Kilka dni temu przedstawialiśmy pierwszego beniaminka La Liga. Dziś czas na drugiego, tym razem nie ze słonecznej Andaluzji, tylko z Madrytu. Przed wami Piorun.
Awans Rayo Vallecano przysporzył wiele radości władzom stolicy Hiszpanii. Po raz pierwszy w historii Madryt ma w La Liga aż czterech przedstawicieli, zajmując razem z Andaluzją pierwsze miejsce w piłkarskim rankingu regionów. Klub z Vallecas wraca do Primera Division po ośmiu latach tułaczki. Wraca i chce zostać. Nie jest może najpotężniejszy, nie ma jakiejś szczególnie pięknej historii, brakuje mu wielkich sukcesów, ale na hiszpańskim firmamencie, raz mocniej, raz słabiej, świeci już kilkadziesiąt lat. I jest zmotywowany jak nikt.

29 maja 1924 roku w domu Prudencii Priego została powołana do życia piłkarska drużyna AD Rayo. Na pierwszego prezesa wybrano syna gospodyni, Juliana Huertę Priego. Herbem klubu została biała tarcza z przecinającym ją piorunem. Koszulki i spodenki ekipy miały być białe, getry zaś czarne. Przez pierwsze lata Rayo grało w ligach amatorskich. W 1931 roku przyłączyło się do ligi robotniczej, w której ze sporymi sukcesami występowało przez pięć lat. W czasie wojennej zawieruchy klub uległ reorganizacji, a prezesem został Miguel Rodriguez Alzola. W 1939 roku „Rayistas” przystąpili wreszcie do kastylijskiej federacji piłkarskiej, dzięki czemu uzyskali prawo do gry w lidze zawodowej. Nie radzili sobie w niej za dobrze, uparcie trzymając się najniższego szczebla drabinki rozgrywek. Wszystko zmieniło się pod koniec lat 40. Najpierw klub za swoją siedzibę oficjalnie uznał podmadryckie Vallecas, zawierając z miastem umowę sponsorską i wykorzystując elementy jego herbu, potem wreszcie awansował do trzeciej ligi. W roku 1949 Rayo zawarło układ z Atletico, na mocy którego „Los Colchoneros” zgodzili się wypożyczać swoich graczy do podmiejskiego zespołu, który przez pewien czas pełnił funkcję nieoficjalnych rezerw bardziej znanego sąsiada. W momencie wypłynięcia Rayo na wody zawodowego futbolu pojawił się problem barw. Wszakże w stolicy byli już jedni „Los Blancos”, klub z piorunem na koszulce to klub o przeszło 20 lat młodszy, on więc musiał zmienić kolor trykotów. Pomoc przyszła z odległej Argentyny, z Buenos Aires. Wielkie River Plate zgodziło się na zawarcie umowy partnerskiej z malutkim Rayo. Mało tego – kluby miały współdzielić barwę koszulek. Chłopcy z Vallecas też mieli swój czerwony pas na stroju. Partnerstwo przetrwało rok, trykoty do dzisiaj.
W 1956 roku zespół po raz pierwszy awansował do drugiej ligi, w której utrzymał się przez lat pięć. Kontynuując zgrabną politykę promocyjną, klub swoim honorowym członkiem uczynił don Santiago Bernabeu, prezesa Realu Madryt. W 1972 roku wydawało się, że Rayo ustatkowało się na poziomie drugiej ligi – potrzebny był stadion, który nie uwłaczałby godności innych drużyn. Budowa trwała cztery lata. W 1976 roku otworzono obiekt o szalenie kreatywnej nazwie – Nowy Stadion w Vallecas – który jest eksploatowany do dziś. Okazało się, że przyniósł on Rayo szczęście, bo już dwa lata później „Los Franjirrojos” po raz pierwszy awansowali do Primera Division, gdzie w debiutanckim sezonie uplasowali się na świetnym dziesiątym miejscu. Rok później było gorzej – miejsce 15. Dwa lata później był spadek. Na prawie dekadę, do tego z epizodem w trzeciej lidze.
Wydaje się, że momentem kluczowym dla losów klubu skaczącego pomiędzy ligami był sezon 1990/1991, kiedy to na zakup Rayo zdecydował się markiz Jose Maria Ruiz-Mateos, obrzydliwie bogate połączenie polityka, biznesmena i arystokraty. Jego żoną była i ciągle jest Maria Teresa Rivero. Jest ona o tyle ważna, że szanowny małżonek postanowił uczcić jej osobę, nadając stadionowi kupionego niedawno klubu jej imię. Pan Ruiz-Mateos na trenera Rayo wybrał debiutanta Jose Antonio Camacho, który poradził sobie całkiem nieźle i po roku odszedł do Espanyolu, gdzie i robota była pewniejsza, i stres mniejszy. Z ciekawym sezonem w wykonaniu Rayo mieliśmy do czynienia w roku 1995. Klub z Vallecas grał w Segunda Division, a mimo to doszedł aż do półfinału Pucharu Króla, w którym poległ w starciu ze Sportingiem Gijon. W tym samym czasie jego prezesem (wedle modnej ostatnimi czasy karkołomnej nowomowy: prezeską) została pani Teresa Rivero, całkiem zgrabnie radząc sobie z nietypową dla kobiety rolą. Klub co prawda ciągle balansował pomiędzy pierwszą a drugą ligą, ale wyrobił sobie markę solidnego i niebezpiecznego rywala. W 2000 roku Rayo przez cztery kolejki było liderem Primera Division, dorobiło się też pierwszego reprezentanta Hiszpanii – Luis Cembranos został powołany na mecz z Polską. Po zakończeniu sezonu (na dziewiątym miejscu w tabeli) panią Teresę ucieszyła z pewnością informacja, że statystycy wyliczyli, iż to właśnie jej klub otrzymał najmniej kartek spośród przedstawicieli czołowych lig kontynentu i został zaproszony przez Europejską Federację Piłkarską do gry w Pucharze UEFA.
