Tottenham czy Liverpool? Kane czy Salah? Pochettino czy Klopp? Zwycięzcą mógł być tylko jeden zespół, jeden piłkarz i jeden trener. Najlepszy w Europie w 2019 roku okazał się Liverpool. To co w zeszłym roku w Kijowie nie udało się „The Reds” – porażka z Realem Madryt – udało się w stolicy Hiszpanii. Po trzęsieniu ziemi, które miało miejsce w pierwszych sekundach tego spotkania i golu w końcówce Liverpool pokonał „Koguty” 2:0.
Mecz rozpoczął się od mocnego uderzenia – a właściwie gongu – „The Reds”. Pierwsze podanie w kierunku Mane, Senegalczyk przyjął, utrzymał się przy piłce i kopnął w rękę zawodnika z Londynu. Pech chciał, że stał on w polu karnym. Sędzia się nie waha. Dyktuje „jedenastkę” dla podopiecznych Kloppa.
Do piłki podchodzi Egipcjanin – Mo Salah i pewnym strzałem otwiera wynik tego spotkania. Później gra się uspokoiła i to za bardzo. Taktyka i wyrachowana gra wzięła górę nad emocjami. Liverpool nie poszedł za ciosem. A i Tottenham nie wykazywał zbytniej ochoty do doprowadzenia do wyrównania.
Do końca pierwszej połowy niewiele się działo. Gra toczyła się głównie w środku pola, a gdy któraś z drużyn zbliżała się do pola karnego przeciwnika, to brakowało jej pomysłu na sfinalizowanie akcji. Chociaż „The Reds” częściej decydowali się na oddanie strzału niż ich przeciwnicy.
Liverpool warto pochwalić za…
Podopieczni Kloppa świetnie się ustawili w obronie – przesuwanie i kontrola gry była niemal perfekcyjna. Szczególnie w pierwszej połowie, bo w drugiej można było się do tego przyczepić. Ale tylko do pierwszego kwadransa drugiej połowy. „Koguty” zaatakowały – w końcu nie miały nic do stracenia. Od 45 do 60 min często gościliśmy w polu bramkowym Allissona. Podopieczni Pochettino wreszcie wyglądali jakby mieli wspólny plan, na zagrożenie wicemistrzowi Anglii.
Wracając jednak do pochwały dla Liverpoolu. Tottenham nie miał jak wprowadzić piłki do gry. Środkowi obrońcy grali między sobą, a Liverpool wychodził coraz wyżej, czym zmuszał ich do zagrania do Llorisa, a ten grał tzw. lagę (długą piłkę) w kierunku Kane’a. Jednak nic z tego nie wynikało, ponieważ większość z tych piłek padało łupem Virgila Van Dijka.
Momentami „Koguty” nie były wstanie wyjść z klatki, do której wpakowali ją podopieczni Kloppa. Francuski bramkarz klubu z Londynu musiał ratować się wybiciami w boczną strefę boiska, co często kończyło się stratą piłki. Natomiast gdy piłkarz Tottenhamu miał za dużo miejsca, natychmiastowo pojawiało się przy nim dwóch zawodników z Liverpoolu i zabierali mu futbolówkę.
Niewidoczni
Najmniej widoczne były dwie „dziewiątki”. Zarówno Kane, jak i Firmino zawiedli. Można było odnieść wrażenie, że obaj nie dojechali z kolegami do Madrytu. Byli całkowicie bezproduktywni. O ile Anglika można tłumaczyć tym, że dopiero wrócił po kontuzji i gdyby nie był to finał Ligi Mistrzów, to pewnie by dziś nie zagrał. Jednak to jest Kane – lider Tottenhamu i od niego zawsze oczekuje się więcej. Natomiast, co do Brazylijczyka to ilość jego kontaktów z piłką policzyć można na palcach jednej ręki. Bardzo słaby występ zaliczył Firmino.
Nic więc dziwnego, że Klopp zmienił go na Origiego. I nie pożałował. Belg wszedł i tak, jak w spotkaniu z Barceloną zrobił, to co do niego należało. Ustalił wynik tego spotkania. Liverpool – Tottenham 2:0.
„The Reds” po raz szósty zostali najlepszą klubową drużyną w Europie. Natomiast ich niemiecki szkoleniowiec zdobywa uszaty puchar po raz pierwszy. W końcu, jak to się mówi. Do trzech razy sztuka!