Po porażce 0:2 z Herculesem Alicante w 5. kolejce Liga BBVA szkoleniowiec Sevilla FC, Antonio Alvarez, kajał się na konferencji prasowej, mówiąc: – Ta porażka nie może w żaden sposób zatrzeć dobrego wrażenia, jakie robimy od początku sezonu. By jednak podnieść jakość naszej gry na jeszcze wyższy poziom, gotów jestem pracować nie 24, ale 25 godzin na dobę. Jose Maria del Nido nijak jednak wierzył w obietnice swojego podwładnego, bo kilka godzin po tej deklaracji podziękował mu za współpracę.
W jednym z 45-letnim trenerem trzeba się zgodzić – zespół z Ramon Sanchez Pizjuan w tym sezonie naprawdę spisuje się nieźle, grając ładny dla oka futbol. 7. miejsce, które „Sevillistas” zajmują po 5. kolejkach ligi hiszpańskiej z dorobkiem ośmiu punktów też nie jest najgorsze i może rokować nadzieję na lepszą przyszłość. Tyle że myli się ten kto uważa, że del Nido, szukając nowych metod zarządzania klubem, swój wzrok skierował na Polskę i zaczął wzorować się na Józefie Wojciechowskim, postanawiając pozbawić posady trenera za byle krzywe spojrzenie. Alvarez pod ścisłą obserwacją i kontrolą „Wielkiego Brata” był przez całe lato. I jeśli czymś miał podpaść przełożonemu, to z pewnością nie porażką z Herculesem czy remisem z Racingiem Santander.
Dymisja? Jaka dymisja?
Po remisie z Kantabryjczykami, a przed spotkaniem z „Herculanos” na Estadio Jose Rico Perez Alvarez non stop nagabywany był o to, czy w razie niekorzystnego rezultatu z beniaminkiem La Liga poda się do dymisji. – Dymisja? Jaka dymisja? Dlaczego w razie słabszego występu mam opuścić klub? To przecież nieeleganckie. Razem mamy misję do wykonania, poprawienie lokaty z ubiegłego sezonu. Dlaczego zatem miałbym odejść, nawet nie w połowie drogi? – pytał, tyleż zaskoczony, co zniesmaczony treścią i tonem pytań Alvarez. Dla niego sezon jakby rozpoczął się dopiero wraz ze startem rozgrywek Liga BBVA, natomiast faktem jest, że ten ruszył znacznie wcześniej, bo przecież już w sierpniu, kiedy Sevilla przystąpiła do rywalizacji w IV rundzie eliminacji Ligi Mistrzów z Bragą SC. Andaluzyjczycy byli zdecydowanym faworytem dwumeczu z wicemistrzem Portugalii i nikt nie wyobrażał sobie innego wyniku aniżeli zwycięstwo „Sevillistas”. Zwłaszcza że del Nido w tym samym czasie podkreślał, że z klubowymi finansami nie jest najlepiej i awans do Champions League może tę sytuację znacznie poprawić.
Tyle że próba szturmu na LM okazała się totalną klęską drużyny dowodzonej przez Alvareza. Porażkę 0:1 w Bradze w pierwszym spotkaniu eliminacyjnym można było jeszcze zrozumieć i wytłumaczyć tym, że ekipa Domingosa została przez Hiszpanów całkowicie zlekceważona. Jednak na rezultat w rewanżu, a więc klęskę 3:4, nie ma już żadnego wytłumaczenia ani usprawiedliwienia. Sevilla w obu potyczkach wypadła nadzwyczaj słabo.
Na Estadio Municipal de Braga nie wiedzieć czemu Luis Fabiano i spółka wyszli z nastawieniem na remis. Rzadko atakowali, brylowali głównie w środku pola, nawet laik dostrzegłby, że jednemu zespołowi wyraźnie zależy na tym, żeby gola nie stracić i bynajmniej nie była to Braga. Rewanż to, z jednej strony, jak powtarzali wszyscy związani z Sevillą „spotkanie sezonu” dla tego klubu, a z drugiej, szybko stracona bramka, totalny chaos w defensywie, szarpane akcje i brak jakiegokolwiek krycia, co sprawiło, że momentami mistrzowie Portugalii w defensywę gospodarzy wchodzili jak nóż w masło przy smarowaniu chleba. I choć zaraz po rewanżu del Nido zapowiedział, że Alvarez może spać spokojnie, to jednak już wówczas prezydent Sevilli podjął decyzję o pożegnaniu się z nieudolnym szkoleniowcem. Czekał tylko na odpowiedni moment.
