Paweł Tupaj: „Zostałem piłkarzem dla mojego zmarłego taty” (WYWIAD)


M.in. przykre wydarzenia z dzieciństwa, worek anegdot czy kulisy rozstania z Lechem Poznań. Paweł Tupaj odsłonił najważniejsze etapy swojego życia

28 sierpnia 2020 Paweł Tupaj: „Zostałem piłkarzem dla mojego zmarłego taty” (WYWIAD)
B. Hamanowicz/miedzlegnica.eu

Przygoda naszego rozmówcy z piłką nożną nie rozpoczęła się w sposób generyczny. To bowiem, co sprawiło, że Paweł Tupaj jest dzisiaj piłkarzem, wiąże się z katastrofalnym przeżyciem z dzieciństwa. I zresztą niejedynym. Nowy zawodnik Miedzi Legnica zaliczył na swojej drodze kilka naprawdę trudnych epizodów, ale w pewnym stopniu suma jego pozytywnych doświadczeń ten fakt łagodzi. 20-latek w ciągu sześcioletniego pobytu w akademii Lecha Poznań poznał tyle ciekawych postaci, że oficjalnie przyznajemy mu tytuł kopalni anegdot. Wieloma z nich (Adam Nawałka, chrzest w bursie, czerwone paski w szkole czy Grzegorz Wojtkowiak) oczywiście się podzielił, ale to nic w porównaniu z całokształtem podjętych wątków. W rozmowie z Pawłem dotknęliśmy etapów z kilkunastu lat jego życia. Od czasów przedszkolnych po dorosłą teraźniejszość.


Udostępnij na Udostępnij na

Trenerzy Lecha Poznań mówili ze śmiechem na ustach, że Paweł Tupaj podąża ścieżką Łukasza Piszczka. Co by nie mówić, we wczesnej młodości był to napastnik (stąd nr 9 na koszulce na wzór idola, Fernando Torresa), później skrzydłowy, aż w końcu prawy obrońca, przed którym staje bardzo wiele możliwości. Poniższy wywiad jest przede wszystkim podróżą w przeszłość, ale nie brakuje również tematów związanych z Miedzią Legnica. Tak więc m.in. o tym, dlaczego 20-latek uważa, że w Lechu mydlono mu oczy, albo jakim człowiekiem jest prywatnie, dowiecie się Państwo tutaj.

Zanim zaczniemy na poważnie, muszę zapytać o Twoje nazwisko. Nie daje mi to spokoju. Ktoś zgrywał się z Ciebie w kontekście mema pt. „Dokąd nocą tupta jeż”? Na pewno o nim słyszałeś.

(Śmiech) Tak, słyszałem, ale muszę przyznać, że nikt nie łączył z nim mojego nazwiska. Co najwyżej było przyrównywanie do zająca „Tuptusia” z bajki, ale poza tym nikt mi nie dokuczał z tego powodu.

Okej, to mamy za sobą (śmiech). W takim razie muszę spytać o rzecz dość oklepaną, ale akurat w Twoim przypadku jeszcze nieodkrytą na łamach mediów. Jak zaczęła się Twoja przygoda z piłką? 

Generalnie jest to dla mnie dość nostalgiczna historia. Z piłką przy nodze byłem chyba od zawsze, widząc stare zdjęcia, które pokazywała mi mama. Ale momentem, w którym zdecydowałem, że chcę postawić na futbol, była śmierć mojego taty. Miałem wtedy 6 lat, a jemu przytrafił się wypadek w pracy. Nie przeżył w szpitalu. Wcześniej amatorsko grał w piłkę w naszej rodzinnej Chodzieży, a ja postanowiłem, że to dla niego zostanę piłkarzem. Poprosiłem mamę, żeby zapisała mnie do drużyny Polonii Chodzież i zacząłem chodzić na treningi. Potem to wszystko nabrało tempa i poszło samo, ale tak jak mówię – chciałem, żeby tata był ze mnie dumny. To wprowadziło mnie na tę ścieżkę.

Bardzo mi przykro. Niestety nie mogę zrobić nic więcej, niż powiedzieć, że Ci współczuję. Ale też domyślam się, że od dawna jesteś pogodzony z myślą o braku taty.

