Prosty człowiek


Mało jest w futbolu ludzi takich jak Vicente del Bosque. Hiszpan to człowiek, którego jedyną wadą jest chyba to, że nie ma wad. Ten skromny, ciężko pracujący i odważny szkoleniowiec cieszy się szacunkiem całego piłkarskiego świata. Życie nie było dla niego łaskawe, ale on zawsze szedł do przodu i zawsze ostatecznie wygrywał.


Udostępnij na Udostępnij na

Najznamienitszy Pan Markiz del Bosque. Tak od 3 lutego 2011 roku każdy oficjalnie powinien się zwracać do selekcjonera kadry mistrzów świata. Wtedy właśnie król Juan Carlos nadał trenerowi szlachectwo. W dekrecie czytamy, że to wyróżnienie jest nagrodą za wielkie oddanie hiszpańskiemu sportowi, a także niebywały trud włożony w promowanie wartości sportowych. Na gali „Sfinks” był zmieszany i wzruszony. Zdołał z siebie wykrztusić tylko dwa krótkie zdania: – Jestem w równym stopniu przytłoczony tym wyróżnieniem, jak i za nie wdzięczny. Najbardziej w tym wszystkim cieszą mnie wyrazy poparcia napływające z każdego zakątka kraju.

Reprezentacja Hiszpanii
Reprezentacja Hiszpanii (fot. skysports.com)

Trudno jest opowiadać o del Bosque. Od czego zacząć? Od rodziny? Sytuacji politycznej w Hiszpanii? Od Realu Madryt? To wszystko złożyło się na obraz człowieka, który dwa lata temu, uśmiechając się pod wąsem, wznosił w górę wywalczony w RPA Puchar Świata. Vicente jest dzieckiem swoich czasów, w jego życiorysie odbijają się dramaty i marzenia milionów rodaków. Ojciec Hiszpana podczas wojny domowej odsiedział trzyletni wyrok za rzekomą współpracę z komunistami. To był trudny okres, łatwo było trafić do więzienia. Skromny, spokojny, pochodzący z Carpio del Campo kolejarz nie miał nic wspólnego z wrogami republiki. Znalazł się po prostu w złym miejscu o nieodpowiedniej porze. Sam del Bosque od zawsze słynął z bardzo jasnych poglądów. Był jednak człowiekiem na tyle światłym, spokojnym i tolerancyjnym, że nigdy nie miał problemów z powodu swojej wyraźnej niechęci do dyktatury. „Sfinks” rodzinę założył późno, po trzydziestce. Tłumaczył to tym, że musiał najpierw znaleźć odpowiednią osobę. W końcu znalazł. Trini Lopez również pochodzi z rodziny kolejarskiej. Para ma trójkę dzieci, najstarszy syn, imiennik ojca, ma 25 lat, później są 23-letni Alvaro i 19-letni Gem. Czas napisać parę słów o drugim potomku Hiszpana.

Alvaro ma zespół Downa. „Sfinks” wspomina, że gdy z żoną dowiedzieli się o niepełnosprawności syna, byli tak zrozpaczeni, że przez kilka dni płakali. Teraz oboje tamten czas wspominają z rozbawieniem. – Gdy o tym teraz myślę, coraz bardziej przekonuję się, że zachowaliśmy się jak beznadziejni idioci – mówi Hiszpan. Narodziny Alvara zmieniły wszystko. Rodzinie momentami było trudno, ale teraz nikt nie ma wątpliwości, że dzięki temu wszyscy bardzo dużo się nauczyli i stali się po prostu lepszymi ludźmi. Choroba nie przeszkadza potomkowi Vicente cieszyć się życiem. Alvaro jest pełnoprawnym członkiem hiszpańskiej drużyny narodowej. Jeśli chce, jeździ z nią na mecze, jeśli chce, przesiaduje w szatni. Najczęściej jednak woli być w miejscach, gdzie ma dużo przestrzeni do ruchu, biegania, tańczenia i skakania. Gdy reprezentanci wracają ze spotkania do ośrodka Las Rozas, syn selekcjonera już na nich czeka. Najczęściej ubrany w koszulkę z numerem sześć i nazwiskiem del Bosque. Wszyscy witają go jak przyjaciela. Alvaro lubi żartować z Xavim, Pepe Reiną czy Alvaro Arbeloą. Ich łatwo porwać do zabawy. Jednak prawdziwym ulubieńcem chłopaka jest Iker Casillas. Jeszcze kiedy Vicente pracował w Realu, jego syn zawsze bardzo denerwował się, gdy „Święty” nie miał miejsca w wyjściowym składzie. Teraz jest podobnie. Kapitan „Los Blancos” Alvara zna najdłużej. Poznał go, gdy ten miał dziesięć lat, i od razu bardzo polubił. Toni Grande, asystent i bliski przyjaciel del Bosque, wspomina, że gdy Hiszpan ustalał kadrę na mistrzostwa świata 2010, długo kręcił głową, powtarzając w kółko: – Cholera, potrzebny jest nam Alvaro. Obecność wiecznie roześmianego, cieszącego się życiem chłopca zawsze działała na piłkarzy kojąco.

