Zespoły występujące w Premier League to często kwintesencja biblijnej wieży Babel. Wielonarodowościowe drużyny, piłkarze mający swoje korzenie w niemalże każdym zakątku świata. Przymknijmy jednak oko na boiskowe wydarzenia i skupmy się na VIP-owskich lożach, gdzie coraz częściej można zauważyć postaci, które przybyły na Wyspy zza Atlantyku.
Tytułem wstępu, w tym tekście nie znajdziecie analizy bramek, wylewania wiadra pomyj na trenerów, czy zachwytów nad technicznymi sztuczkami. Wchodzicie na własną odpowiedzialność.
Futbol w dzisiejszych czasach to idealne pole do potężnych zysków. Już dawno minęły czasy, gdy najważniejszym, a jednocześnie jedynym priorytetem był jak najlepszy wynik. Dziś, obok sportowego sukcesu, liczą się wpływy do klubowych kas, marketingowe sukcesy i promocja swojej marki. Premier League, jako najbogatsza liga piłkarska na świecie, jest idealnym miejscem do tego, aby, jakkolwiek trywialnie to nie brzmi, pomnażać pieniądze.
Próżno już szukać klubów, w których głównym udziałowcem byłoby miasto (pozdrawiamy Koronę Kielce i życzymy pomyślności w Nowym Roku). Dziś właścicielami drużyn są biznesmeni, finansowi potentaci, potężne spółki etc.
I tak w londyńskiej Chelsea mamy dobrze znanego Romana Abramowicza, w Cardiff Vincenta Tana, w QPR Tony’ego Fernandesa. W błękitnej części Manchesteru dominują długie białe szaty i turbany, a właścicielem rewelacji obecnego sezonu – Leicester City jest Tajlandczyk Vichai Srivaddhanaprabha. Wpływ, nazwijmy to umownie, Wschodu na angielską piłkę jest niepodważalny. Ale Zachód nie śpi. Rozpoczyna się walka o wpływy – piłkarska Zimna Wojna.
Lądowanie w Brytanii
Maj 2005 – Malcolm Glazer rozpoczyna operację o kryptonimie Manchester United. Systematycznie wykupuje kolejne udziały w klubie z Old Trafford, a 28 czerwca 2005 roku stał się właścicielem 98% akcji „Czerwonych Diabłów”. Od tej pory rodzina Glazerów stała się głównym akcjonariuszem w czerwonej części Manchesteru. W 2010 roku majątek właścicieli Manchesteru United wynosił 2,4 miliardów dolarów. Oczywiście nie wszystkie te pieniądze trafiały na Old Trafford, ale wpływy do „Teatru Marzeń” były na tyle duże, że klub stał się potęgą nie tylko sportową, ale i marketingową. Ogromne pieniądze wpompowane w reklamy, czy azjatyckie tournee zwróciły się z nawiązką. W latach 2005-2015 Manchester pięciokrotnie zwyciężał w Premier League, zdobył także Ligę Mistrzów – niepodważalna dominacja na angielskim podwórku. Za tym sukcesem stoi nie tylko postać Sir Alexa Fergusona, nie tylko piłkarzy z Cristiano Ronaldo i Waynem Rooneyem na czele, ale także góra pieniędzy, które rodzina Glazerów zainwestowała w klub. Malcolm Glazer zmarł w 2014 roku, ale bezsprzecznie jest jednym z głównych architektów potęgi, jaką bez dwóch zdań jest i będzie Manchester United.
Amerykański inwestor pojawił się także w mieście Beatlesów – w Liverpoolu. I ku niezadowoleniu kibiców „The Reds”, to jedyny wspólny mianownik między ich ukochanym klubem a odwiecznym rywalem z Manchesteru. W 2010 roku właścicielem klubu, który 18-krotnie sięgał po mistrzostwo Anglii, zostało potężne konsorcjum założone przez Johna Henrye’ego i Toma Wernera – Fenway Sports Group. Od tego czasu Liverpool zdołał zdobyć jedynie Puchar Ligi, jednak właściciele się nie zrażają i rokrocznie przekazują ogromne kwoty na wzmocnienia. Wyraźnym symbolem mocarstwowych ambicji Henry’ego i Wernera jest zatrudnienie na Anfield Kloppa, którego trenerski warsztat w połączeniu ze sporą kupką zielonych banknotów ma dać upragnione mistrzostwo Anglii.