Tak, na szczęście czas leczy rany. To oklepane powiedzenie, ale coś w nim jest. Oczywiście zawsze będzie mi go brakować, ale pogodziłem się z tym. Trzeba żyć dalej.

W takim wypadku mógłbym życzyć Ci tego, co zrobił Robert Lewandowski po finale Ligi Mistrzów. Dedykacji ogromnego sukcesu dla zmarłego taty.

Nie powiem – bardzo się wzruszyłem na ten widok. Tak, zgadzam się, to byłoby coś.

Wróćmy do Twoich początków. Po drodze nie myślałeś, że warto zająć się czymś innym? Na pewno słyszałeś o piłkarzach, którzy byli świetni w innych dziedzinach, ale w końcu wybierali futbol. 

Ogólnie byłem bardzo wysportowanym dzieckiem. W szkole uprawiałem kilka dyscyplin, byłem atletyczny i zawsze brałem udział w różnych zawodach. Bieganie, skoki, mistrzostwo Wielkopolski w biegu na 1000 m… Swego czasu grałem również w szkolnej reprezentacji piłki ręcznej, z którą dostaliśmy się na ogólnopolskie zawody. Wtedy Nielba Wągrowiec, która grała na poziomie ekstraklasy, chciała mnie wziąć do swojego klubu, ale zawsze byłem sercem przy piłce nożnej. Nigdy nie chciałem grać zawodowo w coś innego, a jeśli chodzi o inne dziedziny poza sportem – nigdy mnie do niczego nie ciągnęło (śmiech).

Choć nauka była dla mnie ważna. Dużo się uczyłem i chyba tylko raz nie udało mi się zdobyć czerwonego paska, ale to przez złe zachowanie. Poza tym przez cały okres szkoły nigdy nie sprawiłem mamie przykrości, bo zawsze miałem stypendia. Z tego, co pamiętam, w pierwszej klasie liceum otrzymałem stypendium premiera za wybitne osiągnięcia naukowe. Miałem najlepszą średnią ocen w szkole. Z nauką nie było u mnie problemu, a pozą nią liczyła się tylko piłka.

W takim razie jesteś tzw. rodzynkiem. Myślę, że z lupą trzeba by było szukać piłkarzy, którzy w szkole zbierają czerwone paski (śmiech).

Oj taaak, dobrze powiedziane (śmiech). Uwierz, że ten fakt często mnie prześladował. Musiałem zawsze pomagać kolegom, a jak się tego nie zrobiło, bo akurat nie miałem czasu, to później słyszałem „ale kujon, sam napisze, a innym nie pomoże!”. Dogryzali mi, ale tak właśnie było w klasie sportowej akademii.

Pędu do nauki nauczyła Cię mama? Nie chce mi się wierzyć, że coś takiego sam w sobie wytworzyłeś.

Mama faktycznie pilnowała, żebyśmy z bratem nie zapuszczali się z ocenami, ale pamiętam, że od zawsze to lubiłem. Od małego nie uczyłem się wcale tak wiele, ale to wszystko przychodziło mi z łatwością. Miałem taką pamięć, że przeczytałem coś tylko raz i już miałem wiedzę na dany temat. Chciałem dostawać dobre oceny, a poza tym widziałem, że mama była zadowolona. Denerwowałem się, kiedy przytrafiała się jakaś gorsza ocena. Kiedy zobaczyłem na przykład jedynkę, myślałem sobie „o jeny, teraz będę zły” (śmiech).

I jeszcze co do klubu piłki ręcznej z ekstraklasy – musiałeś mieć naprawdę duże zaparcie, że nie skorzystałeś z tej propozycji. Ale żałować nie możesz, bo Polonia Chodzież pozwoliła Ci wypłynąć. To klub Twojego dzieciństwa, w którym pewnie zostawiłeś za sobą różne historie. 

