Nowy, 2016 rok zaczął się dla Leicester i Bournemouth podziałem punktów. Bohaterem beniaminka został Artur Boruc, który obronił rzut karny. „Lisy" zawiodły po raz kolejny.
Przed startem rozgrywek to spotkanie określilibyśmy zapewne mianem „meczu strachu”. Jednakże obecna sytuacja w tabeli obydwu zespołów jest o niebo lepsza niż przedsezonowe prognozy. Leicester to rewelacja sezonu, czarny koń rozgrywek. Jedynie o Bournemouth możemy mówić w kontekście walki o utrzymanie, a jak pokazują ostatnie wyniki zespołu Eddi’ego Howe’a, Bournemouth zasługuje na dłuższy romans z Premier League.
Na dwie godziny przed początkiem meczu w sieci pojawiła się informacja, że Jamie Vardy wystąpi w sobotnie popołudnie na King Power Stadium. Anglik po raz kolejny nie dał się chorobie i wybiegł w pierwszym składzie „Lisów”. Na ławce rezerwowych wicelidera Premier League zasiadł Marcin Wasilewski. W bramce beniaminka z Bournemouth stanął oczywiście Artur Boruc.
Ranieri uznał, że ustawienie 4-2-3-1, które zaproponował w spotkaniu z Manchesterem City, nie będzie odpowiednie na dzisiejszy pojedynek. Po „skoku w bok” z bodaj najpopularniejszym w Premier League rozwiązaniem taktycznym Włoch wrócił do ukochanego 4-4-2, dzięki któremu jego Leicester zajmuje drugie miejsce w tabeli. W składzie „Lisów” nie było żadnych zaskoczeń, w ataku obok Vardy’ego znalazło się miejsce dla Leonardo Ulloi.
Z kolei Eddie Howe postawił na sprawdzone 4-3-3 z szalenie mobilnym tercetem Stanislas – King – Ritchie. Na papierze bardzo solidnie wyglądała trójka w środku pola – Archer, Gosling i Surman. Od kilku spotkań młody menedżer stawia na identyczny układ zawodników, ale trudno się dziwić, przynosi to wymierne korzyści.
Początek meczu to prawdziwe „flaki z olejem”. Emocji było jak na lekarstwo, działo się mało, gdyby nie kubek kawy przy biurku, bardzo prawdopodobne, że ten tekst nigdy by nie powstał. Jednak w miarę upływu czasu piłkarze obudzili się z być może noworocznego letargu i przypomnieli sobie, jak gra się w futbol.
Zaczęło Leicester, które ni z tego, ni z owego stworzyło sobie okazję, po której konkurs na najpiękniejszą bramkę 2016 roku mielibyśmy rozstrzygnięty. Dośrodkowanie Albrightona znalazło Mahreza, jednak Algierczykowi zabrakło wykończenia. A wyglądało to tak.
https://vine.co/v/ibeMZTZiXYx
Bournemouth dłużej utrzymywało się przy piłce, spokojnie wymieniając podania w środkowej strefie, by w najmniej oczekiwanym momencie posłać, jakby powiedział Andrzej Strejlau, diagonalne podanie. Takiemu obrotowi spraw sprzyjała zaskakująco słaba dyspozycja skrajnych obrońców Leicester. Zarówno Fuchs, jak i Simpson mieli ogromne problemy z odpowiednim ustawieniem. Po jednej z takich akcji doskonałą okazję zmarnował King.
I właśnie tak wyglądała pierwsza połowa. Bournemouth miało większe posiadanie piłki, kulturą gry piłkarze beniaminka bili na głowę zespół pod wodzą Ranieriego. Ale za wrażenie artystyczne, jak dotąd, punktów nie przyznają, w futbolu wciąż najważniejsze są gole. Blisko zdobycia prowadzenia dla Leicester był nie kto inny jak Vardy, który mimo iż biegał zdecydowanie mniej niż zwykle, przeszkadzał rzadziej, to jednak wciąż był śmiertelnym zagrożeniem w polu karnym. Niczym magnes przyciągnął piłkę kopniętą przez Ullolę, doskonale przyjął, jednocześnie ogrywając obrońcę Bournemouth, jednak jego strzał „z czuba” ostemplował słupek bramki gości. Artur Boruc byłby bez szans.
Pierwszą połowę, w której działo się naprawdę sporo, w której pełno było niewykorzystanych sytuacji, najlepiej podsumuje ten wpis.