Kolejny sezon był najlepszy w historii podmadryckiego klubu. Zaczął się od wakacyjnej gry w pucharowych eliminacjach – 10:0 na wyjeździe, 6:0 u siebie z mistrzem Andory. Bilans 16:0 do dziś pozostaje niepobitym rekordem rozgrywek europejskich. Kolejni rywale, norweskie Molde i duński Vivorg, również nie byli wyzwaniem dla podopiecznych Juande Ramosa. Później przyszedł pamiętny dwumecz z Lokomotiwem Moskwa. Pamiętny, bo pierwszy mecz rozgrywany był w Rosji przy temperaturze oscylującej w okolicach -20 stopni. Rayo wywalczyło bezbramkowy remis, by później gładko wygrać w Madrycie 2:0. Kolejnym rywalem „Los Franjirrojos” było Bordeaux. Również w tym dwumeczu Hiszpanie nie mieli problemów. Zwyciężyli dwukrotnie. Najpierw 4:1 na wyjeździe, potem 2:1 w domu. Odpadli dopiero w ćwierćfinale z rodakami z Alaves, późniejszymi finalistami. Również na ćwierćfinale zakończyła się przygoda „Rayistas” z Pucharem Króla. W lidze nie było już tak dobrze – 14. miejsce. W kolejnym sezonie apetyty były wielkie. Przyszedł nowy trener Gregorio Manzano i wszyscy oczekiwali, że klub z Vallecas zawalczy o czołowe miejsca w tabeli. Na przeszkodzie stanęła poważna kontuzja Michela, niekwestionowanego lidera i gwiazdora Rayo, odniesiona w meczu z Athletikiem Bilbao.
W klubie źle się działo, sezon 2002/2003 był czwartym z rzędu w Primera Division. Zakończył się spadkiem. Mało tego, po upływie roku Rayo grało już w trzeciej lidze. Koszmarny kryzys niedawnej sensacji europejskich pucharów trwał przez cztery lata. W 2008 „Los Franjirrojos” wrócili do Segunda Division dzięki świetnej pracy wykonywanej przez aktualnego szkoleniowca Betisu Sevilla, Pepe Mela.
W sezonie 2010/2011 Rayo zmieniło trenera, stawiając na dotychczasowego opiekuna trzecioligowych rezerw, Jose Ramona Sandovala. Co ciekawe, stało się tak po licznych protestach i petycjach kibiców. Pierwsze pięć meczów udowodniło, że fani mieli rację, stawiając na Sandovala. Rayo przez cały sezon znajdowało się w czubie tabeli i, mimo że nie wywalczyło pierwszego miejsca, pewnie awansowało do Primera Division z drugiego.
Piękna historia, Rayo znów w La Liga. Rzeczywistość nie jest niestety taka różowa. Rodzina Ruiz-Mateos, która od dwudziestu lat rządziła „Los Franjirrojos”, zdecydowała się sprzedać klub. Kryzys finansowy nadszarpnął jej imperium, podjęła więc decyzję o zrobieniu kroku w tył i wycofaniu się z większości projektów. Ruch ten był brzemienny w skutkach dla klubu. Zimą media całego świata poinformowały, że podmadrycka drużyna nie ma pieniędzy na wypłaty dla graczy. Michel, kapitan i legenda Rayo, ogłosił, że wraz z kolegami są w stanie zacisnąć zęby i mimo wszystko walczyć o awans do Primera, który będzie się wiązał ze sporym zastrzykiem pieniędzy. 5 maja klub został sprzedany Raulowi Martinowi Presie. Jego pierwszą decyzją było uregulowanie wszelkich zaległości finansowych wobec zawodników i sztabu technicznego. Pieniążki wyłożył z własnej kieszeni. Dzięki temu ruchowi piłkarze pozbyli się ciężaru psychicznego i w końcówce sezonu skutecznie zawalczyli o awans.
Niezależenie od tego, czy jesteśmy fanami, sympatykami, czy może wrogami Rayo Vallecano, powinniśmy docenić pracę, jaką ta drużyna wykonała, by awansować. Całymi miesiącami zawodnicy grali za darmo, jedyną nadzieję pokładając w wywalczeniu prawa gry w La Liga. Nie mogli wiedzieć, że jeszcze przed końcem sezonu ktoś wypłaci pieniądze. Bardziej prawdopodobna była sytuacja, że na koniec maja nie będzie ani gotówki, ani awansu. Co by się wtedy stało? Pewnie Rayo zniknęłoby w odmętach lig regionalnych. Może by go już wcale nie było? Klub z piorunem w herbie istnieje tylko dzięki trudowi i poświęceniu zawodników, dzięki niespożytej energii sztabu szkoleniowego, dzięki niezachwianej wierze i nadziei kibiców.
Doceńmy to.
A podczas tego doceniania słuchajmy piosenki o Rayo.