Union Berlin, czyli największa rewelacja tego sezonu Bundesligi


Pierwszy sezon po awansie skończyli na 11. miejscu, teraz po blisko połowie sezonu są na 5. lokacie

15 stycznia 2021 Union Berlin, czyli największa rewelacja tego sezonu Bundesligi
Chivista

W piłce nożnej funkcjonuje wiele utartych teorii, które notorycznie powtarzane na stałe wpisują się do uniwersalnych prawd piłkarskich. Wyciągamy je przy każdej nadarzającej się okazji, która układa się w myśl danej maksymy. Należy do nich ta, że drugi sezon dla beniaminka jest trudniejszy. To, na ile pozostaje ona prawdziwa, pokazuje Union Berlin. Zespół, który z hukiem miał spaść w pierwszym sezonie po awansie, w drugim usadowił się w czubie ligowej tabeli.


Udostępnij na Udostępnij na

Ostatnie miesiące sprawiły, że hierarchia klubów w stolicy Niemiec wywróciła się do góry nogami. Jeśli przed sezonem powiedzielibyśmy, że będą one zajmowały mniej więcej w połowie sezonu 5. i 12. miejsce, to raczej nikt by się nie zdziwił. Pod warunkiem, że ta pierwsza cyfra oznaczałaby lokatę „Starej Damy”, a ta druga – „Żelaznych”. Jednak rzeczywistość jest taka, że to Union zbiera zewsząd pochwały, a Herthy nie da się oglądać.

Ktoś powie: no dobra, ale wystarczy jedna kolejka, by zamiast 5. miejsca było 9. I ma rację, bo między tymi lokatami są tylko dwa punkty różnicy. Ale nawet jeśli Union byłby na 9. miejscu, to i tak byśmy mówili o wyniku ponad stan.

Odwrócenie ról

Bo gdy tylko Bayern Monachium strzela od ciebie więcej bramek w lidze, to jest ogromny powód do dumy. Tym bardziej jeśli w poprzednim sezonie byłeś czwarty od końca w tej klasyfikacji. Metamorfoza, jaką przeszedł zespół Ursa Fischera w tym krótkim okresie, jest niesamowita. W ubiegłej kampanii, jeśli mogliśmy za coś chwalić berlińczyków, to za grę w defensywie. Wrażenie wizualne było jednak fatalne, co podkreślają wszyscy eksperci.

Union był trudnym rywalem dla każdego, ale też trudnym zespołem dla oglądających. Grał bardzo schematycznie, już przed meczem wiadomo było, że jeśli strzeli pierwszą bramkę, to o drugą za wszelką cenę walczyć nie będzie. Jednak, wiadomo, krawiec szyje… A Union pod tym względem był perfekcyjny. Trudno przypuszczać, by komuś innemu niż Fischerowi dało się z tej drużyny wyciągnąć więcej.

Mimo że stołeczni pochodzą z wielkiego i najważniejszego miasta za naszą zachodnią granicą, to w klubie się nie przelewa. Obecnie budżet zespołu wynosi 60,6 mln euro. To i tak sporo jak na zespół, który w najwyższej klasie rozgrywkowej gra raptem 1,5 roku.

Zakupy prawie za darmo 

Jeśli czegoś się czepiać w Unionie, to średniej wieku, która nie jest najniższa, oraz małej liczby reprezentantów (raptem trzech). W głównej mierze to zespół oparty na swoich rodakach. I nie zmieniło się to nawet po transformacji, do jakiej doszło latem. Do kadry pierwszego zespołu, zostało włączonych 13 nowych zawodników. Co ciekawe, łącznie wydano tylko 1,50 miliona euro, bo tyle kosztował Marius Bulter z Magdeburga. Reszta transferów była bez kwoty odstępnego bądź wiązała się z powrotem z wypożyczeń.

Tacy piłkarze, jak: Kruse, Knoche, Endo, Awoniyi z miejsca podnieśli poziom zespołu. Ciekawym casusem jest transfer dwóch bramkarzy. Latem Union Berlin pozyskał Luthe z Augsburga i Kariusa z Liverpoolu. Wszyscy myśleliśmy, że jedynką będzie ten drugi, a po prawie połowie sezonu ma raptem jeden mecz na koncie w Pucharze Niemiec, w którym wpuścił trzy gole. I wszystko wskazuje na to, że kończący się wraz z upływem sezonu kontrakt przedłużony nie zostanie.

Były gracz „The Reds” może być jeszcze bardziej wściekły, jeśli spojrzymy na broniącego Lutha. Niemiec w 15 spotkaniach wpuścił aż 20 bramek. Jeśli dodamy, że ma 33 lata i raczej nie jest to projekt ogrywania młodego, zdolnego bramkarza, to sytuacja Kariusa jest tragiczna. Trudno o bardziej spektakularny zjazd w karierze niż ten, który zaliczył były gracz Liverpoolu.

Innym rozczarowaniem jest pozyskany z Freiburga Nico Schlotterbeck. Niemiec rozegrał tylko dwa ligowe spotkania, jednak należy podkreślić, że szyki mocno pokrzyżowała mu kontuzja. I właśnie w najbliższy weekend powinien dopiero wrócić do kadry Ursa Fischera.

Król Max i spółka

Najwięcej do drużyny wniósł Max Kruse. I mimo że trudno było mieć jakieś większe pretensje do Sebastiana Andersona, to były napastnik między innymi Werderu Brema to półka wyżej. Mimo że nie gra w każdym spotkaniu, to w dziesięciu meczach Bundesligi zdobył już sześć bramek i odgrywa istotną rolę w grze zespołu z Berlina. Sprowadzenie takiego piłkarza jak Kruse wiązało się z wejściem Unionu na inny poziom. Wszyscy doskonale wiemy, jaki to zawodnik. Może niezbyt grzeczny, ale trudno mieć pretensje o jego postawę boiskową.

Innym piłkarzem, który praktycznie z marszu wszedł do zespołu „Żelaznych”, jest Robin Knoche. Niemiec, który przyszedł z Wolfsburga, wystąpił we wszystkich spotkaniach ligowych w bieżącej kampanii. Swoje piętno na drużynie odciska również wypożyczony z Liverpoolu Taiwo Awoniyi, który w 13 spotkaniach zdobył pięć goli i jest najlepszym strzelcem zespołu po Kruse.

Z piłkarzy, którzy latem opuścili klub, największą stratą jest oczywiście Rafał Gikiewicz. Patrząc na pozostałe ruchy, raczej były to transfery wynikające z tego, że Union ich nie chciał, a nie że oni byli tak dobrzy. Bo jak inaczej nazwać przenosiny Feliksa Krossa do Brunszwiku, Berkana Taza do Verl, Kena Reichela do Osnabrücka? Najbardziej zaskakujący były transfer Anderssona. I po upływie pół roku trudno nazwać go udanym. Bo gdy zamieniasz klub z 5. na 16., to coś jest nie tak.

***

Suma summarum Union Berlin dużo wygrał tymi ruchami. Ale najwięcej zyskał na tym, że na stanowisku udało się zatrzymać Ursa Fischera. Szwajcar pokazuje, że zna się doskonale na swojej robocie i sukcesy z rodzimej ligi nie były tylko zasługą wielkich klubów, w których pracował. Niewykluczone, że niedługo zgłosi się po niego większy klub i wtedy Union Berlin stanie przed zdecydowanie większym wyzwaniem niż „drugi sezon beniaminka”.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze