Specjalista ds. odwracania skarpetek, czyli jak wygląda praca kitmana Lechii Gdańsk (wywiad)


Przeprowadziliśmy rozmowę z Dawidem Pajorem zajmującym się sprzętem lidera ekstraklasy

16 lutego 2019 Specjalista ds. odwracania skarpetek, czyli jak wygląda praca kitmana Lechii Gdańsk (wywiad)

Pewnie każdy z nas marzył kiedyś o tym, aby co weekend przywdziewać barwy swojego ukochanego klubu i wybiegać w nich na boisko przy akompaniamencie braw kibiców zgromadzonych na stadionie. Niestety, nie każdemu udaje się to spełnić. Mimo wszystko niezrażeni niepowodzeniem wciąż angażujemy się w ten piękny sport. Gramy w futbol, oglądamy mecze, czytamy o nim, żyjemy nim, oddychamy. I chociaż często nie mamy z tego żadnych profitów finansowych, to potrafimy czerpać z tego największą radość. A gdyby tak się dało połączyć swoją ukochaną pasję z możliwością zarobienia godziwych pieniędzy? Aby stać się częścią klubu, nie trzeba być piłkarzem. Wtedy musimy trochę zweryfikować nasze marzenia i dążyć do podjęcia pracy w naszej ukochanej drużynie. Jedną z nich jest stanowisko kitmana. Kto to taki? Co robi? Poniżej przedstawiamy rozmowę z – jak sam o sobie mówi – specjalistą od odwracania skarpetek. Człowiekiem charyzmatycznym i zakochanym po uszy w futbolu, a przede wszystkim w Lechii Gdańsk – Dawidem Pajorem.


Udostępnij na Udostępnij na

Tomasz Świderski (iGol.pl): Jak doszło do tego, że zostałeś kitmanem?

Dawid Pajor (kitman Lechii Gdańsk): Wyszło to trochę przez przypadek, chociaż z Lechią jestem związany od małolata. Trenowałem tam od szóstego roku życia, przechodząc przez etap juniora, aż po parę meczów w rezerwach pierwszego zespołu. Potem zboczyłem trochę z tej ścieżki i poszedłem na studia, których koniec końców nie ukończyłem. Ale nigdy nie zapomniałem o moim ukochanym klubie. Mój brat również trenował w Lechii, mój tata był trenerem i kierownikiem pierwszego zespołu, tak że cała rodzina zawsze w jakimś stopniu była i wciąż jest związana z Lechią.

Ale trochę zboczyłem z tematu, przepraszam (śmiech). Od zawsze gdzieś tam interesował mnie sprzęt sportowy – buty, piłki, dresy, jakieś nowinki technologiczne z tego światka, zresztą pracowałeś razem ze mną w jednym sklepie, więc wiesz, że byłem tym bardzo zafascynowany. Dyrektorem sportowym w Lechii był i obecnie wciąż jest pan Janusz Melaniuk, który był piłkarskim wychowankiem mojego taty i kolegą z boiska mojego brata, bo grali razem w drużynie z rocznika 1985. No i gdzieś tam zwolnił się wakat przy sprzęcie i tak wyszło, że nagle dostałem propozycję pracy w Lechii i – jak to mówią – takich propozycji się nie odrzuca. I w taki oto sposób już jestem tutaj blisko dwa lata.

Jak wygląda Twoja codzienna praca? Domyślam się, że nie jest to klasyczne 8:00-16:00 i do domu.

Taki zwykły standardowy dzień w tygodniu, tak? Otóż rano przyjeżdżam na trening na Tragutta, ewentualnie, jak trening jest popołudniu, to jadę od razu na stadion Energa, ale zazwyczaj trenujemy rano. Pracuję razem z panem Bogdanem Nicikowskim i Markiem Janowskim, który w pewnych kręgach w Lechii jest legendą. Przygotowujemy wspólnie sprzęt do treningu. Jesteśmy tam zawsze z dwie godzinki, no może półtorej, przed chłopakami. Rozkładamy im sprzęt po szafkach i wtedy oni się zjeżdżają, pobierają go, wychodzą na trening i w tym momencie moja praca na Tragutta dobiega końca. Potem udaję się na stadion Energa, gdzie tak naprawdę mam więcej roboty z brendowaniem sprzętu, wycinaniem reklam i masą różnych pomniejszych rzeczy, które gdzieś tam trzeba załatwić, żeby wszystko dograć. W zależności od tego, czy tej roboty jest dużo, czy mało, jadę do domu i mam czas wolny.

