278. w historii "El Derbi Madrileno" to już przeszłość, choć wynik końcowy spotkania może odcisnąć piętno na ostatecznym rozstrzygnięciu La Liga. Mistrzostwo dla Atletico Madryt było jeszcze jakiś czas temu czymś pewnym. Dzisiaj już wiemy, że wyścig o La Liga zaczyna się na nowo. Remis w derbach Madrytu nie urządził żadnej z drużyn, a w dodatku dał nadzieję Barcelonie.
Do wyjściowej jedenastki gości wrócił Karim Benzema. Francuza zabrakło w ostatnich trzech spotkaniach Realu Madryt. W tym samym czasie „Królewscy” borykali się z masą kontuzji, po których jest coraz mniejszy ślad. Na jakże istotne derbowe starcie Zinedine Zidane posłał w bój niemal wszystko, co miał, choć brak Ramosa i Carvajala widoczny był gołym okiem.
Sytuacja personalna po stronie gospodarzy wyglądała lepiej. Gorzej natomiast prezentować się mogła forma podopiecznych Diego Simeone. Podwójna strata punktów w lidze przeciwko Levante oraz porażka z Chelsea w Lidze Mistrzów. Nadzieja Realu Madryt (a także FC Barcelona) na dogonienie Atletico Madryt narodziła się na nowo. Derby Madrytu miały ją jeszcze bardziej pobudzić.
📋✅ ¡Nuestro 𝗫𝗜 inicial para el derbi!
© @Benzema@Liberbank | #AtletiRealMadrid pic.twitter.com/50ffYyDAvR— Real Madrid C.F. (@realmadrid) March 7, 2021
Zdradliwa chwila słabości
Główną narracją przed meczem było założenie, że derby Madrytu mają na nowo obudzić rywalizację trzech wielkich klubów. Zapomnieć można było o najważniejszym. Wygrana Atletico Madryt przeciwko „Królewskim” mogła ich znacznie przybliżyć do wymarzonego celu.
Zawodnicy „Los Colchoneros” szybko nam o tym przypomnieli. W 14. minucie spotkania spryt świetnego w tym sezonie Marcosa Llorente w połączeniu z zabójczą skutecznością Luisa Suareza pozwolił gospodarzom wyjść na prowadzenie. Znakomity pierwszy kwadrans Atletico Madryt sprowadził wszystkich na ziemię. Lider przebudził się w najważniejszym momencie.
Śladu po dojrzałym Realu Madryt, chociażby tym z pierwszych derbów Madrytu z tego sezonu, zupełnie nie było widać. Goście próbowali wyrównać jeszcze przed przerwą, ale byli bezzębni. Cofnięci gospodarze czekali na kolejną chwilę słabości „Los Blancos”.
Pierwszą połowę spotkania Atletico Madryt zagrało po swojemu. Szybko strzelony gol automatycznie zwolnił podopiecznych Simeone z przesadnego atakowania bramki „Królewskich”. Goście natomiast wyglądali zupełnie jak nie oni w meczach o najwyższą stawkę. To był Real Madryt z tego sezonu, z ostatnich tygodni, lecz nie taki, którego mogliśmy oglądać we wcześniejszych meczach derbowych.
Zegar tyka
Drugie 45 minut gry to dla Atletico Madryt 45 minut bliżej do upragnionego mistrzostwa kraju. Drugą część spotkania nieco lepiej rozpoczęli goście, dla których mógł to być ostatni gwizdek w walce o trofeum. To dało gospodarzom możliwość kontrataków. W 54. minucie bliski podwyższenia rezultatu był Carrasco, a minutę później był on o włos od asysty przy próbie „El Pistolero”. To właśnie Belg obok Llorente i Suareza stanowił o sile ofensywy Atletico Madryt w tym spotkaniu.
Żywe pierwsze dziesięć minut drugiej połowy, a później długo, długo nic. „Królewscy” zostali stłamszeni. Bez jakichkolwiek argumentów na to, by odmienić losy spotkania i pozostać w walce o mistrzostwo. Gierka gospodarzy trwała w najlepsze. Ich przeciwnicy często wyglądają tak samo. Bez ochoty do gry, bez wielu sytuacji. Atletico Madryt lubi i potrafi zabijać spotkania, grać według własnych zasad. Stawia ścianę, którą w tym sezonie mało kto potrafi w trakcie spotkania zburzyć.
Im bliżej końca spotkania, tym coraz bardziej pachniało bramką dla gości. I ta przyszła w 88. minucie spotkania. Świetna akcja Casemiro i Benzemy, dzięki której wracający po kontuzji Francuz dał Realowi remis. Gospodarze pogubili się w końcówce spotkania i stracili panowanie na murawie. Real Madryt zagrał do końca, odzyskał nadzieję na uratowanie sezonu, a wdzięczna im jest nawet FC Barcelona. La Liga niemalże się resetuje. Finisz sezonu niczym kino hiszpańskie. Dramatyczne i nieobliczalne.