division. Nie udało się obronić Pucharu Króla, w półfinale lepsza okazała się Mallorca. Jeszcze kilka lat wcześniej takie wyniki byłby przyjęte z szaloną radością. Teraz była to mała tragedia. Zmiany były konieczne. Odszedł Roy Makaay, a klub przygotowywał się do gry w eliminacjach Ligi Mistrzów.
Sezon 2003/2004 to trzecie miejsce w ligowej tabeli okraszone świetnymi wynikami w niezwykle prestiżowych meczach z Celtą Vigo. Deportivo strzeliło najpierw pięć, a potem trzy bramki, nie tracąc przy tym żadnej. Jednak to nie ciągle przyzwoite ligowe statystki były najważniejsze w tym sezonie. Najważniejsza była Liga Mistrzów, w której klub dotarł aż do półfinału.
Pierwszym rywalem Galisyjczyków byli Norwegowie z Trondheim. W dwumeczu Hiszpanie wygrali skromnie, 1:0, ale do właściwego turnieju awansowali. W fazie grupowej trafili, wydawałoby się, na samych średniaków: AS Monaco, PSV Eindhoven i AEK Ateny. Deportivo z grupy wyszło dzięki trzem zwycięstwom na własnym terenie, a także jednym remisie na wyjeździe. W pamięci kibiców na pewno pozostanie wynik spotkania z AS Monaco. Hiszpanie ulegli rywalowi aż 3:8. Rzadko zdarza się, by w meczach na tym poziomie padał wynik, który nawet w hokeju uchodzi za wysoki. W fazie grupowej podopieczni Irurety pokonali dwie drużyny z Półwyspu Apenińskiego. Najpierw nieciekawie (dwa razy po 1:0) uporali się z „Juve”, potem niesłychanie ciekawie załatwili Milan. Już po meczu na San Siro wydawało się, że drugie spotkanie nie jest potrzebne. Mediolańczycy trafili cztery razy, Deportivo odpowiedziało raz. Rewanż na El Riazor miał być tylko formalnością. Żelazna obrona ówczesnego Milanu nie zwykła trwonić takich zaliczek. Stało się jednak inaczej. Cztery gole Deportivo doprowadziły włoskich kibiców na granicę płaczu. Trafiali po kolei: Pandiani, Valeron, Luque i Fran. Po dwóch trafieniach piłkarze Milanu utworzyli na środku boiska krąg, a Paolo Maldini starał się przywrócić spokój i pewność w szeregi drużyny. Na nic to się nie zdało, bo Deportivo tego wieczoru było ekipą o klasę lepszą. Hiszpańska prasa rozpływała się w zachwytach, wieszcząc wspaniałą przyszłość i wielkie sukcesy. Ale potem naprzeciwko Irurety stanął Jose Mourinho i jego Porto. Bezbramkowy remis i jednobramkowa wygrana (gol Derleia) Portugalczyków rozwiały marzenia całej Galicji. No cóż, może za rok?
Starość
Po półfinale Ligi Mistrzów cała Hiszpania czuła się wręcz zobligowana do snucia wielkich planów. Ale coś się wypaliło, zakończył się cykl. Ósme miejsce w La Liga, odpadnięcie z Ligi Mistrzów bez strzelenia chociażby jednego gola, ale przede wszystkim dymisja Irurety oznaczały koniec pewnej ery. Umarło „Euro Depor”, ale Deportivo ciągle żyło.
Żyło życiem średniaka bez perspektyw. Najwięksi piłkarze albo kończyli już swoje wspaniałe kariery, albo uciekali do klubów bardziej perspektywicznych. Ani Joaquin Caparros, ani Miguel Angel Lotina nie byli w stanie odmienić drużyny. W sezonie 2009/2010 w pasiastej koszulce Deportivo biegał tylko jeden gracz światowego formatu, Filipe Luis. W ostatnim oknie transferowym i on opuścił El Riazor.
Śmierć?
Futbol jest jak życie, nic nie jest w nim wieczne, wszystko przemija. Drużyny umierają. Ze sceny schodzą w różny sposób. Niektóre popełniają samobójstwo, tak jak galaktyczny Real Madryt pod wodzą momentami obłąkanego Florentino Pereza. Niektóre są zabijane, częściowo przez własną głupotę, częściowo przez głupotę innych. Taki los spotkał grający całkiem przyjemny futbolu Juventus Turyn, który po relegacji do Serie B już nie jest tak wspaniałym tworem. Wreszcie niektóre zespoły umierają śmiercią naturalną. Takie powolne konanie Deportivo właśnie obserwujemy. Klub z Galicji znajduje się obecnie na przedostatnim miejscu w tabeli. Tylko trzy punkty dzielą go od dna. Gdyby nie ostatnie niespodziewane zwycięstwo nad Espanyolem, byłoby naprawdę tragicznie.
Jeśli Deportivo pójdzie na dno, możemy być pewni, że z pokładu nie zejdzie kapitan Manuel Pablo. Młodzi uciekną, kilku z nich ma szansę na naprawdę ciekawą piłkarską przyszłość. A co potem? Może powtórka? Może znajdą się pieniądze, może uda się wydźwignąć ten piłkarski galeon z dna, uzupełnić załogę i znów ruszyć na podbój Europy?
Smutne historia, ale jest wiele podobnych, ot choćby
Nantes, Stade Reims, Boavista Porto, Nottingham
Forest, Leeds, Fortuna Düsseldorf, Dinamo Tibilisi
za ZSSR, FC Köln, Borussia Dortmund, Feyenoord
Rotterdam, czy takie mniej utytułowane FK Moskwa,,
Celta Vigo, Betis Sevilla, Hellas Verona.
Na podobne artykuły polecałbym zwłaszcza:
Nantes
Stade Reims
Nottingham Forest
Leeds
Borussia Dortmund
Feyenoord Rotterdam
i jak by można opisać choć dwa z nich to było by
fajnie, może Leeds albo Reims?
lepiej opisac FC Portsmouth
Fajnym przykładem jest Borussia, która w tym roku
się odradza, byłby taki kontrast, zamiast pisać
tylko o tych klubach, które umierają...
W dodatku mamy tam Polaków :D
Świetny artykuł!
Portsmouth dwa mistrzostwa Anglii brak ciekawych
występów w europie i co tu opisywać, ciekawą
drużynę którą na kredytach ostatnio zrobili, i co
z tego mają? Za rok League One i tam na pare albo
parenaście lat osiądą, to nie jest przykład
upadku tylko głupoty działaczy. Leeds, Reims,
Nottingham, Borussia, Feyenoord to były potęgi a
nie płotki, i tylko Borussia jakoś sobie jeszcze
radzi a może nawet się odradza, oby. Ciekawymi
przykładami są też Newcastle i West Ham, ludzie a
włoska Parma? Mnóstwo jest takich historii mniej
lub bardziej dramatycznych, drogi Jacex39x, trzeba
patrzeć bardziej ogólnie na piłkę nożną,
interesować się jest historią, a nie tylko
patrzeć na Premier League i to tylko na pare
ostatnich lat, żeby się wypowiadać trzeba coś
wiedzieć, a nie klepać ozorem
Podniecacie się Dortmundem... a kiedy on zaliczył
ten "upadek"...?! Borussia M'Gladbach to wciąż
najbardziej utytułowany (po Bayernie) klub
Bundesligi, do tego 2 puchary UEFA i finał pucharu
mistrzów. A przez ostatnie lata pałętaja się
między 1 a 2 Bundesligą...