Vicente wspomniał kiedyś, że ojciec nauczył go jednej bardzo ważnej rzeczy. Mówił mu: – Idź do przodu. Powoli, krok po kroku. Nie potykaj się. Idź wolno, ale się nie potykaj. Syn wziął sobie do serca tę radę. Po raz pierwszy w ośrodku treningowym Realu Madryt pojawił się, mając 14 lat. Oczywiście, bardzo szybko odkryto, że chłopak ma wielki potencjał. Żeby go nie zmarnować, klub zdecydował się wypożyczyć pomocnika. Po trzech latach (występy kolejno w: Castellonie, Cordobie i znowu Castellonie) del Bosque wrócił do Madrytu. Miał 23 lata i bez najmniejszego problemu wywalczył miejsce w wyjściowej jedenastce Realu. Rozegrał 441 meczów, strzelając w nich 30 goli. Zdobył pięć tytułów mistrza Hiszpanii oraz cztery krajowe puchary. Wystąpił w osiemnastu potyczkach reprezentacji, raz umieszczając piłkę w siatce. Jedenaście lat w pierwszej drużynie Realu to dla Vicente przede wszystkim czas kształtowania charakteru. Hiszpan zawsze słynął z inteligencji i opanowania, ale dopiero kontakt z don Santiago Bernabeu, legendarnym prezesem klubu, sprawił, że „Sfinks” zrozumiał, do jakiego ideału ma dążyć. Tamci „Los Merengues” nie mieli nic wspólnego z tymi, których dziś oglądamy w białych koszulkach. Wtedy liczyły się cechy czysto ludzkie, te piłkarskie były drugorzędne. Od zawodników wymagano ogłady, kultury, skromności i przede wszystkim szacunku dla rywala. Wymagano ciężkiej, pokornej pracy. Teraz futbol to biznes, wcześniej futbol był życiową filozofią. Przynajmniej ten Realu Madryt. Dziś już mało zostało ze sławnego ducha madridismo. Ale jeśli mielibyśmy wskazać kogoś, w kim te zalety przetrwały, to na pewno byłby to del Bosque. Hiszpan był pierwszym zawodnikiem w historii „Królewskich”, który zapuścił długie włosy. Do tego momentu uważano, że taki wygląd spotkałby się z krytyką prezesa. Nic z tych rzeczy. Vicente doskonale pamięta sytuację, gdy na spotkanie z drużyną przybyła żona don Santiago Bernabeu. Koledzy byli pewni, że pomocnik zaraz wpadnie w kłopoty. Del Bosque podszedł do kobiety, rozmawiał z nią, żartował i wszystko było dobrze. Później tłumaczył, że wygląd, wąsy i długość włosów nie mają znaczenia. Liczy się kultura.

„Sfinks” zawsze był jednym z liderów szatni Realu. Kapitanem był Jose Antonio Camacho, ale z Vicente wszyscy się liczyli. Potrafił wzbudzić szacunek, nie odzywając się nawet słowem. Był w tej materii podobny do Xabiego Alonso. Zresztą w udzielonym niedawno wywiadzie selekcjoner kadry bez ogródek stwierdził: – Uwielbiam go, identyfikuję się z nim, bo obaj rozumiemy futbol w taki sam sposób. Gdy w latach 70. legendarny Juanito organizował słynne pokerowe wieczory, Vicente zazwyczaj się wykręcał. Nie lubił hazardu. Był spokojny, również na boisku, mimo że pozycja defensywnego pomocnika niejako sugerowała postawę rzeźnika. W rozegranych prawie trzystu meczach w Primera Division obejrzał tylko trzy czerwone kartki (z czego jedną za dwie żółte). Żeby sobie uzmysłowić wagę tej statystyki, przypomnijmy, że Javi Martinez więcej czerwonych kartek dostał w tym sezonie.

