Eduards Visnjakovs jest jak góra lodowa ze szlagierowego filmu „Titanic”. Nieznany wcześniej nikomu Łotysz potrzebował zaledwie dwóch bramek do tego, aby zatopić żółtą łódź Korony Kielce nie tylko w ligowej tabeli, ale również i w samym środku organizacji klubu – w biurze z napisem „menedżer zespołu”.
Sobotni mecz Widzewa Łódź z Koroną Kielce zakończył się już w 3. minucie spotkania, kiedy to bezmyślnym faulem popisał się golkiper gości – Zbigniew Małkowski. Do dziś nie mogę pojąć dlaczego 35-letni bramkarz Korony zachował się w taki, a nie inny sposób. Dlaczego osłabił swoją drużynę w tak debilny sposób już na początku meczu! Przecież ówcześni piłkarze Leszka Ojrzyńskiego mieli – łącznie z doliczonym czasem gry – coś koło pełnych 90 minut na odrobienie jednobramkowego deficytu. A jednak… zabrakło chłodnej głowy czy doświadczenia, czy czegoś tam jeszcze innego. Ale stój. Chłop ma przecież 35 wiosen za sobą, blisko 100 rozegranych meczów w polskiej ekstraklasie, a nawet występy w szkockiej Premier League. Gdyby zatem nie fakt, że jest człowiekiem, który dużo już w życiu wiedział i dużo wie, można byłoby mu ten błąd wybaczyć. Jednak powtarzam: gdyby.
Nie chcę znęcać się nad Małkowskim, ale nie rozumiem, po prostu nie rozumiem jego decyzji. To była 3. minuta meczu, piłkarze ledwo powąchali futbolówkę, a on z miejsca dopuścił się niewytłumaczalnego czynu. Zaakceptowałbym to, gdyby chciał ratować drużynę w ostatnich minutach spotkania, nawet przy niekorzystnym dla jego drużyny wyniku. Niestety, bramkarz „złocisto-krwistych” zachował się wręcz nieprofesjonalnie i – umówmy się – to właśnie on zabił przebieg całego spotkania i być może w dużej mierze przyczynił się do utraty pracy menedżera Leszka Ojrzyńskiego.
W takiej sytuacji Zbigniew Małkowski powinien odpuścić rywalowi i najzwyczajniej w świecie dać mu strzelić bramkę. To i tak nie byłaby jego wina, ponieważ wcześniej fatalnie zachowali się inni gracze Korony Kielce. Strata bramki na początku meczu na pewno negatywnie wpłynęłaby na postawę drużyny Ojrzyńskiego, ale logicznie rzecz biorąc – lepiej gonić wynik w pełnym składzie niż w jednoosobowym osłabieniu.
* * * *
Trochę to dziwne i naiwne, że Eduards Visnjakovs po czterech bramkach od razu plasowany jest na wschodzącą gwiazdę nie tylko Widzewa, ale i całej ekstraklasy. Dość powiedzieć, że przy pierwszym golu z rzutu karnego w meczu z Koroną dużą rolę odegrało po prostu… szczęście – zamiar Łotysza wyczuł świeżo wprowadzona na murawę bramkarz gości, jednak piłka ześlizgnęła mu się z rąk i wpadła do siatki. Nie była to zatem perfekcyjnie wykonana „jedenastka”…
W Polsce, czy może w polskiej lidze, mamy tendencje do oceniania piłkarzy po dobrych, lecz krótkich okresach gry. Przykładem może być Bartek Bereszyński, który w poprzednich rozgrywkach królował na prawej obronie Legii – miał fajne wejścia ofensywne i potrafił wrzucić piłkę w pole, i dobrze asekurował pomocników. A teraz? Zgasł. Wszyscy przecież szaleli na jego punkcie i śmiali się z trenera Rumaka, że niby tak łatwo oddał Legii świetny talent. Talent, którym zainteresowana była niby portugalska Benfica. Talent, który z czasem został przesunięty na obronę, ponieważ wcześniej zaczynał jako pomocnik. Media kreowały Bereszyńskiego nawet jako zastępcę Łukasza Piszczka w kontekście reprezentacji Polski, a teraz gdy patrzymy na jego grę, myślimy: „Gdzie, do jasnej cholery, jest piłkarz z poprzedniego sezonu?”. Za szybko wysunięte wnioski i podniecenie się jego piłkarskimi umiejętności wyszły bokiem, a presja, która przez cały czas ciąży na 21-letnim graczu Legii przerodziła się w istny dramat.
Z Visnjakovsem może być podobnie – rozpoczął sezon z wysokiego C, więc teraz wymagania wobec niego będą zdecydowanie większe. A co się stanie, gdy formy i szczęścia zabraknie? Gdy Łotysz zatrzyma swój licznik z napisem „bramki” na liczbie cztery? Widzew będzie podłamany, a jeszcze nie tak dawno stracił dwie inne czołowe postacie – Stępińskiego i Brozia. Z drugiej strony to trochę smutne, że gra polskich drużyn opiera się na pojedynczych indywidualnościach i myśleniu w stylu: „Aaa, zagrajmy najpierw na zero z tyłu, a potem może coś wpadnie”. Tak robić nie wolno. Trzeba wypracować swój styl gry i od pierwszych minut starać narzucić się go swoim rywalom. To musi zaprocentować, musi. Ale ważna jest także głowa.
W poprzednich rozgrywkach Podbeskidzie co tydzień grało mecz o życie. Co tydzień wiedzieli, że po prostu muszą, natomiast teraz mają już pewnego rodzaju komfort gry – do zakończenia rundy zasadniczej jeszcze 27 kolejek, więc martwić będą się później. Niby chcą, mogą, ale nie muszą. A jak nie muszą, to nie grają na 200% swoich możliwości. A jak nie grają na maksa, to przegrywają. Kontrastem z kolei może być Śląsk Wrocław, który przed meczem eliminacyjnym do Ligi Europy z Club Brugge z góry spisany był na pożarcie lwa. A jednak podopieczni Stanislava Levy’ego zagrali swój najlepszy mecz w karierze! Lecz najważniejsze było to, że we wspomnianym meczu dosłownie wszyscy piłkarze trzymali poziom i wszyscy świetnie się uzupełniali. Nie było tej pojedynczej indywidualności – był mocny Kaźmierczak, był sprytnie odciągający obrońców Paixao, był piekielnie aktywny Sobota i był także sztukmistrz wykończenia akcji, Plaku. Do tego doszła jeszcze konsekwencja, chłodna głowa i – co najważniejsza dla Kazka Węgrzyna – siła.
Polskim drużynom brakuje zatem swojego stylu, swojej wizji futbolu i polityki klubu. Drużyny często opierają się na błysku geniuszu jednego piłkarza, który niestety nie może trwać wiecznie. Komfort ma tylko Legia Warszawa, która w kadrze posiada kilku świetnych zawodników, więc jak nie ten, to może tamten…
* * * *
Leszek Ojrzyński poleciał z Korony Kielce. Opinie na ten temat są rzecz jasna podzielone, natomiast ja uważam, że włodarze klubu postąpili słusznie, lecz wybrali najgorszy moment na ogłoszenie tej decyzji. Bo albo powinni zrezygnować z jego usług tuż po zakończeniu sezonu 2012/2013, albo dać mu jeszcze z pół roku pracy. Faktem jest to, że Ojrzyński nie robił z zespołem świetnych wyników, ale jego relacje z piłkarzami były dosłownie nieziemskie. – Trener Ojrzyński nie stworzył rodzinnej atmosfery, on stworzył rodzinę! Teraz traci ona ojca – napisał na 2×45.com.pl piłkarz „złocisto-krwistych”, Jacek Kiełb.
I to mnie właśnie martwi. Zawodowa piłka nożna to nie turniej na Orliku. Tutaj nie powinno być wielkich sentymentów, bo przecież jak taki „ojciec rodziny klubu piłkarskiej” wpłynie na swoich podopiecznych? Najpierw na nich pokrzyczy, a potem przytuli i powie, że jutro zagramy lepiej? Atmosfera również jest ważna, ale silna ręka to podstawa sukcesu. Piłkarze muszą czuć respekt, muszą wiedzieć, że mają poparcie u swojego trenera, a zarazem, że nie mogą pozwolić sobie na chwile słabości i rozkojarzenia.
Korona to jeden z najwaleczniejszych klubów w ekstraklasie. Zawsze nadrabiali wszystkie mankamenty wielkim serduchem i walką. Szkoda tylko, że nie mieli żadnego pomysłu na prowadzenie gry. Bo w piłce ważne jest także założenie taktyczne i wcześniej wypracowane pewne schematy. Tego właśnie według mnie brakuje w Kielcach, dlatego nowym menedżerem zespołu powinna zostać osoba, dla której najważniejsza jest dyscyplina na boisku i szeroko rozumiana taktyka drużyny.
Obserwuj autora tekstu na Twitterze: @JakubSosnicki
Nie zgadzam sie z tym artykułem zwolnienie
Ojrzynskiego nie było słuszne ale o tym pan
redaktor sie przekona gdy zobaczy gre Korony za
nowego menadzera .Walka o utrzymanie pewna