Jednym z głównych inwestorów (ponad 60%) w Arsenalu jest Stan Kroenke – amerykański przedsiębiorca biznesowy, którego żona jest dziedziczką sieci supermarketów Wal-Mart (kolejne ciepłe pozdrowienia ślemy do Jarosława Kuźniara). W błędzie jest jednak ten, kto myśli, że jedyną drogą Kroenke do fortuny był udany mariaż. Amerykański biznesmen to prawdziwy człowiek renesansu, można go nazwać humanistą w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Zdobywał wykształcenie na Uniwersytecie w Missouri, gdzie udało mu się skompletować klasycznego hat-tricka – dyplomy z zakresu nauk humanistycznych, nauk ścisłych i administracji w biznesie. Za ogromnym sukcesem Kroenke stoi więc nie tylko spory majątek jego żony, ale także doskonałe wykształcenie.
Tych trzech panów łączą nie tylko ogromne pieniądze, ale także ogromne zamiłowanie do wszelakiego rodzaju sportu. Glazerowie inwestują w baseball, podobnie rzecz ma się z Henrym, który jest właścicielem słynnych Czerwonych Skarpet z Bostonu. Kroenke to prawdziwy hegemon, a założone przez niego Kroenke Sports Enterprises posiada udziały w Denver Nuggets (NBA), Colorado Avalanche (NHL), Colorado Rapids (MLS) i St. Louis Rams (NFL). Jednak ciężko podejrzewać tę trójkę o humanitaryzm w kontekście finansowym. Gdyby te inwestycje nie były rentowne, gdyby nie przynosiły wymiernych zysków amerykańskich dolarów nie byłoby w sporcie, a co za tym idzie także w Premier League. Z pewnością saldo kont całej trójki musi być na sporym plusie, to z kolei skłania kolejnych biznesmenów do inwestowania w Premier League.
Idzie nowe
Bornemouth – beniaminek Premier League jest mocno wspierany przez rosyjskiego biznesmena Maxima Demina. Właściciel „The Cherries” nie jest jednak kimś w rodzaju Romana Abramowicza – rzadko pojawia się w VIP-owskiej loży, ogranicza się jedynie do finansowego wsparcia. Jest kimś w rodzaju anioła stróża, w którego istnienie wszyscy wierzą, wszyscy odczuwają jego działalność, ale nikt go nie widział.
Jednakże ostatnio Bournemouth stało się klubem, w którym, obok rosyjskiej kopiejki, pojawił się amerykański cent. 25% udziałów w klubie Artura Boruca nabyła firma z Chicago – PEAK6.
Podobnie rzecz ma się w Crystal Palace, w którym jednymi z głównych inwestorów została dwójka amerykańskich biznesmenów znana z tego, że z dużą ochotą nabywa akcje w dużych sportowych markach – Josh Harris i David Blitzer. Ten duet zobligował się do przekazania 50 milionów funtów na rozbudowę stadionu, a także zadeklarował bliską współpracę ze Stevem Parishem – ekscentrycznym właścicielem „Orłów”.
Ptaszki, które przylatują do Polski z Liverpoolu ćwierkają, jakoby kupnem Evertonu poważnie zainteresowani byli potentaci amerykańskiego rynku elektrotechnicznego, założyciele firm BMC i JMI – John Moores i Charles Noell. Mówi się o kwocie rzędu 200 milionów dolarów.
Skąd takie zainteresowanie Premier League? Odpowiedź jest prosta, można by rzecz, że banalna.
Ciężko dziś nie zarobić pieniędzy w Premier League – mówi Dan Jones, główny doradca do spraw sportu w firmie Deloitte.
Obecny kontrakt Premier League i firmy Sky opiewa na ponad 13 miliardów dolarów. Każdy cent wpakowany w angielski klub przez amerykańskich inwestorów zwróci się i to ze sporą nawiązką.