Natomiast bardzo często się zdarza, że chłopaki dzwonią do mnie po godzinach pracy i mają swoje różne prośby. O, na przykład paczki z ich butami przychodzą na stadion do mnie do magazynu i beze mnie ich nie odbiorą. Naprawdę jest cała masa innych pomniejszych rzeczy takich jak załatwianie proporczyków, współpraca z działem marketingu odnośnie do reklam i umiejscowienia ich na strojach, ciągły kontakt z naszym głównym sponsorem, którym jest New Balance, zamawianie brakującego sprzętu aż do czynności czysto finansowych, czyli sprawdzania faktur. Każdy najmniejszy szczegół musi być dograny w 100%, żeby później o nic się nie martwić. Niektóre rzeczy wychodzą po prostu w trakcie pracy.

A jak wygląda dzień meczowy Twoimi oczami? Jak bardzo różni się od codziennych zajęć?

Dzień meczowy znacząco różni się od tych treningowych. Jest to też kwestia tego, że do dnia meczowego przygotowuję się dzień wcześniej. Najważniejsza jest skrzynia ze sprzętem, w której znajdują się stroje meczowe, koszulki na rozgrzewkę, spodenki, getry, lajkry, koszulki termoaktywne, proporczyki oraz cały sprzęt potrzebny na rozgrzewkę, bo – z tego, co mi wiadomo – to chyba tylko my i Legia jako sztab wozimy wszystkie rzeczy piłkarzy oraz niezbędny sprzęt na rozgrzewkę ze sobą na mecze. Chłopaki na mecz przyjeżdżają tylko w dresach wyjściowych i z kosmetyczkami gdzieś tam pod pachą. Sprzęt na rozgrzewkę, ręczniki, przede wszystkim korki – wszystko to przewozimy my.

W reszcie klubów jest tak, że piłkarze pakują się sami, swoje buty mają w torbach, pakują się na rozruch, pakują się na rozgrzewkę, a w Lechii jest to w zakresie naszych obowiązków. Odnoszę wrażenie, że chłopakom się to podoba, mają mniej zmartwień na głowie i mogą w spokoju przygotować się do meczu, nie mając z tyłu głowy, że czegoś zapomnieli. Przyjeżdżają do szatni i nie muszą szperać po torbach w poszukiwaniu swojej koszulki termoaktywnej, bo to my musimy pamiętać o tym, aby ją spakować. Wszystko mają przygotowane, muszą skupić się tylko na tym, aby wyjść na boisko i zagrać jak najlepiej. To ich zadanie.

Ale znowu zboczyłem z tematu (śmiech). Rano przyjeżdżam na Tragutta, aby spakować to wszystko do jednej kupy, i sprawdzam, czy aby na pewno niczego nie brakuje. Zazwyczaj – jeśli gramy u siebie – rozruch mamy w hotelu, więc musimy tam dostarczyć chłopakom sprzęt. Potem jadę dalej, na Energę, i resztę rzeczy niepotrzebnych do rozruchu zostawiam już tam. Wszystkie piłki, całą skrzynie z rzeczami chłopaków, sprzęt potrzebny do rozgrzewki. Potem jeden z nas – zazwyczaj jest to pan Bogdan – jedzie po sprzęt z rozruchu, bo trzeba go wyprać. Gdy mecz zaczyna się o 18:00, to ja już od godziny około 11:30 jestem na stadionie Energa i zaczynam rozkładać cały ten sprzęt w szatni. Wiadomo – zależnie od pogody czy też pory roku dochodzi trochę więcej rzeczy, gdyż są to też kurtki zimowe, ortaliony czy rękawiczki. Nie mogę zapomnieć też o takich drobnych rzeczach, jak: proporczyki, opaska kapitańska czy znaczniki na rozgrzewkę. Wszystko jest przygotowane dużo, dużo wcześniej przed przyjazdem chłopaków.