#LeiBou Awesome atmosphere but still 0-0 pic.twitter.com/gC6csKa86t
— icymi (@icymiofficial) January 2, 2016
Na drugą część spotkania nie wybiegł Ulloa, w którego miejsce pojawił się Nathan Dyer. Dzięki tej roszadzie Riyad Mahrez zajął miejsce u boku Vardy’ego. Ten duet, grający tak blisko siebie, był z pewnością ziszczeniem najgorszych koszmarów defensorów Bournemouth. Dwójka tak mobilnych i tak, mówiąc trywialnie, dobrych zawodników, którzy doskonale wymieniają się pozycjami, wrzuciła kolegów Boruca na prawdziwy rollercoaster. Już na początku drugiej odsłony świetną okazję wypracował sobie Vardy, ale na posterunku był polski bramkarz. I to nie był ostatni tego dnia pokaz umiejętności „Króla Artura”.
59. minuta meczu – fatalna strata Artera, prostopadłe podanie Drinkwatera do Vardy’ego, który wygrywa pozycję z Francisem, wpada w pole karne i… upada. Gwizdek, sędzia wskazuje na wapno, czerwona kartka dla kapitana Bournemouth. Jednak w tej sytuacji arbiter popełnił fatalny, katastrofalny, wołający o pomstę do nieba błąd. Krystalicznie czysty wślizg Francisa, prosto w piłkę, gra powinna toczyć się dalej.
Here's the peno decision #LCFC #LeiBou #AFCB pic.twitter.com/lJe8S8Mi7H
— Leicester City FC (@FIRST4LCFC) January 2, 2016
Jednak nie po raz pierwszy Boruc pokazał, że trudne momenty, wymagające stalowych „cojones”, to jego specjalność. Spójrzcie sami.
Boruc dobrze zaczyna rok i broni rzut karny w meczu z Leicester! Brawo!https://t.co/p8oJMO9gAq
— iGol (@igolpl) January 2, 2016
Mahrez – Boruc 0:1. Leicester – Bournemouth 0:0.
Szybko zareagował Eddie Howe, który wpuścił na boisko weterana angielskich boisk – Sylvaina Distina, który miał zapełnić lukę po wyrzuconym Francisie.
Równie szybko zmian dokonał Ranieri, który wprowadził na plac gry Okazakiego, zdejmując harującego jak wół, ale bezproduktywnego Albrightona.
Dalszy przebieg spotkania był do przewidzenia. Leicester, chcąc nie chcąc, musiało dłużej utrzymywać się przy piłce, a jak wszyscy wiemy, „Lisy” nie są angielską Barceloną. Mimo wszystko udało się zepchnąć Bournemouth do defensywy, beniaminek Premier League często bronił się całą drużyną na 20. metrze przed bramką. Leicester brakowało jednak wyrachowania. Podopieczni Ranieriego rzadko zmuszani są do tego rodzaju gry. Ofensywa przypominała walenie głową w mur, mur, którego kamieniem węgielnym był Artur Boruc.
Ostatnie dziesięć minut to naprawdę zmobilizowane Leicester, któremu jednak brakowało szczęścia. Fuchs w boczną siatkę z rzutu rożnego (jak mawiają Anglicy cheeky attempt), Vardy obok, Drinkwater obok. Nic nie chciało wpaść do bramki strzeżonej przez Boruca.
W 92. minucie zadrżały serca kibiców Bournemouth. Vardy wpadł w pole karne, ograł obrońców, wbiegł przed Dana Goslinga i upadł. Gwizdek sędziego Marinera tym razem milczał i… w mojej opinii należał się Leicester rzut karny. Vardy wygrał pozycję, a w takiej sytuacji z napastnikiem należy się obchodzić jak z jajkiem, chuchać, dmuchać i przede wszystkim nie zahaczać. A Gosling zahaczył. Dla mnie ewidentne „wapno”.
Ostatecznie mecz zakończył się bezbramkowym remisem, który gracze Leicester muszą odbierać jako ogromny zawód. Nie udało się dotrzymać kroku Arsenalowi, który teraz jest samodzielnym liderem Premier League. Kompletnie nic nie wniosły zmiany przeprowadzone przez włoskiego menedżera. Nathan Dyer, którego śmiało można nazwać „angielskim Sierpiną”, albo zagrywał niedokładnie, albo ślizgał się na murawie.
Did we bring Lloyd Dyer on at half time? #lcfc #LEIBOU
— Vancouver Foxes (@vancouverfoxes) January 2, 2016
Wydaje się, że nareszcie nadszedł moment, gdy wyczerpał się limit szczęścia, a Leicester z każdą kolejką będzie pikować, o czym pisaliśmy tutaj.
A na koniec – obrazek dnia.
SNAPSHOT: @ArturBoruc dives to his left to deny Riyad Mahrez from the spot. #LEIBOU #afcb pic.twitter.com/pSO22CDS98
— LJP (@LiamJohnPaul) January 2, 2016