Śląskie kluby borykają się z problemami finansowymi od lat. Górnik Zabrze z kilkudziesięciomilionowym długiem, Polonia Bytom na skraju upadku – to informacje tylko z ostatnich tygodni. Ale lista podobnych przypadków jest o wiele dłuższa. Dlaczego futbol na Górnym Śląsku umiera? I to śmiercią tak nagłą i brutalną.
Czasy, w których losy mistrzowskiego tytułu rozstrzygały się w górniczym regionie, pominiemy. To jednak zbyt odległa przeszłość. Ale jeszcze na początku XXI wieku (sezon 2000/2001) w ekstraklasie występowało pięć klubów z Górnego Śląska. Drugie tyle mogliśmy oglądać na zapleczu najwyższej klasy rozgrywkowej. Liga bez Wielkich Derbów Śląska czy „Gieksy” była niewyobrażalną alternatywą. 15 lat później jedynymi jasnymi punktami na piłkarskiej mapie Polski w tamtym regionie są Piast Gliwice i żyjący dzięki miejskiej kroplówce Ruch Chorzów. W I lidze sytuacja jest lepsza, bo aż pięć klubów ma swoją siedzibę na Górnym Śląsku. Nie zmienia to faktu, że wielki futbol odwrócił się od tamtych stron na dobre.
Przyczyn tego procesu nie ma wielu. Chodzi o kasę, a właściwie jej brak. Jednak wytłumaczenie wieloletniego upadku śląskiej piłki do pustki w portfelach prezesów byłoby zbytnim uproszczeniem.
„Anatomia chorób śląskiej piłki” – wykład prowadzi Polonia Bytom
W sezonie 2007/2008 Polonia Bytom awansowała do ekstraklasy, nie będąc na to zupełnie przygotowana. Klub przez cała rundę nie grał na swoim stadionie, bo archaiczny obiekt nie spełniał wymogów PZPN-u. Działacze zwlekali też z przekształceniem stowarzyszenia w sportową spółkę akcyjną. Tylko dobra wola Komisji Licencyjnej sprawiła, że Polonia dostała licencję na grę w ekstraklasie. Dzięki temu na cztery sezony stała się „anatomicznym modelem”, na którym można było się nauczyć wszystkich chorób trawiących śląski futbol.
Słyszeliśmy więc nieustanne narzekania rywali na szatnie w opłakanym stanie, oglądaliśmy komentatorów siedzących w budzie podobnej do tych ze Stadionu X-lecia. Budżet klubu wahał się pomiędzy 5,5 a 7 mln złotych w zależności od tego, ile płacił w danym sezonie Canal+. W obraz nędzy i rozpaczy wpisane były protesty piłkarzy Polonii mających dosyć grania za darmo. Z bytowania klubu na poziomie ekstraklasy zadowoleni byli jego prezesi, którzy dumnie mówili, że „to właśnie bieda łączy i robi atmosferę”.
Po spadku w sezonie 2010/2011 było jeszcze gorzej. PZPN nałożył na klub zakaz transferowy, który odwiesił na trzy tygodnie, nie podając racjonalnej przyczyny takiej decyzji. Do klubu z łapanki ściągnięto kilkunastu zawodników, co w konsekwencji zwiększyło i tak ogromne długi. W pięć lat Polonia zanotowała trzy spadki. Tak dochodzimy do obecnego sezonu, który bytomianie zaczęli w II lidze z minusowymi czterema punktami… za niespełnienie wymogów licencyjnych. W listopadzie gruchnęła informacja o tym, że sąd zaakceptował wniosek jednego z wierzycieli o upadłość klubu i wyznaczył nadzorcę. Okazuje się, że skala zadłużenia sięga 6-7 mln złotych (!), a drużynie grożą kolejne kary. Czym to się skończy? Bankructwo i mozolna odbudowa od zera? Prezesi bronią się przed taką wizją, ale przyszłość byłego mistrza Polski jest znana.
Prowadzimy bieżącą działalność, choć od strony sportowej nie wygląda to dobrze. Problemem są długi. Każdy z wierzycieli chce odzyskać pieniądze od razu. Musimy teraz nadzorcy sądowemu ujawnić cały majątek klubu. Jeśli nie porozumiemy się z wierzycielami i nie przedstawimy sądowi stosownych dokumentów, to zostanie wyznaczony likwidator Polonii. Jakub Snochowski, prezes Polonii Bytom
Dlaczego tak dogłębnie opisujemy problemy Polonii? Bytomski klub to swego rodzaju „wzór”. Ten skrajnie patologiczny przykład potraktujemy jako papierek lakmusowy i do niego będziemy przyrównywać sytuacje w innych śląskich zespołach.
Nie ma życia bez Canal+
Z funkcjonowaniem bez pieniędzy z tytułu sprzedaży praw transmisyjnych nie poradzili sobie w Wodzisławiu Śląskim. Po spadku w sezonie 2009/2010 Odra w I-ligowej rzeczywistości wytrzymała niespełna rok. Dostawać kilkumilionowy przelew na konto raz w roku, a nie dostawać, to spora różnica, przyznajemy. Jednak największym problemem było wieloletnie funkcjonowanie klubu bez jakiegokolwiek celu. „Utrzymać się, dostać pieniądze od Canal+ i zapomnieć o kolejnym sezonie” – taka dewiza przyświecała działaczom Odry, ale i kilku innych śląskich klubów. Efektem tego były sześciomilionowe długi, kłótnie pomiędzy polsko-czeskimi właścicielami i brak zainteresowania ze strony władz miasta. Nic w tym dziwnego. Łożyć co roku na klub tylko po to, żeby kilku obcokrajowców i prezesów mogło pobierać pensję, a 2000 osób oglądało mecze? Są lepsze sposoby, żeby wydać pieniądze podatników.
Jak domki z kart
Prowizorka i budowanie klubu, zadłużając go, było możliwe w przypadku Polonii Bytom na poziomie ekstraklasy. Klasę rozgrywkową niżej to jednak nie przejdzie i boleśnie przekonały się o tym dwa śląskie zespoły: GKS Jastrzębie i Ruch Radzionków. W lipcu 2009 roku nowy prezes GKS-u zdecydował o wycofaniu drużyny z rozgrywek. Sytuacja finansowa i organizacyjna klubu była w tak opłakanym stanie, że próba działań na „żywym organizmie” nie miałaby sensu. Poprzedni działacze wywindowali GKS na zaplecze ekstraklasy, zadłużając go na kilka milionów złotych. Jaki był sens tego działania? Przecież zdawali sobie sprawę, że awans do ekstraklasy i podpięcie się pod źródełko Canal+ było nierealne. Niesamowita krótkowzroczność i próby kupowania czasu sprawiły, że GKS rozsypał się jak domek z kart. Zadłużona była nawet drużyna rezerw (!), więc klub miał zaczynać od Klasy B.
Identyczny los spotkał Ruch Radzionków. Chęć odbudowy upadłego ekstraklasowicza była tak wielka, że bez zdrowych podstaw ruszono szturmem na I ligę. Pary i pieniędzy starczyło na dwa sezony. I to tylko dzięki temu, że w zimowym oknie transferowym pozbyto się trzech najlepszych zawodników (bracia Mak i Paweł Giel). Skorzystały na tym wszystkie zainteresowane strony, ale w następnym sezonie tak zdolnychpiłkarzy w Radzionkowie nie było. Podobnie jak pieniędzy. Skończyło się na wycofaniu klubu z ligi w sezonie 2012/2013. Działacze Ruchu zapomnieli, że I liga to specyficzne rozgrywki. Wydatków jest sporo (koszty podróży, określony poziom), a wpływy ze sprzedaży praw telewizyjnych i sponsoringu praktycznie żadne.
Na miejskim garnuszku
Trochę inne problemy targają najbardziej utytułowanymi śląskimi klubami: Ruchem Chorzów i Górnikiem Zabrze. Lata złego zarządzania, rozpasania i funkcjonowania za miejskie pieniądze sprawiły, że oba zespoły wpadły w potężne długi. I co gorsza, nic sobie z tego nie robią. W październiku działacze Górnika przedstawili sprawozdanie finansowe, z którego wynika, że klub ma 62 miliony długów, w tym 30 mln zadłużenia krótkotrwałego!