A jak wiadomo, świat, a zwłaszcza świat tak od nas odseparowany, kręci się wokół pieniędzy. I to nie małych.
Jest jednak jeszcze jeden bardzo istotny powód, dla którego amerykańscy inwestorzy z lubością spoglądają w stronę deszczowej Anglii.
Premier League na amerykańskiej ziemi
NBC, amerykański koncern telewizyjny, w którym można obejrzeć Premier League to doskonałe okno wystawowe.
Wyobraźmy sobie sytuację, w której statystyczny Smith ze stanu Wyoming w sobotnie popołudnie zasiądzie w swoim skórzanym fotelu, aby uciąć sobie drzemkę. Ale cóż to za drzemka bez włączonego telewizora? Smith chwyta za pilot, naciska zielony guzik, na ekranie jego 52-calowego odbiornika pojawia się Wayne Rooney, Eden Hazard, a może ktoś, kto od niedawna ma coraz większy wpływ na piłkarską świadomość Amerykanów – Tim Howard. Piłkarze biegają szybko, piłka krąży od nogi do nogi, padają piękne gole. Nasz Smith zapomina o drzemce, coraz bardziej wkręca się w świat zielonej murawy. Zaczyna dostrzegać szczegóły, z niecierpliwością wyczekuje kolejnych akcji. Nagle oko kamery zatrzymuje się na koszulce, powiedzmy, piłkarza Evertonu, gdzie w przyszłości może widnieć logo BMC. I co zrobi nasz biedny, ogłupiony, ślepo wpatrzony w telewizor Smith? Przy najbliższej okazji, gdy będzie potrzebował czegoś, co produkuje firma BMC, pobiegnie do pierwszego sklepu z elektroniką i poprosi o produkt stworzony przez to konkretne konsorcjum. Będzie zadowolony z zakupu, o czym z pewnością powie swojemu najlepszemu przyjacielowi – Brownowi, a także sąsiadowi Phillipsowi, gdy spotkają się przy przycinaniu żywopłotów. Tak działa reklama i choć to dość abstrakcyjna wizja, to nie posądzałbym mojej wyobraźni o całkowite bujanie w obłokach.
Tournee angielskich klubów po USA to zabieg, z którego obie strony, zarówno zespoły z Premier League, jak i amerykańscy inwestorzy, czerpią pełnymi garściami. Taka wyprawa to nie tylko okazja do przedsezonowego obozu, ale także idealny pretekst do tego, aby sprzedać setki tysięcy koszulek, co pozytywnie wpłynie na klubową kasę. Z kolei inwestorzy, którzy płacą spore pieniądza za to, aby ich logo znalazło się na rzeczonych koszulkach, robią reklamę swoich produktów.
Reklama – coś, bez czego dzisiejszy futbol nie może istnieć.
Dolary wyrównują poziom
Rzadko, bardzo rzadko mówi się dziś o Premier League w kontekście najlepszej ligi świata. Trudno się jednak dziwić, wyniki angielskich drużyn w europejskich pucharach mówią same za siebie. Angielska ekstraklasa jest dziś silna swoją przeciętnością. Każdy może wygrać z każdym, brakuje klubu, który wejdzie w rolę dominatora i porozstawia harcujących przeciwników po kątach.
Niestety, spory wpływ mają na to ogromne kontrakty podpisywane ze Sky, a także pieniądze pochodzące od zagranicznych inwestorów. Abstrahując od tego, czy mówimy o petrodolarach, rublach Abramowicza, czy przelewach zza Atlantyku, Premier League zamiast podnosić swoją jakość sportową, podąża w stronę coraz większej medialności i marketingowego sukcesu. To ważne, ale nie najważniejsze.
Pieniądze są niezbędne, jednak nie powinny być priorytetem, nie tylko dla właścicieli ale także dla piłkarzy. Być może to utopijne stanowisko jednak należy, jak najszybciej, znaleźć złoty środek. W innym wypadku, my fani angielskiej piłki, a także cała Premier League może wkrótce obudzić się z ręką w d… , w nocniku.