Del Bosque to wielki madridista, pewnie na palcach jednej ręki można policzyć ludzi mocniej związanych z klubem z Santiago Bernabeu. Hiszpan często z dumą powtarza, że „Los Blancos” poświęcił 36 lat swojego życia. Od momentu rozpoczęcia treningów do pewnej rozmowy na korytarzu części biurowej stadionu. Był graczem akademii, drugiej drużyny, pierwszej drużyny, trenerem rezerw, trenerem pierwszej ekipy (trzy razy) i dyrektorem szkółki. Zawsze był w pobliżu. Gdy w 1994 roku zwolniono Benito Floro, Vicente został tymczasowym szkoleniowcem. Gdy dwa lata później rozwiązano umowę z Arsenio Iglesiasem, del Bosque na chwilę zajął jego miejsce. Ogromną przyjemność sprawiała mu praca z młodzieżą. Hiszpan był znany z tego, że w czasach, gdy rządził La Fabricą, osobiście doglądał każdego transferu, każdego przesunięcia zawodnika do wyższej kategorii. Znał wszystkich adeptów futbolu, rozmawiał z nimi, z ich rodzicami. Przekonywał ich, by pozostali w Madrycie, by walczyli o swoje marzenia. To on podsunął trenerowi Jorge Valdano młodego chłopaka, który raptem rok wcześniej przeszedł z ekipy Atletico. Przekonał Argentyńczyka, notabene swojego boiskowego kolegę, że warto dać dzieciakowi szansę. Dzieciak zadebiutował i przez 16 lat grał w pierwszym składzie. Był też drugi chłopak, rok starszy. On bardzo chciał odejść. Tak bardzo, że del Bosque pojechał do jego domu i długo przekonywał rodziców, by wpłynęli na syna. Udało się. Zadebiutował rok po koledze i dziś jest wymieniany jednym tchem wśród legend klubu z Bernabeu. Bez „Sfinksa” nie byłoby Raula i Gutiego.

Gdy w 1999 roku zaproponowano Vicente objęcie na stałe posady trenera pierwszej drużyny, decyzję podjął szybko. Nie wahał się, bo wiedział, że to jedyna taka szansa. Był dobrze przygotowany, w końcu przez trzy dekady pracował z najwybitniejszymi trenerami świata. Obserwował, uczył się i teraz miał zebrać plon swoich starań. Pierwszy sezon – Liga Mistrzów. Drugi – mistrzostwo Hiszpanii. Trzeci – Liga Mistrzów. Czwarty – mistrzostwo Hiszpanii. Piąty – … Nie ma piątego. Nowy prezes i nowy dyrektor sportowy klubu mieli problem ze szkoleniowcem. Nie był medialny, nie lubił wystąpień przed kamerami. Do tego nie cierpiał gwiazdorów. No i najgorsze – chciał mieć pełną władzę nad transferami. Takie coś było niedopuszczalne. Madryt miał co roku sprowadzać kolejnego galaktycznego, niepotrzebnego gracza.

Artykuł ukazał się w majowym wydaniu magazynu „Futbolmag”
Artykuł ukazał się w majowym wydaniu magazynu „Futbolmag” (fot. futbolmag.pl)

