Mimo iż amerykańska MLS istnieje od niedawna, eksperci od marketingu próbowali różnych zabiegów, by przyciągnąć uwagę kibiców. Sprowadzano już wielkich piłkarzy, wybudowano atrakcyjne stadiony, podsumowując: zapakowano produkt w taki sposób, że wygląda jak jeden z najlepszych na rynku. Dlaczego więc ten produkt o nazwie MLS nie sprzedaje się tak, jak tego oczekują? Być może winny jest klub o nazwie Cosmos New York, który wciąż jest niedoścignionym wzorem dla największych uczestników rozgrywek MLS...
Zespół z Nowego Jorku w latach swojej świetności osiągnął taką sławę, że nawet przeniesienie słynnej Barcelony do ligi amerykańskiej mogłoby nie dorównać legendzie. Ale jak tu dorównać czemuś, co nie mieściło się w żadnej skali. Gwiazdozbiór, który znalazł się w mieście nazywanym potocznie Wielkim Jabłkiem, można nazwać śmiało jedenastką All stars of the world. Giorgio Chinaglia, Carlos Alberto, Franz Beckenbauer czy Pele sprawili, że Stany Zjednoczone na chwilę stały się potęgą światową, jeśli chodzi o rozgrywki klubowe.
Zacznijmy jednak od początku. Rok 1971– dwóch amerykańskich biznesmenów tureckiego pochodzenia, Ahmed i Nesuhi Ertugun, przy wsparciu Steve’a Rossa postanawia zainwestować parę groszy w soccera. Nazwiska może nie brzmią znajomo, ale jeśli powiemy, że pierwszy był współzałożycielem wytwórni płytowej Atlantic Records, a ostatni właścicielem wytwórni filmowej Warner Bros Entertainment, to od razu kreśli nam się obraz wielkiego projektu, który był skazany na sukces. Niewiele brakowało, żeby ów projekt był znany pod nazwą New York Blues albo piłkarze grali w różowych koszulkach. Nie stało się tak, ponieważ Brytyjczyk Clive Toye, który dostał szansę nadzorowania projektu możnych biznesmenów, przeforsował nazwę Cosmos. Oficjalne narodziny zostały ogłoszone jeszcze w tym samym roku, kiedy nowojorczycy wystartowali w rozgrywkach NASL.
– Chciałem, by nazwa była inna, wyjątkowa, żeby kojarzyła się z wielkością. Poszukałem więc w swoich myślach nazw klubów, które spełniałyby moje oczekiwania, i nie znalazłem nic konkretnego. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to Mets, skrót od Metropolitan. Pomyślałem sobie, co może być większego, i wtedy pojawiła się nazwa Cosmopolitan. Myślałem więc dalej, Cosmopolitans, niedobrze, Cosmopolities, też źle, Cosmos, to jest doskonałe. Co może być większego od kosmosu? Nic, więc to będzie pasować idealnie… Bracia Ertugun chcieli nazwać klub New York Blues, a ktoś inny chciał nawet, by piłkarze grali w różowych strojach i nazywali się New York Lovers… – mówił Toye w wywiadzie na oficjalnej stronie nowojorskiego klubu.
Początki spełniły oczekiwania wymagających właścicieli. W pierwszym sezonie Cosmos, grający pod wodzą Gordona Bradleya, znalazł się na drugiej lokacie w dywizji północnej sezonu zasadniczego, a w kolejnym sięgnął już po tytuł mistrzowski. Pierwsze skrzypce grał wówczas zawodnik sprowadzony z Bermudów, Randy Horton, występujący wcześniej w barwach Philadelphia Ukrainians. Horton w pierwszym sezonie został wybrany na najlepszego debiutanta roku, a w następnym zgarnął nagrodę MVP, czyli najbardziej wartościowego piłkarza. Dobra passa nie trwała jednak zbyt długo. W kolejnych sezonach Cosmos wpadł w czarną dziurę i nie osiągał korzystnych wyników. Potrzebny był następny impuls, który mógłby przynieść klubowi kolejne sukcesy, impuls, który pobudziłby nowojorczyków do zwiększenia zainteresowania soccerem. Tym impulsem był Pele.