Tak z dwie godziny przed meczem piłkarze przyjeżdżają z hotelu na stadion, przygotowują się do spotkania, a ja zabieram się za sprawy organizacyjne takie jak odpowiednie napompowanie piłek meczowych i zaniesienie ich do sędziów. Później przekazuję je dzieciom do podawania piłek i wracam do chłopaków, gdzie czeka na mnie czasem parę pomniejszych zajęć typu obcięcie getrów. Potem następuje trochę „relaksu”, bo zaczyna się mecz. Po nim wracamy do roboty. Wiadomo, trzeba znowu wszystko wyprać. Około 22:00–23:00 wracamy na Tragutta, wrzucamy wszystko do pralek i możemy wrócić do domu, czyli robota zaczyna się od godziny 8:00, a kończy się o godzinie 23:00, nierzadko nawet o północy, więc ten dzień meczowy jest dość intensywny.

Rola kitmana nie kończy się tylko na zajmowaniu się sprzętem. Co należy do Twoich najważniejszych zadań?

Tak jak powiedziałem wcześniej – tylko w dwóch czy trzech klubach w Polsce jest tak, że to zespół bierze cały sprzęt na mecz. Chłopacy na mecze biorą ze sobą tylko swoje kosmetyki, a czasem nawet i nie. Jak lecą samolotem, to te kosmetyczki jadą ze mną samochodem, bo też moim zadaniem jest to, że jak chłopaki lecą samolotem bądź jadą autokarem, to ja jadę osobnym samochodem ze sprzętem. Tak że trochę tej Polski już zjeździłem. Mam taką zasadę, że jak ja jadę, to kierownicy nie oddaję. Ja jadę w jedną i drugą stronę. Czasami jest to męczące, bo przykładowo mecz mamy w piątek o 18:00 w Krakowie, więc w czwartek po treningu porannym około 13:00–14:00 wyjeżdżamy. Na miejscu jesteśmy wieczorem, potem jest kolacja i chwila relaksu, spędzenia czasu razem, pogadania.

Później następny dzień zaczynamy od rozruchu, nie licząc śniadania oczywiście. Mecz kończy się, powiedzmy, o 20:30, więc zanim się spakujemy, wykąpiemy, to jest godzina 23:00 i trzeba wsiąść w ten samochód i wracać do domu. Ale wcześniej jeszcze trzeba zajechać na Traugutta, wrzucić wszystko do pralek. W domu jestem około 3:00, więc jedyne, o czym wtedy marzę, to łóżko. Następnego dnia o 8:00 trzeba być już z powrotem na nogach, więc bywa ciężko, ale jest to bardzo satysfakcjonujące. Wiadomo – łatwiej się wraca z meczu wygranego niż przegranego. Wtedy człowiek aż tak nie odczuwa tego zmęczenia. Poprzednią rundę raczej wracaliśmy z tarczą niż na tarczy, więc powroty były naprawdę przyjemne i liczę na to, że będzie podobnie i w tej rundzie.

Co jeszcze leży w Twoich kompetencjach?

Jak pracujemy w Gdańsku, to pan Marek Janowski i pan Bogdan Nicikowski zajmują się praniem sprzętu i rozkładaniem go po szafkach. Jeśli w tym czasie mam chwilę wolnego, to pomagam, jak nie, to wiadomo, zajmuję się innymi rzeczami, np. dorabianiem strojów, bo chłopaki po meczach czasem wymienią się koszulkami, więc trzeba je dorobić, nakleić wszystkie reklamy. To wszystko wydaje się takie proste i nieskomplikowane, ale jest bardzo czasochłonne. Trzeba też pojechać do sklepu kupić flex czy załatwić jakąś sprawę na mieście. Jest masa, naprawdę masa rzeczy dodatkowych, które wyskakują nagle, niespodziewanie i trzeba to po prostu jak najszybciej je ogarnąć. Czasem te rzeczy są bardzo prozaiczne, natomiast te szczegóły są naprawdę ważne, żeby gdzieś tam tę bazę zbudować, żeby to wszystko miało ręce i nogi. Ogólnie – nie chcę mówić górnolotnie – taka menedżerska praca, bo ja broń Boże za żadnego menedżera się nie uważam. Wolę mówić o sobie jako o kitmanie.