Oj tak, było ich kilka. Taka, która najbardziej utkwiła mi w głowie, miała miejsce około 10 lat temu. Miałem maksymalnie 11 lat, nie więcej. Do Chodzieży przyjechał Lech Poznań, graliśmy mecz ligowy. Swego czasu trenerem był tam Karol Bartkowiak, obecnie asystent w rezerwach. Strzeliłem wtedy pięć bramek i mecz zakończył się remisem 5:5. Prawie 10 lat później ponownie spotkałem się z trenerem Bartkowiakiem. Przywitałem się z nim po raz pierwszy, a on do mnie „Paweł Tupaj! Pamiętam to jak wczoraj, Polonia Chodzież, pięć bramek strzeliłeś” (śmiech). Nie wierzyłem, że trener pamięta takie rzeczy. Historia zatoczyła koło.

Po tylu latach…

Dokładnie, niesamowite. A jeśli chodzi o samą Polonię Chodzież, to był dla mnie bardzo fajny czas. Jak sam pewnie wiesz, czasy dzieciństwa są najbardziej beztroskie i nie ma co ukrywać – dużo czasu spędzało się na czystej zabawie z piłką.

Ty jeszcze należysz do takiego pokolenia, które zdecydowaną część wolnego czasu nie spędzało przy komputerach, a na boisku z kolegami.

Tak, tym bardziej że mam brata starszego o cztery lata, więc siłą rzeczy mama kazała mu wszędzie mnie ze sobą zabierać. Pamiętam, że zawsze do późnych godzin wieczornych graliśmy w grę, która nazywała się „Warszawa”. To było fajne, bo w grze ze starszymi myślało się o utarciu im nosa. I tak od rana do wieczora, dopóki mama nie zawołała na obiad czy na kolację. Brało się skibkę (regionalizm poznański, tłum. red.) chleba, popijało się wodą i wracało.

Twitter: @tupaj9

Na tym się wychowałeś, ale w końcu przyszedł czas na poważniejsze kroki w Twoim życiu. Powiedz, jak to się stało, że przeszedłeś z klubu klasy okręgowej do Lecha Poznań.

To jest dość długa historia. Wszystko zaczęło się w wieku 9-10 lat. Najpierw były konsultacje OZPN-u Piła, gdzie trenerem orlików (U-10) był mój wujek. Ale żeby ktoś nie pomyślał, że coś odbyło się po znajomości – nie, po prostu się wyróżniałem. W każdym razie wujek miał wybrać dwóch najbardziej wyróżniających się zawodników właśnie do tej konsultacji. Pojechałem tam, pokazałem się z dobrej strony jako jedyny z mojego okręgu i dostałem się do kadry wojewódzkiej. Tam to się zaczęło.

Razem ze mną na kadrę jeździli Łukasz Norkowski i Marcin Grabowski, którzy byli z Błękitnych Wronki. To było nietypowe, bo jako jedyni na kadrze byliśmy spoza Poznania, Lecha lub Warty. Już wtedy Karol Bartkowiak chciał ściągnąć mnie do akademii Lecha Poznań, bodajże w wieku 12 lat. Tylko że… niestety nie mogłem. Uznałem z mamą, że nie pójdę do Lecha ze względu na problemy zdrowotne. Miałem problem z nerkami i musiałem przejść operację. Okazało się, że jest gorzej, niż myśleliśmy. Przez następne pół roku nie mogłem grać w piłkę. To był dla mnie bardzo trudny okres.

Nie ma jednak co narzekać, bo dzięki temu mogę grać w piłkę i mam dwie nerki, nie jedną. Okej, koniec użalania się (śmiech). W każdym razie ten fakt uniemożliwił mi przejście do akademii, temat upadł. W końcu wróciłem do treningów i dalej jeździłem na kadrę. I akurat tak się złożyło, że w 2012 roku wygraliśmy turniej mistrzostw Polski im. Kazimierza Górskiego. Po tym znów wzbudziło się zainteresowanie moją osobą, ale odmawiałem, bo chciałem skończyć szkołę podstawową w Chodzieży.

Potem nadszedł rok 2014, w którym graliśmy chyba mecz kadrowy we Wronkach. Dla mnie dobry, bo strzeliłem dwie bramki. Grałem wtedy jako napastnik. Pamiętam do dzisiaj, jak po spotkaniu podszedł do mnie trener Ivan Djurdjević. To był jego pierwszy rok w akademii Lecha w roli trenera. Był czerwiec, a on zbierał ekipę na rozpoczęcie rozgrywek w lipcu. Podszedł do mnie, przedstawił się i powiedział „tutaj masz wszystkie papiery, od lipca widzimy się na treningach”. Nie pozostawił mi wyboru (śmiech).

Wręcz stwierdził, że muszę do niego dołączyć i nie było innej opcji. Tak więc w końcu zapadła decyzja, że przenoszę się bezpośrednio do akademii Lecha, ale nie do tej poznańskiej części. To było tak, że akademia we Wronkach była dla tych bardziej uzdolnionych, a tą w Poznaniu… nazwałbym rezerwami. Mogę dzisiaj powiedzieć, że to udało się dzięki kadrom wojewódzkim. Na jej meczach zostałem zauważony.

Masz dar gadulstwa, nie skończymy o planowanej porze (śmiech)…

Przepraszam (śmiech).

To oczywiście w pozytywnym kontekście, zaskoczyłeś mnie. Ale musimy przejść dalej, konkretnie do akademii Lecha. Trudno było Ci się w niej odnaleźć na samym początku? Kilku piłkarzy, z którymi miałem okazję rozmawiać, twierdziło, że przejście z małego miasta do zupełnie innych realiów jest naprawdę dużym przeżyciem.

Oj tak, zdecydowanie. Od razu powiem, że w moim przypadku to wyglądało trochę inaczej, bo trafiłem do Wronek. Nie był to stricte Poznań i przez pierwsze lata nie miałem z nim styczności, dopóki nie pojawiały się treningi z rezerwami czy pierwszym zespołem. Ale tak jak mówisz – pierwsze pół roku to był dramat. Wiesz, w wyniku moich różnych przeżyć z dzieciństwa byłem bardzo zżyty z mamą, bratem, dziadkami… Całą rodziną.

Co drugi dzień dzwoniłem do mamy, mówiąc, że tęsknię i że mi tutaj dokuczają. Większość drużyny znała się wcześniej, więc proces adaptacji nie był łatwy. Pamiętam, że u nas panowała taka moda na przezwiska. Oczywiście ja kilka dostałem, ale wiadomo jak jest. Ludzie w młodości lubią sobie dokuczać i nie dało się od tego uchronić.

Twitter: @tupaj9

Pamiętasz swoje ksywki?

Pamiętam, pamiętam. Na początku na pewno wołali na mnie „Ślepy”. Tak, „Ślepy” (śmiech), bo zakładałem sobie okulary, kiedy graliśmy na PlayStation. Wołali też „Uszatek”, wiadomo dlaczego (śmiech). Strasznie mnie to denerwowało, nie mogłem tego przeżyć przez dobrych kilka lat, dopóki człowiek nie zmądrzał. Poza tym „Nero” ze względu na bliznę po operacji. Zdarzało się też, że cisnęli mnie z powodu taty…

Cios poniżej pasa.

Niestety to było zbyt chamskie, ale na szczęście zdarzało się bardzo rzadko. Przez kilka lat miałem kilka ksyw, ale to był standard. Z tego, co słyszę, nawet do dzisiaj w niższych rocznikach akademii Lecha panuje moda na „ściski”. Nie przezwiska, tylko ściski, tak się mówiło.

Jak zatem wspominasz swoje lata w akademii z perspektywy czasu? Bardziej pozytywnie czy negatywnie?

Ogólnie na pewno pozytywnie… I teraz przypomniała mi się jedna anegdota odnośnie do „chrztu” w internacie. Naprawdę kilku niezłych zawodników mi go zrobiło (śmiech). Teraz wspominam to ze śmiechem, ale wtedy nie było tak kolorowo. Trudne przeżycie. Chrzest polegał na tym, że podnosiło się łóżka, wrzucało się tam młodego, rzucało mu koce. Do tego włączało suszarki. Po to, żeby miał tam jak największą temperaturę. Zamykano go i kazano mu robić różne rzeczy, np. śpiewać, robiono mu trzęsienie ziemi z pomocą łóżka… To było coś. Mój chrzest robili chłopcy z rocznika 97′ i 98′, więc można się domyślić, kto za tym stał.

Wracając do tematu, warunki mieliśmy naprawdę świetne jak na tamte czasy. Wszyscy mieliśmy w pokojach telewizory, wysoki standard, wygodne i pojedyncze łóżka czy stołówkę z naprawdę dobrym jedzeniem. W dobry sposób zapamiętałem też panie, które się nami opiekowały. Pomagały nam. Mieliśmy do boiska ok. 50 metrów, więc wszystko mieliśmy właściwie pod nosem. Poza tym treningi na wysokim poziomie, profesjonalni trenerzy… Wszystko super oprócz tych początków, kiedy trzeba było dotrzeć się z nowymi kolegami.

Wiadomo, że im człowiek stawał się starszy, tym inaczej do tego podchodził. W tym wszystkim niestety zawsze zdarzały się toksyczne momenty. Wiesz, rywalizacja w młodej szatni. Teraz zauważyłem w Miedzi Legnica, że nie ma czegoś takiego. W rezerwach Lecha zauważyłem, że prawie każdy spoglądał na siebie spod byka. Nie wszyscy dobrze sobie życzyli. Tutaj czuję, że ekipa jest zgrana i każdy każdemu rękę poda.

To, o czym powiedziałeś, pewnie bierze się z faktu, że na jedno miejsce w pierwszej drużynie jest dziesięciu chętnych. Teraz zastanawiam się, z kim kolegowałeś się najbardziej. Na swojej drodze poznałeś wiele ciekawych nazwisk i choćby w samej CLJ-ce spotkałeś się z Jakubem Moderem, Pawłem Tomczykiem, Michałem Skórasiem, Filipem Marchwińskim czy Jakubem Kamińskim. Fajni koledzy (śmiech).

Oj tak (śmiech). Zaczynając od pierwszej części pytania, przez pierwsze lata najbardziej trzymałem się z Łukaszem Norkowskim [obecnie GKS Tychy] i Marcinem Grabowskim [obecnie Wisła Kraków], z którymi poznaliśmy się już na kadrach wojewódzkich. Później zawiązałem kontakt z Szymonem Zalewskim [ostatnio Pniówek Pawłowice Śląskie]. Do dzisiaj mamy fajną relację i jako ciekawostkę dodam, że kwestią dni będzie potwierdzenie jego transferu. On jako jeden z nielicznych pochodził z Górnego Śląska i o tyle dobrze dla niego, że był stamtąd również Michał Skóraś. Wiadomo, że jak przenosisz się z bardzo daleka, to masz jeszcze trudniejsze początki.

Poza tym nasz rocznik 2000 był zgrany ze sobą, trzymaliśmy się razem. Nie miałem jakichś wyjątkowych przyjaciół i właściwie ze wszystkimi dbałem o dobry kontakt. Były wyjątki, ale od 3,5 roku mam dziewczynę, więc to trochę przez nią, że tak powiem (śmiech). Ona przejęła rolę bycia przyjaciółką. Przypomniałem sobie też, że jeszcze z Sebastianem Jaroszem [obecnie Stomil Olsztyn] dobrze się dogadywaliśmy.

A co do nazwisk, które wymieniłeś, pierwszy z nich to piłkarz absolutny. Po Kubie Moderze od zawsze było widać, że ma „to coś” i będzie grał w piłkę na bardzo wysokim poziomie. Biła od niego jakość piłkarska. Tak po prostu jest, że jak się widzi jakiegoś nowego zawodnika, to jesteś w stanie stwierdzić, że ma ogromny potencjał. Miał lekkość w poruszaniu się po boisku, a przy tym był wysoki i potrafił poradzić sobie w każdej sytuacji.

Twitter: @tupaj9

Dzisiaj dostał powołanie do reprezentacji Polski, więc miałeś dobre oko (śmiech).

Tak, tak (śmiech), a nie tylko on zdradzał po sobie taki potencjał. Miałem okazję zetknąć się na przykład z „Józiem”. Bywało tak, że podglądaliśmy, jak radzą sobie starsi. Nierozłącznym kumplem „Józia” był Mateusz Spychała i to, co oni robili na prawej stronie boiska… Coś niesamowitego. Oni w parze miażdżyli CLJ-kę. Wiesz, wtedy jeszcze nie podpisywaliśmy żadnych umów sponsorskich z Nike czy Adidas itd., a oni byli pierwszymi, którzy coś takiego mieli. Patrzyliśmy na nich z efektem „wow”. Nie tak jak na „Gumę”, który grał zawsze z niższymi rocznikami i nie wybijał się w strukturach akademii. Na tej dwójce wzorowali się wszyscy.

