Swojego czasu wypowiedział kiedyś słowa: „kocham wślizgi, uwielbiam je, są lepsze od seksu”. To zdanie trafnie określa jego charakter. Nie był to, a raczej nie jest, kolejny potulny chłopiec pokroju dzisiejszego Kaki czy Fernando Torresa. To tradycyjny, zadziorny Angol, który dodatkowo ubóstwiał Paula Gascoigne’a. Był także pierwszym czarnoskórym kapitanem reprezentacji Anglii. Ostatnio zadowalał się słownymi utarczkami z sir Alexem Fergusonem, siedząc na ławce trenerskiej w Blackburn… jako pierwszy czarnoskóry manager w Premier League. Taką historię angielskiego futbolu tworzy Paul Ince.
Ten artykuł nie ma za zadanie tylko podkreślić koloru skóry sławnego niegdyś piłkarza. Rasizm jest jednym z najgorszych zjawisk w futbolu, wydaje się, że nawet bardziej potępianym niż korupcja, o ile można w ogóle te dwa odmienne problemy ze sobą porównywać. Jednak Paul Ince poprzez swoje łamanie stereotypów próbował odmieniać świadomość i kulturę kibiców. Grał przecież w Premier League w latach, gdy rasizm był jednym z głównych problemów na Wyspach Brytyjskich. Trzeba przyznać, że po części udało mu się zapoczątkować pewne procesy. Jego dzieło w następnych latach kontynuowali inni, jak chociażby gwiazdor Arsenalu Londyn, Thierry Henry, będący ojcem akcji „Stand up, speak up”. A od 1993 roku istnieje przecież cały program „Let’s kick racizm out of futbol”, który przekształcił się w 1997 roku w „Kick it out”. Ale powracając do samego Ince’a…
Członek gangu
Zaczynał tak, jak chyba każdy piłkarz światowej klasy. Robotnicza część Londynu, brak rodziców. Mieszkał ze swoją ciotką w Dagenham z małymi perspektywami na udaną przyszłość. No może zaczynał z taką różnicą, że był członkiem typowego miejskiego młodzieżowego gangu, jakich swego czasu było w Anglii pełno i o których oficjalnie mówiło się „tearaways” (umykający co tchu). Oczywiście często wpadał w konflikt z prawem, ale nigdy tego nie ukrywał:
– Jako nastolatek wyznawałem zasadę: „żryj jak koń i zachowuj się jak świnia, obijaj się i zdobywaj szmal w łatwy sposób”. Gdybym nie został zawodowym piłkarzem, wpadłbym pewnie podczas próby obrabowania Bank of England.
Ale piłkarzem został. W wieku zaledwie 12 lat wypatrzył go trener West Ham United, John Lyall. Na Upton Park sprowadził go dwa lata później, gdzie Ince podpisał młodzieżowy kontrakt. Ten już zawodowy sygnował w 1985 roku w wieku 18 lat. W drużynie zadebiutował rok później i szybko stał się jej ważnym elementem. Od początku rzucał się w oczy przez swoją waleczność, szybkość, świetny odbiór piłki, ale także dobre krótkie podania i atomowe strzały. W pamięci wielu kibiców zapadł mecz w ramach Pucharu Ligi w 1988 roku, kiedy „Młoty” pokonały obrońców tytułu, Liverpool, aż 4:1 a Ince dwukrotnie trafił do siatki „The Reds”.
„Czerwony Diabeł”, ale zdrajca
W 1989 roku za sumę 800 tysięcy funtów przeniósł się do Manchesteru United w ramach wielkich zakupów sir Alexa Fergusona. Na Old Trafford trafili bowiem wtedy także Mike Phelan, Danny Wallace i Gary Pilaster, którzy raczej dla przeciętnego kibica są piłkarzami anonimowymi. Tej decyzji Ince’owi o zostaniu „Czerwonym Diabłem” do dziś nie może wybaczyć wielu kibiców West Ham, dla których drużyna Fergusona jest jednym z odwiecznych rywali, mimo że „Młoty” to drużyna pod względem sportowym raczej średnia. Niemniej jednak lata gry w Man Utd były najlepszą częścią kariery zawodnika. Od razu wygrał Tarczę Dobroczynności, w 1991 roku dorzucił Puchar Zdobywców Pucharów, a w 1994 już krajowy dublet. Szybko stał się gwiazdą drużyny, chwalił go nawet, czego przecież nie ma w zwyczaju, sam Ferguson, mówiąc kiedyś, że w momencie przyjścia na Old Trafford Ince był „młodym człowiekiem, na którego patrzyłeś i stwierdzałeś, że jest na wojnie z całym światem, który jednocześnie dorósł szybciej niż inni”.
Pierwszy czarny kapitan
W międzyczasie Ince odgrywał niezwykle ważną rolę w angielskiej młodzieżówce. W 1992 roku zadebiutował już w dorosłej kadrze „Chłopców Albionu”, a rok później podczas towarzyskiego spotkania ze Stanami Zjednoczonymi, zakładając opaskę, stał się pierwszym czarnoskórym kapitanem reprezentacji Anglii. Zbiegło się to z jego świetną grą dla United, dlatego też Paul Ince był na ustach wszystkich, co zupełnie mu nie przeszkadzało. Szybko trafił także na listę stu wielkich czarnoskórych Anglików.
Jednak w następnym sezonie, po wywalczeniu dubletu, wokół jego osoby rozpętało się prawdziwe piekło, w czym duży udział miał manager „Czerwonych Diabłów”. Wszystko zaczęło się od porażki Manchesteru United z Barceloną. A raczej prawdziwej demolki, bowiem „Blaugrana” wygrała aż 4:0. W przerwie spotkania Ferguson całą swoją złość wyładował tylko i wyłącznie na Ince’u i tylko interwencja kolegów z drużyny powstrzymała go od rękoczynów. Od tego momentu wiadome było, że jego dni na Old Trafford są już policzone. Tym bardziej, że Manchester nie wygrał ligi, a w finale Pucharu Anglii dał się ograć słabej wtedy drużynie Evertonu. Ponownie to Ince został obarczony całą winą przez Szkota.
Włoskie ostatki
Po zakończeniu sezonu piłkarz za 8 milionów funtów przeniósł się do Interu Mediolan. Wspominając jeszcze, łącznie dla „Czerwonych Diabłów” rozegrał 206 spotkań w których zdobył 24 gole. Był to bez wątpienia jego najlepszy okres gry.
Mogłoby się wydawać, że włoski kierunek dla angielskiego piłkarza to piłkarskie samobójstwo. Sam Ince miał w Interze jednak dwa równe i dobre sezony. Szkoda tylko, że reszta drużyny grała fatalnie, kończąc ligę odpowiednio na siódmym i trzecim miejscu, a w finale Pucharu UEFA ulegając Schalke po rzutach karnych. Były to jednak czasy, gdy „Nerroazurri” od lat nie potrafili sięgnąć po Scudetto.
Opiekun Gazzy
W 1996 roku nadeszły Mistrzostwa Europy organizowane w Anglii, dlatego reprezentacja pod wodzą Terry’ego Venablesa miała całą imprezę bezapelacyjnie wygrać, odwołując się do największego drużynowego sukcesu, którym było zdobycie Mistrzostwa Świata w 1966 roku.
Ince tego czasu zyskał w kadrze przydomek „Gazza’s minder”, jako że jego rola na boisku polegała na robieniu miejsca dla największej gwiazdy drużyny – Paula Gascoigna. Piłkarza, który w późniejszych latach popadł w alkoholizm i depresję i miewał myśli samobójcze. Ale Ince go uwielbiał za jego nieustępliwy charakter i niebywałe umiejętności piłkarskie.
Anglia jednak na tym turnieju zawiodła, przegrywając po rzutach karnych z odwiecznym rywalem – reprezentacją Niemiec. Ince był z kolei krytykowany za to, że nie podszedł do jedenastki, a przecież był uważany za jednego z najmocniejszych psychicznie w drużynie.
Kolejna zdrada
Po dwóch latach gry na Półwyspie Apenińskim Ince podjął kolejną zaskakującą decyzję i przeniósł się za 4 miliony funtów do innego wielkiego rywala Manchesteru United, do Liverpoolu. Tam nie odniósł już żadnego sukcesu, a nawet dorobił się ironicznego określenia „Spice Boy” wraz z innymi kolegami z drużyny: Stevem McManamanem, Robbiem Fowlerem, Jasonem McAteerem i Jamiem Redknappem. Przydomek wziął się z wielkiej przyjaźni pomiędzy tymi zawodnikami, ale także z niewykorzystania swojego ogromnego potencjału.
Kibice na Anfield Road polubili jednak Ince’a pod koniec jego drugiego sezonu w klubie, kiedy dzięki strzelonej bramce Liverpool wyrównał na własnym stadionie z Man Utd i tym samym uratował swój honor.
Piłkarz odwdzięczył się kibicom za ich ostateczną zmianę w stosunku do niego, mówiąc: – Fani w Liverpoolu byli dla mnie świetni. Nadal mieszkam blisko miasta i często podchodzą do mnie, podają mi rękę – mówił już po odejściu z drużyny.
Początek trenerki
Ostatnim poważnym klubem w jego karierze było Middlesbrough, gdzie trafił głównie poprzez przyjaźń z Brayanem Robsonem. Międzyczasie zrezygnował z występów w kadrze po zupełnie nieudanym dla Anglii Euro 2000. Następnie reprezentował jeszcze barwy Wolves. Szybko z nimi awansował do Premiership i równie szybko z niej spadł. Nie udało się mu jednak objąć drużyny w roli managera, dlatego ostatecznie wyniósł się z Wolverhampton.
Trenerską karierę rozpoczął od klubów w niższych klasach rozgrywkowych, jednak przed tym sezonem objął Blackburn Rovers i zapisał nową kartę w historii Premier League, zostając pierwszym czarnoskórym managerem. Wygrał zaledwie trzy z 17 spotkań i został wręcz wywalony z drużyny 16 grudnia 2008 roku.
W międzyczasie przyszło mu się jednak zmierzyć z sir Alexem Fergusonem i jego Manchesterem w ramach Carling Cup. Rovers byli o krok od sprawienia sytuacji, prowadząc na Old Trafford, by ostatecznie przegrać aż 5:3. W międzyczasie zarówno Szkot, jak i jego były podopieczny nawzajem obrzucali się obelgami, a cały stadion skandował „Paul, co ty robisz?”.
Cała Anglia lubi takich piłkarzy, nietuzinkowych, twardych, często z niewyparzoną gębą, ale także świetnych sportowo. Ince’owi można więc tylko życzyć powodzenia w jego trenerskiej karierze. Jak to się mówi, pierwsze śliwki robaczywki.
O takich postaciach jak Ince, warto czytać.
Świetny artykuł, gratulacje dla autora.