Czy ta praca jest spełnieniem Twoich marzeń? Jesteś członkiem drużyny obecnie liderującej w ekstraklasie.

Wiadomo, że człowiek za dzieciaka te marzenia miał inne. Chciał biegać po boisku i kopać piłkę, ale nie ukrywam, że w jakimś tam stopniu spełniam się w tej pracy. Uwielbiam klimat meczowy, stadiony, ludzi na nich, krzyki, doping, całą tę otoczkę, adrenalinę związaną z meczem. Zostałem przy piłce i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy. Całe moje dzieciństwo kręciło się wokół tego sportu. Podczas wakacji wyjeżdżałem na różne obozy przygotowawcze. Koledzy jeździli na wakacje z rodzicami, a ja wyjeżdżałem na obozy sportowe. Nie pracuję nigdzie w biurze, nie robię czegoś, czego bym nie chciał. Zresztą moja pierwsza praca po studiach, których de facto nie skończyłem, też była przy piłce nożnej, w sklepie, którego nazwy nie chcę wymieniać, chociaż mam stamtąd dużo dobrych wspomnień.

Tak więc zawsze piłka była w moim życiu i wciąż jest i cieszę się, że mogę pracować na najwyższym poziomie rozgrywkowym w Polsce. Siedzę rano przy kawie i czytam o swoich kolegach z pracy w gazetach. Jest bardzo fajnie, nie żałuję swojej decyzji o przyjściu tutaj, chociaż wiadomo, że czasem bywa trudno, ale tak jest w każdej pracy. Zawsze pojawią się jakieś problemy czy nerwy. Chociaż nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że polecam tę pracę komuś, bo naprawdę trzeba być specyficznym człowiekiem. Potrzebne jest odpowiednie podejście do tego, trzeba to lubić, nie bać się ciężkiej pracy, nieprzespanych nocy i zmęczenia. A tym bardziej na obozie przygotowawczym, podczas którego praca jest w zasadzie od rana do godziny 23:00, i to przez dwa tygodnie dzień w dzień.

Podsumowując, to superpraca, bardzo się cieszę, że tu jestem, a przede wszystkim cieszę się z wyników, jakie osiągamy, i mam nadzieję, że jakąś tam drobną cegiełkę dołożyłem do tego wyniku. Wiadomo, że sztab szkoleniowy, merytoryczny – jak ja to nazywam – buduje tę całą fortecę, a ja gdzieś tam jestem małym trybikiem. Lubię tak o sobie z przekąsem mówić, że jestem chłopcem od odwracania skarpetek, ale mam nadzieję, że te odwrócone skarpetki chociaż troszeczkę pomagają w osiąganiu dobrych rezultatów przez drużynę.

Jesteś rodowitym gdańszczaninem. Czasem na meczach widać Twoje żywiołowe reakcje na daną sytuację boiskową. Widać, że żyjesz nie tylko piłką, lecz także Lechią.

Tak jak powiedziałem wcześniej, od moich świadomych lat życia jestem związany z tym klubem. Jestem, tak jak powiedziałeś, rodowitym gdańszczaninem i nie wyobrażam sobie pracować na tym stanowisku w innym klubie – no chyba że w klubie zagranicznym typu Barcelona czy Arsenal.

A co do żywiołowych reakcji… Znasz mnie i wiesz, że jestem żywiołowym człowiekiem i zawsze jestem duchem razem z drużyną. Po prostu czuję się częścią tego zespołu, więc gdy pojawiają się jakieś kontrowersje sędziowskie czy bramki, to mimowolnie z człowieka wychodzą takie reakcje. Ogólnie lubię okazywać swoje emocje – czasami mam zarzucane, że robię to pod publiczkę, ale ci, którzy mnie znają, to wiedzą, że taki po prostu jestem.

Spędzasz z zawodnikami bardzo dużo czasu. Jak wyglądają Wasze relacje?