Pele dołączył do Cosmosu w czerwcu 1975 roku. Jego zarobki miały wynosić 1,4 milionów dolarów rocznie, co na tamte czasy było kwotą astronomiczną. Jak Toye przekonał właścicieli klubu do wyłożenia na stół tak wielkich pieniędzy? Porównał Pelego do papieża, tłumacząc, że sława tego pierwszego nie ustępuje sławie głowy Kościoła. Brazylijczyk miał już wówczas 35 lat, ale to nikomu nie przeszkadzało. W końcu był trzykrotnym mistrzem świata i cieszył się reputacją najlepszego piłkarza świata. Szybko okazało się, że ten ryzykowny zabieg okazał się strzałem w dziesiątkę. Debiut Pelego w zespole z Nowego Jorku przypadł na mecz z Dallas Tornado. To spotkanie było transmitowane do 22 krajów, a akredytowało się na nie około 300 dziennikarzy z całego świata. Sukces marketingowy stał się faktem, ale na sportowy trzeba było jeszcze trochę poczekać, gdyż Cosmos zajął zaledwie trzecie miejsce w rozgrywkach ligowych.
Clive Toye nie zamierzał na tym poprzestawać i zdecydował się dołożyć kolejną cegiełkę do konstrukcji, z której miał powstać klub aspirujący do miana numeru 1 na świecie. Tą cegiełką był Giorgio Chinaglia. Choć jego nazywać cegiełką raczej nie wypada, to potężny element konstrukcji, który swoją wielkością dorównywał nawet Pelemu, przynajmniej za czasów gry w Cosmosie. Podobno kiedy Giorgio miał odchodzić z Lazio, kibice tego klubu grozili, że rzucą się pod koła samolotu, którym piłkarz będzie odlatywał do USA. Jednak nawet ten zabieg nie gwarantował wielkich sukcesów, nowojorczycy przegrali mecz finałowy w swojej konferencji i wielkość Cosmosu wciąż była wątpliwa. Może działo się tak dlatego, że w Stanach Zjednoczonych pojawiały się też inne europejskie gwiazdy z samym Georgem Bestem na czele.
Tej pigułki już nie dało się przełknąć, więc przeprowadzono rewolucję. Zmieniono trenera (po raz drugi, bo rok wcześniej na krótko Bradleya zmienił Ken Furphy), został nim włoski szkoleniowiec, Eddie Firmani. Sprowadzono też kolejnych piłkarzy, i to z najwyższej półki. Franz Beckenbauer, Johan Neeskens, Carlos Alberto czy reprezentant Anglii Stephen Hunt, którzy dawali gwarancję wielkiego sukcesu. Na całym świecie nie było wówczas drużyny naszpikowanej gwiazdami w takim stopniu. Kończyła już się epoka Bayernu Monachium, dominację w Europie przejęły angielskie kluby, ale wydaje się, że Cosmos miał silniejszą ekipę niż Liverpool czy Nottingham. Nie trzeba dodawać, że Cosmos wygrał ligę w 1977 roku i powtórzył ten wyczyn rok później już bez pomocy Pelego. Król futbolu swój ostatni mecz rozegrał 1 października w towarzyskim pojedynku Cosmosu z Santosem, zaliczając po jednej połowie w obu ekipach. Po zakończeniu spotkania odbył rundę honorową z flagą brazylijską w jednej dłoni i amerykańską w drugiej. Pele spełnił swoją misję i przekazał pałeczkę swoim następcom, którzy przez pewien czas godnie kontynuowali jego dzieło.
Pieniądze w Stanach Zjednoczonych lały się wówczas szerokim strumieniem. Liczący się piłkarze nie odmawiali czołowym klubom z tego kraju. Do Nowego Jorku trafił reprezentant Jugosławii, Vladislav Bogicević, i reprezentant Włoch, Giuseppe Wilson. Do Los Angeles Aztecs przeszedł Johan Cruyff, a nieco później piłkarzem San Diego Sockers został Kazimierz Deyna. Później w rozsławionym na cały świat Cosmosie pojawiały się kolejne sławy, jak słynny Paragwajczyk Romerito czy inny reprezentant tego kraju – Roberto Cabanas. Swoje trzy grosze do sukcesów nowojorskiej drużyny dołożyli też: Wim Rijsbergen (28 meczów w reprezentacji Holandii), Oscar (60 gier w reprezentacji Brazylii), Ivan Buljan (36 spotkań dla reprezentacji Jugosławii) i Franky van der Elst (44 mecze w drużynie narodowej Belgii) czy Władysław Żmuda, którego polskim kibicom bliżej przedstawiać nie trzeba. Zresztą Żmuda nie był pierwszym Polakiem w tym klubie, wcześniej było ich kilku, jak: Konrad Kornek, Bronisław Sularz, Karol Kapciński, Dieter Zajdel czy później Stanisław Terlecki. Ciekawa historia wiąże się z Zajdelem. Były piłkarz Zagłębia Wałbrzych grał jako pomocnik i wyróżniał się bujną czupryną, która przypominała mopa. Podczas jednego z meczów kontrolnych zawodnik został zaatakowany wślizgiem, po czym padł na murawę z takim impetem, że włosy poleciały dalej. Trener Gordon Bradley był o krok od zawału serca, bo myślał, że przeciwnik urwał Polakowi głowę. Zajdel wstał, chwycił za swoje włosy i ułożył je ładnie na swojej łysej głowie. Byli też tacy piłkarze jak Shep Messing, urodzony w Bronksie nowojorczyk, który opowiedział na stronie klubowej Cosmosu ciekawą historię o tym, jak porozumiał się w sprawie kontaktu w Burger Kingu. Z czasem jednak tych pieniędzy zaczęło brakować, najpierw w Nowym Jorku, a później w pozostałych miastach, które chciały mieć u siebie wielki futbol.
