Wygraną w derbach Merseyside Liverpool miał postawić przedostatni krok w drodze po upragnione mistrzostwo Anglii. Zamiast zwycięstwa „The Reds” obiekt lokalnego rywala opuszczali jednak z zaledwie jednym punktem. Na Anfield Road odliczanie do pełni szczęścia potrwa więc trochę dłużej, lecz radość ze zdobycia tytułu szybko mogą zakłócić wydarzenia kolejnego sezonu. Wieszczona przed pandemią wieloletnia dominacja zespołu Jürgena Kloppa w Premier League stoi obecnie pod coraz większym znakiem zapytania.
Kolejne tygodnie potwierdzają, że okres wstrzymania rywalizacji z powodu pandemii wywrócił angielski futbol do góry nogami. Brakuje kibiców na trybunach, kluby ponoszą kolosalne straty finansowe, a większość zespołów prezentuje dyspozycję na poziomie okresu przygotowawczego. Widać to było szczególnie po niedzielnych debrach Merseyside, w których Liverpool, lider rozgrywek, zaprezentował się poniżej oczekiwań. Słabą formę zespołu Jürgena Kloppa usprawiedliwia oczywiście długa przerwa od ligowych zmagań. W spotkaniu z Evertonem niczym bumerang powróciły jednak obawy o występy klubu z Anfield Road w kolejnej kampanii. Brak tylko dwóch podstawowych zawodników znacznie zmniejszył potencjał ofensywny drużyny, natomiast zmiennicy niewiele wnieśli do gry. Po raz kolejny okazało się, że w rzeczywistości król może nie jest nagi, ale na pewno dysponuje bardzo skromną garderobą.
Wytarte szaty przyszłego mistrza z Anfield Road
Do czasu ogólnoświatowego kryzysu spowodowanego pandemią piłkarska Anglia żyła kapitalnym marszem Liverpoolu po pierwszy od trzydziestu lat mistrzowski tytuł. Przewaga „The Reds” nad najgroźniejszym rywalem, Manchesterem City, stale rosła, a zamiast „czy” już w grudniu padało pytanie, kiedy podopieczni Jürgena Kloppa oficjalnie sięgną po trofeum. Pojawiały się pierwsze gratulacje ze strony ekspertów, a nad grą i wyrachowaniem zespołu z Anfield Road rozpływał się futbolowy świat.
Wszystko jednak do czasu pojawienia się pierwszych rys na szkle. Odpadnięcie z krajowych pucharów i pierwsza ligowa porażka postawiły „nietykalność” Liverpoolu pod znakiem zapytania. Na światło dzienne, przykryty dotąd biciem kolejnych rekordów, wyszedł fakt ubogiej ławki rezerwowych drużyny z czerwonej części Merseyside.
Congratulations to @LFC on winning their first ever Premier League title.
— Gary Lineker (@GaryLineker) December 27, 2019
Olbrzymia różnica w jakości między większością graczy podstawowej jedenastki a zmiennikami była piętą achillesową klubu z Anfield Road jeszcze za czasów Rafaela Beniteza. Jürgen Klopp słaby punkt zespołu pokrył jednak solidną zbroją poprzez rzadkie rotacje w linii ataku i obronie. Brakowało rezerwowych gwarantujących odpowiedni poziom, więc niemiecki menedżer stronił od zmian, stawiając, jeśli tylko to możliwe, na pierwszy garnitur. W spotkaniu z Evertonem postąpił jednak inaczej, uwidaczniając problemy zespołu. Problemy, które w nadchodzącym oknie transferowym w końcu miały zostać rozwiązane.
Straty finansowe zmieniły letnie plany Liverpoolu. Na Anfield Road ostatecznie zrezygnowano z pozyskania Timo Wernera, podobnie jak i innych gwiazd. Przynajmniej na ten moment wszystko wskazuje na to, że transferowe lato w czerwonej części Merseyside będzie biedne. A to bardzo zła wiadomość dla menedżera „The Reds”. Tym bardziej że nikt nie zagwarantuje, iż w kolejnej kampanii czołowych graczy Liverpoolu będą omijały poważne kontuzje. W przypadku niepowodzenia i braku solidnych wzmocnień układanka niemieckiego menedżera rozleciałaby się na dobre. Wytarte szaty w postaci Divocka Origiego czy rzucania Jamesa Milnera po całym boisku tym razem mogłyby przecież już nie wystarczyć.
Dominacja pod znakiem zapytania
Podobne rozważania i wskazywanie rys powracają w momencie niepowodzenia, gdyż wygrane zawsze skutecznie przykrywają mankamenty. Zwycięzców przecież się nie sądzi. Wielkim zwycięzcą przełamującym wręcz trzydziestoletnią klątwę ogłoszony zostanie niebawem zespół Jürgena Kloppa. Liverpool ma w zapasie worek piłek meczowych, by rozstrzygnąć losy tytułu, a kibice klubu z Anfield Road już odliczają dni, godziny i sekundy do oficjalnego momentu triumfu w Premier League. Euforia udzieli się wszystkim związanym z czerwoną częścią Merseyside. Plany o wieloletniej dominacji w angielskiej ekstraklasie szybko mogą jednak spełznąć na niczym.
Projekt restart w rzeczywistości był prawdziwym restartem w Premier League. Nowym rozdaniem, na którym zyskuje przede wszystkim Manchester City. Jeszcze niedawno notorycznie gubiący punkty, bez wiary we własne możliwości. Dziś zespół z Etihad Stadium ponownie zachwyca, znów przypominając maszynę do wygrywania. Wysyła tym samym ostrzeżenie, by nikt na Anfield Road długo nie świętował zdobycia tytułu. W przyszłym sezonie zamiast dominacji szykuje się kolejny wyścig dwóch koni o tytuł. Pytanie tylko, czy Liverpool bez szerokiej kadry i tym razem sprosta wyzwaniu rzuconemu przez drużynę Pepa Guardioli.
Mniej istotne, ale też ciekawe:
- Po przerwie spowodowanej pandemią jedną z nielicznych stałych w Premier League pozostał słaby poziom sędziowania. Michael Olivier wysoko zawiesił poprzeczkę kolegom po fachu, nie uznając bramki zdobytej przez Sheffield United. Sędziowie najwidoczniej również nie znajdują się jeszcze w optymalnej formie…
🤔 #AVLSHU pic.twitter.com/AUdj5z9RFY
— The Football Faithful (@FootyFaithful_) June 17, 2020
- Ponownie w ogniu krytyki znalazł się także David de Gea. Po zremisowanym spotkaniu z Tottenhamem Hotspur były zawodnik Manchesteru United Roy Keane o utratę bramki obwinił golkipera. Hiszpan, dawniej uznawany za najlepszego bramkarza Premier League, od paru sezonów przeżywa gorszy okres w karierze. Do tego stopnia, że na Old Trafford już myślą o zmianie między słupkami.