Myślę, że są bardzo dobre. Z tego, co chłopaki mi mówią, to naprawdę doceniają moją pracę, cieszą się z tego, jaki jestem, bo spotykali na swoich drogach różnych ludzi od sprzętu. Ja jestem otwartym człowiekiem, lubię porozmawiać na różne tematy, mam dystans do siebie. Tak jak to w piłkarskiej szatni bywa – raz śmiejemy się z kogoś, raz śmiejemy się z siebie. Mam bardzo dobre relacje z kilkoma zawodnikami, a z resztą mam dobre. Myślę, że chłopaki mnie lubią, ja ich bardzo lubię i nie ma chyba takiego zawodnika – przynajmniej już teraz (śmiech) – na którego bym patrzył i zagryzał po kryjomu wargi ze złości. Nasza współpraca bardzo dobrze się układa i oby to się nie zmieniło.

Wcześniej wspomniałeś, że zawodnicy potrafią do Ciebie zadzwonić z jakąś sprawą, gdy jesteś, że tak powiem, już w cywilu. Z jaką najdziwniejszą prośbą się spotkałeś?

Kiedyś zadzwonił do mnie bodajże Błażej Augustyn z pytaniem, czy jestem mu w stanie pomóc, bo on utknął na autostradzie. Walnęła mu opona w samochodzie. Jechał wtedy w swoje rodzinne strony. Z tego, co pamiętam, odbiłem go do naszego kierownika – no ale najpierw zadzwonił do mnie (śmiech). Nie pamiętam, czy tam była jakaś pomoc ze strony kierownika, czy też Błażej sam sobie poradził. Musiałem być wtedy niedyspozycyjny, bo ogólnie w sprawach tego typu staram się pomóc. Zawsze jak przychodzi do nas nowy zawodnik, to mówię mu: masz mój telefon i jeśli sądzisz, że jestem ci w stanie pomóc w danej sytuacji, to śmiało dzwoń, nawet w nocy.

Kiedyś też dostałem zapytanie, czy jestem w stanie odebrać z poczty w Brzeźnie jakąś paczkę Dusana Kuciaka. Było bardzo trudno. Musiałem trochę udobruchać panią na poczcie, bo nie miałem żadnego pisemnego pełnomocnictwa, a chciałem odebrać paczkę na nazwisko jego żony. Na szczęście wszystko się udało, paczkę odebrałem. Mało tego, Dusan nawet dał mi klucze do swojego mieszkania, a tak naprawdę dał je przecież prawie obcemu człowiekowi. Zaniosłem tę paczkę i jeszcze chyba były jakieś faktury, które brałem od Dusana pod jego nieobecność z jego domu i zawoziłem do jego księgowej. To też taka sytuacja, w której pomogłem bardziej jako kolega, a nie służbowo. Oczywiście zdarzały się dziwniejsze rzeczy, ale nie mogę o nich mówić (śmiech).

Kto w drużynie jest odpowiedzialny za dobrą atmosferę? Jak Cię znam, to pewnie przodujesz w tym zestawieniu.

Na obozie w Turcji, jeśli ktoś obserwował nasze media społecznościowe czy filmiki na YouTube, to jest mnie dużo. Nigdy nie uciekałem i nie uciekam od kamery, tak jak to niektórzy robią. Nie wstydzę się, mam tam też przeszłość artystyczną, kiedy trochę rapowałem z moim przyjacielem Robertem. Obecnie też pracujemy nad jednym projektem i mogę tak z mrugnięciem oka powiedzieć, że w tym roku – proszę wybaczyć mi za słowo – roz****emy system. Mamy już trochę materiału zgromadzonego przez te lata.

Jest mnie wszędzie pełno, mam bardzo dobry kontakt z chłopakami. Nie ma czegoś takiego, że „dobra, weź idź, «Dziulek», bo my tu jesteśmy panowie piłkarze”. Nie, nie. Jest bardzo fajna atmosfera. Myślę, że Michał Mak jest takim chłopakiem, który jak coś powie, to naprawdę pękają brzuchy i boki zrywać. Błażej Augustyn jest bardzo doświadczonym zawodnikiem, który też trzyma bardzo dobrą atmosferę. Według mnie ta dwójka przoduje pod tym względem. Mam nadzieję, że reszta nie ma mi za złe, że ich nie wymieniłem w tym zestawieniu (śmiech).

Miałeś jakąś śmieszną sytuację w pracy? Zawodnicy lubią robić sobie żarty na treningach?