Był poniedziałek. 23 czerwca 2003 roku. Del Bosque wychodził właśnie ze studia telewizji Antena 3, wraz z żoną wsiadał do samochodu, gdy usłyszał telefon. Sekretarka (!) Florentino Pereza dzwoniła do trenera, by ten w trybie pilnym stawił się w biurach. Vicente wiedział, co się niedługo stanie. W końcu pół godziny wcześniej mówił dziennikarzowi, że zarząd stara się go zwolnić. Hiszpan pojechał na Santiago Bernabeu, przy wejściu uciął sobie krótką pogawędkę ze znajomym, a później spotkał Jorge Valdano. – Jesteś zwolniony – rzucił Argentyńczyk jakby od niechcenia. – Wiem, spodziewałem się – równie beznamiętnie odparł del Bosque. To był najgorszy moment w życiu „Sfinksa”. I być może najczarniejsza karta w historii całego klubu. Real Madryt przez 100 lat był uosobieniem klasy, godności i szacunku. Zwalnianie trenera na klubowym korytarzu to coś, co nie mieści się w ramach dobrego wychowania. Tego samego wieczoru zapadła decyzja o rozstaniu się z Claude’em Makelele i Fernando Hierro. Ten pierwszy nie był galaktyczny. Ten drugi zbyt głośno i odważnie stawał po stronie szkoleniowca.

Vicente del Bosque był zdruzgotany do tego stopnia, że w jego domu okna, z których widać było ośrodek treningowy Realu, przez kilka miesięcy musiały być ciągle zasłonięte. Hiszpan nie oglądał starć swojej ukochanej drużyny. Zupełnie odciął się od futbolu. Coś w nim umarło. Potrzeba było kilku lat, by odzyskał wewnętrzny spokój. Na Estadio Santiago Bernabeu po raz kolejny pojawił się dopiero w roku 2009. Służbowo, jako trener reprezentacji Hiszpanii.

Możemy sobie wyobrazić, jak czuł się Florentino Perez, słysząc, że Fernando Hierro zaproponował posadę selekcjonera Vicente del Bosque. Dwaj odtrąceni przez prezesa Realu ludzie stali się sercem piłkarskiej Hiszpanii. Wszyscy doskonale znamy dalsze rozdziały tej historii. Bezproblemowy awans do mistrzostw świata, porażka ze Szwajcarią, wyjście z grupy, ćwierćfinał, gol Puyola w półfinale, gol Iniesty w finale i Casillas z pucharem. Del Bosque jako piłkarz nigdy nie pojechał na mundial. Przeszkodziła mu kontuzja. Dla niego triumf w RPA smakował znacznie słodziej niż dla kogokolwiek innego.

Przedstawianie postaci Vicente zaczęliśmy od jego rodziny, bo chociaż wąsaty Hiszpan kocha futbol nad życie, zawsze na pierwszym miejscu była właśnie ona. Żona i dzieci były z nim podczas mistrzostw świata – potrzebował ich. Obecność bliskich zawsze go uspokajała i pozwalała jasno myśleć. Dużo miejsca poświęciliśmy niepełnosprawnemu synowi trenera. To dlatego, że bez niego „Sfinks” nie byłby taki, jaki jest teraz. Taki silny i spokojny jednocześnie.

Los chciał, że półfinałowy mecz mundialu „La Seleccion” rozgrywała w dniu świętego Fermina. Gdy Carles Puyol mocarną główką pozbawił Niemców marzeń o grze w wielkim finale, del Bosque patrzył w niebo. Dedykował zwycięstwo ojcu i przedwcześnie zmarłemu ukochanemu bratu. Obaj mieli na imię Fermin. I obaj pewnie bardzo by się ucieszyli, wiedząc, że mały Vicente doszedł aż tak daleko.

Artykuł ukazał się w czwartym numerze magazynu „Futbolmag”. Jeśli chcecie przeczytać więcej podobnych historii, zachęcamy do pobierania „Futbolmaga” z poziomu aplikacji AppStore.

Polub profil „Futbolmaga” na Facebooku!

Komentarze
~Ivan (gość) - 13 lat temu

Piłkarze sami mu grają na boisku przyjmując styl
Guardioli. On jest tylko symbolicznie aby wystawić
skład. Każdy inny trener na jego miejscu by sobie
poradził.

~Jaro (gość) - 13 lat temu

Aha czyli Guardiola jest bardziej utytułowanym
trenerem niż del Bosque dlatego Sfinks ma się na
kim wzorować. Ciekawy tok myślenia...

~08 czy 12? (gość) - 13 lat temu

a jakim to cudem del Bosque ustalał kadrę na Euro
2008? ;)

~misternight (gość) - 13 lat temu

brawo Panie Vicente Del Bosque, gratuluję sukcesów
z Realem i Kadrą Hiszpanii:)

Najnowsze