W październiku działacze Górnika przedstawili sprawozdanie finansowe, z którego wynika, że klub ma 62 miliony długów, w tym 30 mln zadłużenia krótkotrwałego!
14-krotny mistrz Polski jest trupem i w normalnych okolicznościach nie powinien istnieć. Ale tak się nie stanie, bo „Górnicy” mogą liczyć na pomoc ze strony miasta. To za pieniądze podatników zbudowano stadion, regularnie spłaca się narastający dług i pensje niegospodarnych prezesów klubu. Przewidywany deficyt w 2017 roku będzie wynosić 9 mln złotych, a prezes Sarnowski chwali się, że zmniejszył koszty utrzymania drużyny do 2,77 mln zł i przeciętna pensja zawodników wynosi 10 tys. złotych! Sumy może niezbyt wysokie, ale pewnie znaleźlibyśmy pięć klubów w ekstraklasie, które wydają mniej.
Przez kilka lat władze miasta pozostaną zakładnikami swojego klubu. No bo wybudowali mu piękny stadion, regularnie rzucają kolejne miliony na funkcjonowanie, więc trochę głupio będzie tak nagle przestać i skazać go na IV ligą. Wcześniejsze wydatki poszłyby na marne, a mowa o setkach milionów złotych. A w tym czasie kolejni prezesi Górnika będą go zadłużać i napychać kasą własne kieszenie.
W podobnym pacie są radni miasta Chorzów, którzy mają udziały w Ruchu. W kwietniu tego roku nad klubem stanęło widmo nieotrzymania licencji na grę w ekstraklasie, co równałoby się z bankructwem. Prezes Dariusz Smagorowicz zgłosił się do miasta po pożyczkę w wysokości 18 mln złotych, mimo że klub nie oddał poprzedniego długu. Co mogli zrobić radni? Brutalnie zakończyć „eldorado Smagora”, skazując drużynę na upadek i stając się w mieście persona non grata (co równa się z brakiem wyboru na następną kadencję) albo po raz kolejny podpisać cyrograf z diabłem. Mówi się, że szantażystom się nie ustępuje. Stać na to jedynie ludzi silnych, a tych brakowało wśród politycznie podzielonych radnych.
Co prawda, Dariusz Smagorowicz oddał dług za pieniądze ze sprzedaży Mariusza Stępińskiego i nakreślił plan naprawczy. Ruch ma promować młodych piłkarzy. Jednak nie było w Polsce klubu, który potrafiłby rokrocznie transferować jednego-dwóch zdolnych zawodników. O dziwo postać prezesa nie jest oceniana jednoznacznie. Wiele osób chwali go za skuteczność w negocjacjach z miastem, nie widząc tego, że każda kolejna pożyczka przybliża Ruch do bankructwa. W lipcu Smagorowicz zrezygnował z funkcji prezesa, ale i tak jego rządy sprawiły, że 14-krotny mistrz Polski stoi na bardzo kruchym fundamencie i za rok, ewentualnie dwa lata runie w otchłań.
***
Wyżej opisane perypetie pozwalają nam stworzyć dekalog. Dekalog tego, czego nie powinno się robić, zarządzając klubem, a co robi większość prezesów na Górnym Śląsku.
1) Nie konstruuj budżetu jedynie za pieniądze Canal+
2) Prowizorka i zaniedbania wyjdą prędzej czy później
3) Nie buduj klubu na kredyt. Lepszy zdrowy organizm w niższej lidze niż kolos na glinianych nogach w ekstraklasie lub I lidze
4) Nie oddawaj klubu w ręce niekompetentnych osób pokroju Dariusza Smagorowicza
5) Dotacje miejskie są okej, ale nie da się żyć jedynie na miejskiej kroplówce
6) Życie „od pierwszego do pierwszego” NIGDY nie kończy się dobrze
7) Bierz przykład z mądrzejszych od siebie
„Da się? Da się!”
Wiele osób związanych ze śląską piłką głośno mówi: „Nie da się! Nie ma szans, by stworzyć zdrowy klub w regionie!”. Urojonych powodów jest wiele. Od śmierci przemysłu węglowego przez brak sponsorów po niskie zainteresowanie kibiców. Są jednak kluby, które zaprzeczają tej tezie. Weźmy taki GKS Tychy. Co prawda ich stroje wyglądają, jakby wyjęte żywcem z ligi austriackiej w latach 90., ale naliczyliśmy na nich ponad dziesięciu sponsorów. Większość z nich związanych z miastem lub regionem. To rozsądna metoda poparta biznesowymi naukami. Lepiej mieć dziesięć mniejszych gałęzi, z których spływa kasa, niż jedną ogromną. Boleśnie przekonał się o tym Górnik Zabrze, którego mariaż z Allianz przyczynił się do obecnej sytuacji klubu. Wracając do I-ligowca z Tychów. W tym momencie GKS jest jednym z najzdrowszych organizmów w lidze. Spora siatka sponsorska i dotacje miejskie pozwalają na budżet w wysokości 5 mln złotych, a nowy stadion na 15 tys. osób za 130 mln złotych regularnie wypełnia się co najmniej w połowie.
Z trudnymi warunkami w oryginalny sposób poradzili sobie w Sosnowcu. Zagłębie od kilku lat ściśle współpracuje z Legią, która co sezon wypożycza najzdolniejszych młodzieżowców. Pozwoliło to najpierw na awans do I ligi, a teraz realną walkę o ekstraklasę. Obecnie w zespole występuje sześciu zawodników związanych ze stołecznym klubem. Czy taką drogą nie mogły iść swego czasu GKS Jastrzębie czy Ruch Radzionków?
Wzorem współpracy na linii miasto–klub i korzystania z dotacji jest Piast Gliwice. Wicemistrz Polski od kilku lat dostaje dotacje w wysokości 10 mln złotych rocznie, ale musi płacić za wynajem stadionu. To kwota niemała jak na ekstraklasowe realia, ale bardzo mądrze wydawana. Klub nie ma długów ani nie marnotrawi pieniędzy na rozbuchane pensje „gwiazd”. Kilka kilometrów dalej w Chorzowie czy Zabrzu wydaliby to pewnie w pierwszym tygodniu po zobaczeniu przelewu na koncie. Piast dostaje mniej pieniędzy od swoich rywali zza miedzy, ma porównywalny do nich budżet, a znajduje się w zupełnie innym miejscu. Ile w tym zasługi rozsądnego zarządzania?
Mentalność poprzedniej epoki
Skąd wzięła się tak duża przerwa w regionie, który miał kiedyś siedem zespołów w ekstraklasie? Otóż ze śląskiej finansowej mizerii. To, co kiedyś było siłą śląskich klubów, czyli górnictwo i hutnictwo, które zapewniały im stabilizację, dziś praktycznie odwróciło się od sportu. Antoni Piechniczek dla „Dziennika Zachodniego”
Ta wypowiedź trafia w sedno. Kluby i prezesi w regionie pozostali w minionej epoce. 45 lat przyzwyczajeń, kiedy pieniądze i „prikaz” z góry dawała kopalnia lub partia, dają negatywne skutki. To tak jakby obudzić się po wieloletniej śpiączce i być w szoku, że Windows 95 nie jest najszybszym systemem operacyjnym. Czasy się zmieniły, ale wielu włodarzy w śląskim futbolu przed tym się broni i dochodzi do konfliktu interesów. Nie potrafią znaleźć sponsorów, za to umieją nawinąć makaron na uszy radnym miasta czy załatwić pod stołem lewe kwity bankowe przy…ekhm…wódeczce i śledziku. Jednak to już nie przechodzi i takie zarządzanie kończy się katastrofą.
Mówi się, że najtrudniej pracuje się nad zmianą ludzkiej mentalność. Jeśli to prawda, to upadek śląskiego futbolu będzie trwać bardzo długoi. Chętnych do bankructwa nie brakuje. Ruch i Górnik Zabrze czekają w kolejce.