Powiem tak, na treningach w Gdańsku nie przebywam. Jest tak, że w momencie, kiedy chłopaki wychodzą na trening, to ja jadę na stadion Energa załatwiać inne rzeczy. Natomiast chłopaki lubią sobie robić żarty. Ostatni, jaki mi przychodzi do głowy, to Michał Mak, który rozpędzał się jak skoczek narciarski w wózku na pranie, a Kuba Arak go łapał za biodra, tak jak na treningu skoczkowie, i imitował lot. Tego tak naprawdę jest cała masa i to buduje atmosferę. Później tę jedność widać na boisku i w tym aspekcie u nas w klubie jest bardzo dobrze.

Na treningi wychodzę jedynie na obozach. I jeśli chodzi o rywalizację, to miałem na obozie (było to nawet wrzucone w media społecznościowe) taką małą walkę z Dusanem odnośnie do karnych. Nieskromnie powiem, że na pięć strzeliłem cztery. Jedną po winklu, jedna nie weszła, ale piłka wylądowała na poprzeczce. Gdzieś tam coś jeszcze zostało z tych moich juniorskich lat, gdy byłem reprezentantem Polski w swoim roczniku u trenera Globisza. Nieraz jeszcze zaskakuje chłopaków, co to taki kitman, człowiek od skarpetek potrafi z tą piłką zrobić.

Takie moje małe marzenie to wyjść któregoś razu z nimi na gierkę. Może kiedyś będzie nie do pary i wtedy przyjdzie mój czas? Wiadomo, że nie w okresie przygotowawczym, bo to jest zajazd, ale na taką małą gierkę rozluźniającą, żeby się sprawdzić z chłopakami, bo wiadomo – ze stojącej piłki czy w żonglerce można poświrować, a tutaj masz cały czas piłkę przy nodze. Możesz powalczyć siłowo, zastawić się, obrócić z piłką, to jest zupełnie co innego i wie to każdy, kto gra w pikę. Chomontek robił tysiące żonglerek, a w piłce nie zaistniał.

Są jakieś treningowe zakłady? Na przykład kto więcej strzeli bramek na treningu? Jeśli tak, to o co są te zakłady i czy kiedyś sam uczestniczyłeś w takim? U nas często zdarzało się rozgrywać małe gry o paczkę „Pawełków”.

No jedynie w zakładzie z Dusanem, który był o przekonanie (puszcza oczko i śmieje się). Nie mogę powiedzieć, o co się chłopaki zakładają podczas treningów. No dobra, wiadomo, że o pieniądze (śmiech). To są drobne kwoty. Coś w stylu zagramy w siatkonogę o dychę. Rozegra się takich meczów pięć czy dziesięć, to wiadomo, jest już pięć dyszek na jakąś kolację (śmiech). To też wprowadza dobrą atmosferę do zespołu i buduje taką zdrową rywalizację, bo wiadomo, że zawsze trudno jest tę dyszkę z portfela wyciągnąć. Nieważne, ile byś zarabiał.

Teraz byliście na obozie w Turcji. Praca codzienna w ośrodku treningowym w Gdańsku a ta na obozie bardzo się różnią?

Z reguły tak, bo pracując w ośrodku treningowym w Gdańsku, jesteśmy w tym trybie meczowym, w którym mamy po jednym treningu dziennie. Wiąże się to z innymi obciążeniami. Dla chłopaków na obozie są to dwie jednostki treningowe dziennie i jest to zintensyfikowane dość mocno. Ogólnie jest to samo, tylko dwa razy więcej. Pranie dwa razy dziennie, piłki ciągle sprawdzać, tak że dla wszystkich są to inne intensywności pracy. Dla mnie po prostu różnica jest taka, że robię wszystko to samo, tylko dwukrotnie.

Kolejną różnicą jest to, że nie wracasz do siebie do domu do swoich bliskich. W klubie mam wielu przyjaciół, dzięki którym ten czas zlatuje szybciej i przyjemniej. Z Łukaszem Szprengelem – naszym fizjoterapeutą – znam się praktycznie od wieku juniorskiego. Ja trenowałem w roczniku 1990 u trenera Szutowicza, on trenował w 1989 u Borkowskiego, a później u Jędrzejczaka. No i ten ostatni wziął mnie do starszych, więc byliśmy razem w zespole i teraz znów jesteśmy, tylko już nie jako piłkarze. Historia zatoczyła bardzo przyjemne koło. Roberta Dominiaka – naszego głównego fizjo – znam też już dosyć długo. W klubie jest, odkąd mnie pamięć nie sięga, więc zawsze w trójkę się trzymamy i wspieramy. Nie przyjeżdżam tutaj więc sam, ale wiadomo, że tęskni się za swoją dziewczyną czy kotem.