Liga wciąż jakoś trzymała poziom, ale wyraźnie było widać, że ledwo wiąże koniec z końcem. Spadała frekwencja na trybunach, media też interesowały się soccerem coraz mniej, gwoździem do trumny w przypadku Cosmosu było odejście Warner Brothers, które sprzedało część swoich aktywów, w tym Global Soccer inc., które wykupił Chinaglia. Jednak nawet tak wielka postać jak ten włoski piłkarz nie była w stanie w pojedynkę stawić czoła futbolowej recesji. Cosmos trzymał się dzielnie do samego końca, zdobył jeszcze dwa tytuły mistrzowskie (1980 i 1982), ale w 1985 roku rozgrywki NASL zostały zlikwidowane. Wraz ze śmiercią NASL Cosmos zniknął z piłkarskiej mapy. Legenda umarła, ale… prawdziwe legendy mają to do siebie, że potrafią zmartwychwstać.
W ostatnich dwóch latach poczyniono kroki, by Cosmos powrócił na mapę amerykańskiego futbolu. Początkowo wydawało się, że ta szczytna idea jest zwyczajną mrzonką, ale kiedy w klubie pojawił się Eric Cantona, wszyscy zrozumieli, że rezurekcja klubu jest kwestą czasu. Efekt – w 2013 roku nowojorczycy wystartują w rozgrywkach NASL, które są bezpośrednim zapleczem MLS. Warto wspomnieć, że pierwszym meczem po powrocie zza grobu był pojedynek z Manchesterem United na Old Trafford. Miał to być mecz pożegnalny Paula Scholesa, który później wznowił karierę piłkarską i dawał kibicom United kolejne powody do radości. Oczywiście późniejsza rezurekcja kariery rudego pomocnika to tylko zbieg okoliczności, ale nie da się uniknąć skojarzeń ze zmartwychwstaniem Cosmosu. Dziś stadion nowojorczyków – Hofstra – znów tętni życiem, a kibice wiedzą, że lada chwila na ich oczach może wydarzyć się coś wielkiego, bo ambicje władz klubu są ogromne. Wiadomo już, że są plany zbudowania nowego stadionu, a lada chwila nastąpi pewnie atak na MLS. Wszystko, co robią władze klubu, zmierza w jednym kierunku – do wielkości. Ale w tym klubie nie można inaczej, po to został stworzony, on musi być wielki. Z ludźmi o żelaznej woli i kosmicznej ambicji nie powinno to stanowić większego problemu.
Autor tego tekstu bierze udział w konkursie na dziennikarza obywatelskiego roku 2012. Aby oddać swój głos, kliknij TUTAJ.
Cosmos to przeciez druzyna z San Marino.
Fajny artykuł ciekawy aż się zaczytałem
Tak, ale jak łatwo zauważyć istnieje kilka klubów
o takiej nazwie tak samo ku zdziwieniu kibiców jest
więcej niż jedna FC Barcelona ;)
Bardzo ciekawy artykuł. Jednak wiele osób nie
interesuje sie piłką nożną poza Europy. MLS to
liga które znajduje sie poniekąd w każdej FIFIE
wiec może warto zaiteresowac sie jakims klubem.
Moim Zdaniem W Przyszłości Piłka Nożna W USA
Powinna Się Rozwinąć Co Możliwe Że Kluby Z Tego
Kraju Będą Próbowały Coś Zdziałać W Klubowych
Mistrzostwach Świata No Ale Obecnie W Stanach
Zjednoczonych Tą Kategorię Sportu Wyprzedza
National Basketball Association,Major League
Baseball,National Football League.