Czerwono-białe serce
Nazwanie Alvareza trenerem „nieudolnym” jest niewątpliwie mocno kontrowersyjną tezą. Bo też trudno jednoznacznie ocenić jego pracę. Prawda jest taka, że gdy w marcu tego roku pracę stracił Manolo Jimenez, „Sevillistas” zaś błąkali się gdzieś w środku tabeli, bez większych perspektyw na miejsce gwarantujące start w europejskich pucharach, Alvarez zdołał w stosunkowo krótkim czasie poukładać porozrzucane wszędzie klocki i rzutem na taśmę zajął czwartą pozycję, która dała Sevilli możliwość gry w eliminacjach Ligi Mistrzów. Poza tym wraz ze swoim zespołem wygrał rozgrywki Copa del Rey. Mając na uwadze okoliczności, w jakich obejmował posadę szkoleniowca, a także atmosferę wewnątrz drużyny, Alvarez miał prawdziwe wejście smoka!
Tyle że należałoby do tej beczki miodu włożyć łyżeczkę dziegciu, gdyż tak naprawdę gdy pogoniono z Ramon Sanchez Pizjuan Jimeneza, działacze Sevilli wcale nie zgłosili się od razu do Alvareza. W momencie rozwiązywania kontraktu z Manolo telefon z zapytaniem o pracę w Andaluzji dostał były selekcjoner reprezentacji Hiszpanii, Luis Aragones. „Mędrzec z Hortalezy” po nieudanej przygodzie z Fenerbahce Stambuł w sezonie 2008/2009 chwilowo miał jednak dość trenerki i nie zdecydował się na powrót do Sewilli (Sevillę prowadził bowiem w latach 1993-1995, bardziej jednak związany jest z Betisem, w którym występował jako piłkarz w latach 1961-1964, a później trenował, zresztą dwukrotnie, w latach 1981-1982 i 1997-1998).
Dlatego więc zdecydowano się Sevillę powierzyć właśnie Alvarezowi. Ten nie miał w trenerskim fachu większego doświadczenia, ale jak mało kto, czuł, co to znaczyć być „Sevillistas” pełną gębą. W końcu przy Avenida Eduardo Dato spędził pół życia, najpierw jako piłkarz (13 lat występów, 296 meczów, cztery gole), a potem jako prawa ręka szkoleniowców (najpierw był asystentem Joaquina Caparrosa, a później Juande Ramosa, po odejściu tego drugiego w drugiej połowie 2007 r. do Tottenhamu objął zespół młodzieżowy).
5 grzechów głównych
Bardziej zatem o wyborze władz Sevilli zadecydowało czerwono-białe serce Alvareza aniżeli jego bogate doświadczenie trenerskie. Okres pracy z pierwszym zespołem „Palanganas” można podzielić na dwa etapy. Pierwszy, kapitalny, o którym wspominamy powyżej. Drugi, już znacznie gorszy, naznaczony masą błędów, bardziej co prawda w kontaktach z zawodnikami, ale poważne uchybienia związane ściśle z taktyką też mu się przytrafiły. Oto pięć grzechów głównych, które na przestrzeni ostatnich miesięcy popełnił Alvarez, i które zadecydowały o tym, że Jose Maria del Nido ani myślał udzielić rozgrzeszenia swojemu wiernemu.
1. Brak symbiozy między Alvarazem a jego podopiecznymi, zwłaszcza Luisem Fabiano i Frederic Kanoute, których Anotnio uznał za kozłów ofiarnych porażki w dwumeczu z Bragą. Nie jest tajemnicą, że obu (a zwłaszcza Fabiano, który latem na setki sposób kombinował, jak wyrwać się z Sevilli i uciec albo do Olympique Marsylia albo do Tottenhamu Hotspur) ucieszyła wiadomość o zmianie szkoleniowca.
2. Stawianie z uporem maniaka na Alvaro Negredo kosztem wspomnianej wyżej dwójki. 25-letni napastnik to na pewno nie jest piłkarz z przypadku, niemniej gdy Sevilla przystępowała do decydujących bojów o Ligę Mistrzów, Alvarez wcale nie widział dla niego miejsca w składzie i dopiero po wpadkach z Bragą Negredo wskoczył do pierwszej jedenastki. Problem w tym, że były gracz Realu Madryt kupiony latem 2009 za 15 mln euro nigdy nie stał się gwiazdą „Sevillistas”, początek obecnego sezonu zaś też nie wskazuje na to, że tak się stanie.
3. Również tyleż imponował, co zastanawiał upór, z którym Alvarez ustawiał swój zespół w ataku. Taktyka z jednym atakującym przyniosła pozytywny efekt tylko w 1. kolejce Liga BBVA, kiedy Sevilla rozbiła Levante, ale czas pokazał, że wynik 4:1 z beniaminkiem z Lewantu to żaden sukces. W kolejnych trzech meczach „Palanganas” zdobyli jednak tylko trzy gole i w spotkaniu 5. kolejki z Herculesem Alvarez nagle zdecydował się wrócić do ustawienia z dwójką napastników, z którego zrezygnował po potyczkach z Bragą.
4. Alvarez po letnich wydarzeniach pokazał, że co jak co, ale trenerem z jajami z pewnością nie jest. Nie potrafił walnąć pięścią w stół, gdy transferu żądali Javier Chevanton i Sebastian Squillaci i powiedzieć stanowcze „nie”. Oczywistym jest, że z niewolnika nie ma pracownika, czym zresztą Alvarez tłumaczył swoją decyzję o daniu wolnej ręki obu piłkarzom, ale tak postępując, praktycznie za pięć dwunasta przed batalią z Bragą pozbawił zespół dwóch ważnych ogniw zarówno w obronie, jak i w ataku.
5. Będąc największym szczęściarzem w Hiszpanii, a może nawet i w Europie, mając za dyrektora sportowego największego speca w dziedzinie sprowadzania piłkarzy, czyli Monchiego, nie potrafił z tego dobrodziejstwa skorzystać. Nie lobbował skutecznie u dyrektora o lepszych zawodników niż ci, którzy latem przychodzili na Ramon Sanchez Pizjuan. Oczywiście tacy gracze, jak Martin Caceres, Alexis czy Luka Cigarni nie wypadli sroce spod ogona, to jednak wątpliwie by byli w stanie wypełnić lukę po takich asach, jak wspomniani wcześniej Chevanton i Squillaci, a także Adriano, Aldo Ducher czy Tom de Mul.
Do samego warsztatu trenerskiego Alvareza raczej nie można się więc przyczepić, bo wyniki wiosną mówiły same za siebie. Niemniej jeśli chodzi o jego umiejętność dyrygowania i dogadywania się z zespołem, budzą już one spore wątpliwości.
Czarnoksiężnik z krainy Oz?
Następcą Alvareza został Gregorio Manzano, który w zeszłym sezonie prowadził borykającą się z problemami finansowymi (to też było powodem jego odejścia po zakończeniu rozgrywek La Liga) RCD Mallorca. Z ekipą z Balaerów zajął na mecie sezonu znakomite 5. miejsce, a walkę o udział w eliminacjach LM przegrał z… Sevillą. Na inauguracyjnej konferencji prasowej zapowiedział: – Celem na najbliższe dni będzie przywrócenie piłkarzom wiary w ich umiejętności i spowodowanie, że znów będą cieszyć się grą. Wiem, że widzicie we mnie zbawiciela, ale uwierzcie mi, naprawdę nie jestem czarnoksiężnikiem z krainy Oz, choć wiem, że wielu dziennikarzy i kibiców mnie tak nazywa.
Czy zatem Manzano rzeczywiście zasługuje na swój magiczny przydomek, mimo że w swojej trenerskiej karierze może się pochwalić jedynie Pucharem Króla zdobytym w sezonie 2002/2003 z RCD Mallorca? Odpowiedź poznamy na dniach, bo też Sevilla ma przed sobą niesamowicie ciekawy rozkład jazdy, który zweryfikuje umiejętności zarówno „Palanganas”, jak i „El Mago de Oz”. Najpierw Borussia Dortmund w Lidze Europejskiej, a później w Liga BBVA kolejno: Atletico Madryt, Sporting Gijon, FC Barcelona i Valencia CF.