Po tak udanej pierwszej rundzie celem jest mistrzostwo, czy raczej nikt głośno o tym nie mówi?

Raczej nikt głośno o tym nie mówi. Trzeba ciężko pracować, wypracować sobie przewagę nad resztą i grać swoje w tej rundzie. Tak naprawdę to tyle. Taki banał, że grać swoje, ale jak będzie to wyglądać tak jak w zeszłej rundzie, to ja się nie boję o wynik. Byłoby super zdobyć pierwszego historycznego mistrza dla Lechii. To byłoby spełnienie marzeń. Medal za zwycięstwo w ekstraklasie na mojej piersi… Mówię wam, że wtedy rzucam papiery i nie muszę już nic więcej w życiu osiągnąć. Fajnie by było też zajść wysoko w Pucharze Polski. Jakby była podwójna korona, to w ogóle by było cudownie.

Powiem jeszcze inaczej – w boksie zawodnicy często się wymądrzają przed walką, że zmiotą swojego rywala z ringu, że zwyciężą na miękko, a potem są często weryfikowani przez rzeczywistość. W piłce media zawsze analizują to, co się mówi, a tym bardziej jeśli coś sobie założysz. I nikt nie chce tutaj niczego obiecywać, zobaczymy, jak to będzie. Musimy spokojnie do tego podejść, konsekwentnie krok po kroku iść do przodu, a będzie dobrze.

Niedawno miałeś urodziny. Lechia wrzuciła post z życzeniami dla Ciebie, pod którym podpisało się wielu zawodników.

Tak jak mówiłem wcześniej, mamy bardzo fajny kontakt. Obserwujemy się wzajemnie na Instagramie, więc oni widzą moje wyczyny, głupie filmiki, głupawki. Jestem, jaki jestem, i nie będę się przed kimś chował. Czasem gadam głupoty i wiem o tym, czasem gadam je specjalnie, a jeszcze innym razem gadam głupoty według kogoś, chociaż wcale nie miałem nic takiego na myśli. Ktoś mi zwraca na to uwagę i ja się tym kompletnie nie przejmuję. Nie będę się przejmował tym, co ktoś o mnie myśli. Jestem „Dziulek”, z różnych pieców chleb jadłem. Jestem chłopakiem z bloków, ale w domu zawsze było fajnie, niczego nie brakowało. Rodzice wychowali mnie na dobrego człowieka, pracowitego. Nie jestem jakimś wycyckanym chłopakiem, który uważa, że wszystko mu się należy. Jestem częścią zespołu, kolegą, a nie typem, do którego mówi się „dzień dobry, proszę pana” i „do widzenia, proszę pana”. Nie. I wszyscy w klubie też tacy są – normalni, otwarci ludzie.

A czego sobie życzysz z okazji Twojego święta?

Życzę sobie mistrzostwa Polski i Pucharu Polski – to tak zawodowo. Dużo zdrowia sobie, swojej dziewczynie i całej swojej rodzinie. Fajnie, jakby się życie układało tak dobrze jak dotychczas, bo obecnie jest to ciekawe pasmo porażek i sukcesów. Swoją obecną dziewczynę Anię poznałem w Gniewinie na obozie sportowym z Lechią, więc zawsze się śmieję, że jakbym tu nie pracował, tobym nie poznał – mam nadzieję – swojej przyszłej żony. Życzę więc też sobie, żeby uzbierać pieniądze na ślub i wypadałoby się oświadczyć jakoś w tym roku, przełamać się w końcu. Możesz to śmiało napisać – ja jej tego wywiadu nie dam przeczytać (śmiech). I żeby przede wszystkim było pozytywnie, żeby uśmiech nie znikał z mojej i moich bliskich twarzy, bo wtedy człowiek pokona wszystkie problemy, które dzięki temu wydają się nieistotne. I cóż – obyśmy mogli w maju wspólnie świętować mistrza Polski.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze