Hiszpańska! – będą krzyczeć sympatycy Realu, Barcelony czy Villarrealu. Francuska! – będą krzyczeć fani Olympique Marsylia bądź Lyonu. Angielska! – będą krzyczeć kibice Manchesterów, Tottenhamu czy Stoke. Co do tej ostatniej można jednak rzec, że jest jedyna w swoim rodzaju i w pełni zasługuje na miano najsilniejszej w ostatniej dekadzie według Międzynarodowej Federacji Historyków i Statystyków Futbolu.
Ranking IFFHS:
1. Anglia
2. Hiszpania
3. Włochy
4. Brazylia
5. Niemcy
6. Francja
…
Zaglądając do niedawno opublikowanego, zaktualizowanego rankingu IFFHS, dochodzę do jednego wniosku. Premier League po prostu jest najlepsza, bez względu na różnice w grze. Rzeczywiście, wielu sprzeczałoby się z tym, że mecze są bardzo siłowe, podczas gdy na przykład w Hiszpanii akcje opierają się przede wszystkim na niebanalnej technice. Po ostatnich meczach w najwyższej klasie rozgrywkowej w Anglii zadaję sobie jednak pytanie – i co z tego?
No właśnie, wystarczy podać przykład ostatniej kolejki, w której padły 43 bramki. Dla porównania: w hiszpańskiej – 28, włoskiej – 31, francuskiej – 17 i tak dalej… Najlepsze jest to, że ta kolejka wcale nie była wyjątkiem. Dużo bramek ostatnio jest normą, zresztą w tym sezonie padło ich już ponad 700. Każdy walczy jak równy z równym, nie ma skrajnej sfery lepszych (jak na przykład w Hiszpanii, gdzie, bądźmy szczerzy, o mistrzostwo walczą dwie drużyny), a niespodzianki mogą zdarzyć się zawsze. W zapowiedzi 26. kolejki odnośnie do meczu Wolverhamptonu z Manchesterem United napisałem, że można się spodziewać tylko jednego wyniku – triumfu gości. A tu proszę – „Wolves” jednak po raz kolejny sprawili niespodziankę.
Kto by się spodziewał, że po fantastycznym początku Arsenalu, prowadzeniu 3:0 już 10 minutach, 4:0 po 26, podopieczni Wengera zremisują z Newcastle. Kto by się spodziewał, że niby nieprzemyślany strzał Tiote z końcówki meczu da szczęśliwe zakończenie dla „The Toon”, co za tym idzie, jeden z najwspanialszych i najbardziej emocjonujących comebacków w historii Premiership. Do lamusa z pogłoskami o ustawionym meczu (pojawiło się w tej sprawie trochę sprzecznych informacji), taka jest właśnie liga angielska, drużyny z tego kraju. Nikt nigdy nie odpuszcza, przykładów można podać na pęczki.
Everton – Blackpool. Na dzień dzisiejszy mecz przeciętniaków. Kto, no kto, zwłaszcza po słabym dla Sahy początku sezonu powiedziałby, że strzeli on aż cztery bramki. Nie jedną, nie dwie – cztery! Ciekawe, czy znalazłby się ktoś, kto by przewidział, że w spotkaniu tym padnie osiem bramek, a zakończy się ono 5:3. Podobnie w meczu Wigan – Blackburn. Remis 1:1 do przerwy, a w drugiej połowie proszę bardzo – nie ma mowy o wywieszeniu białej flagi, tylko gramy dalej – pięć bramek, triumf 4:3 „The Latics”.
Nie sposób mówić o wszystkich meczach, ta kolejka po prostu była wyjątkowa. Powiedziałbym nawet, iż najbardziej emocjonująca w świetle bieżącego sezonu. Sympatykom tej ligi znów dane było zobaczyć hat-trick, w dodatku klasyczny, Carlosa Teveza. Mogli też ujrzeć Torresa w niebieskim trykocie londyńskiej Chelsea. I w ten oto sposób zadaję sobie pytanie – czy z tej ligi można wycisnąć jeszcze więcej?
Oby, bo i tak jest niesamowita. I tak, jest to opinia nieco tendencyjna, bo być może nie zgodzą się ze mną sympatycy innej ligi, sympatycy gry Realu, Barcelony, Villarrealu i reszty Primera Division. Proszę bardzo – o gustach się nie dyskutuje. Co do jednego można być jednak całkowicie zgodnym. Nieważne, pod jakim kątem się spojrzy, Premiership to absolutna czołówka, która emocjonującymi zmaganiami nadrobi wszelkie niedociągnięcia.
Skoro w jednym meczu pada tyle bramek, to nie wiem,
czy ta gra jest aż tak dobra. Dobry klub wpuściłby
jedną, dwie bramki, albo wcale. A jak wynik jest np.
5:4 , to mimo wielu bramek gry raczej nie zaliczymy
do profesjonalnej... :O
A według mnie i tak Primera Division ,to najlepsza
piłka na świecie! ;P Nie potrafię tego nawet
sensownie wytłumaczyć,ale może niechaj
odpowiedzią będzie to,że...że Hiszpania to moja
druga ojczyzna...;)