Robert Gumny się nie wyróżniał?

On był naprawdę dobry. Czucie piłki, technika – świetne. Ale nigdy na niego nie stawiano. Przydarzyła się jedna czy druga kontuzja w pierwszym zespole, on pojechał na obóz i nagle wystrzelił. W akademii byliśmy w szoku. Bo gdzie „Guma” do pierwszego zespołu! Widać było, że złapał formę, ale zawsze był tonowany przez trenerów, a my po prostu nie dowierzaliśmy. Zawsze to Mateusz Spychała był wyżej w hierarchii na pozycji prawego obrońcy.

Wymieniłeś kilku piłkarzy, a chciałbym zapytać Cię o jeszcze jednego. Miałeś okazję grać z nim dosyć często i pewnie domyślisz się, o kogo chodzi. Krąży taka opinia, że wygląda jak zabijaka, ale muchy by nie skrzywdził.

Paweł Tomczyk (śmiech). Tak jak mówisz, mieliśmy sporo wspólnego czasu na boisku, ale on z młodszymi się za bardzo nie trzymał. To prawda, że sprawiał wrażenie groźnego, wiesz, w stylu „jaki to on nie jest, starszy i w ogóle”. Ale kiedy się z nim rozmawiało, był bardzo w porządku, a za Lechem skoczyłby w ogień. To było czuć, że żyje tym klubem. W szatni super człowiek.

Ze swoim wyglądem nadaje się na „Kocioł”.

Dokładnie, on zresztą wiele razy z Mateuszem Skrzypczakiem [obecnie Puszcza Niepołomice] tam bywał. Ba, swego czasu jeździli razem nawet na wyjazdy. A jeszcze co do „Pawki” i boiska, szybszego zawodnika w życiu nie widziałem. On ma taki gaz, że trener Kikut się śmiał, mówiąc, że to jest motorycznie poziom Bundesligi. Niestety Paweł miał problemy z kondycją, to kulało u niego (śmiech).

60. minuta i do bazy?

(Śmiech) Coś w tym stylu. Paweł rywalizował z Dawidem Kurminowskim [obecnie MSK Zilina], obaj wzajemnie się zmieniali.

Wróćmy do Ciebie. Sezon 2018/2019. To był dla Ciebie bardzo ważny rok, bo wtedy na dobre wchodziłeś do szatni seniorskiej

Zapomniałeś o historycznym sezonie 2017/2018 w CLJ! Wygraliśmy mistrzostwo Polski (śmiech).

Opowiadaj.

Ten rok był dla mnie przełomowy, bo wróciłem po kontuzji więzadeł. Wszyscy mnie skreślali. Mówili, że w Lechu już nie zaistnieję, ale dyrektorzy akademii dali mi kredyt zaufania. Powiedzieli, że dadzą mi nowy kontrakt, żebym mógł odbudować się po kontuzji. Nikt wtedy nie myślał, że po tylu miesiącach wskoczę jeszcze do składu i stanę się bardzo ważną postacią przy zdobyciu tytułu. To był moment zwrotny w mojej przygodzie z piłką. Zapaliła mi się czerwona lampka. Zrozumiałem, że trzeba pracować kilka razy ciężej, niż robiłem to przed kontuzją.

Czyli dopiero po kontuzji zrozumiałeś, że za mało pracujesz?

Nie powiem, nigdy nie byłem typem lenia, który przepracuje trening i to wszystko, a potem odpala konsolę i gra cały dzień. Po prostu nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że można robić o wiele więcej. Dodatkowe treningi, prewencja, mobilizacja, edukacja na temat kontuzji… Zacząłem zagłębiać się w te tematy.

View this post on Instagram

Joy part 2. ???? #happiness

A post shared by Paweł Tupaj (@tupaj9) on

Zacząłeś ciężej pracować i to w końcu przyniosło efekty, bo stałeś się pełnoprawnym członkiem drużyny rezerw. Ale zanim przejdziemy do całokształtu tego sezonu, chciałbym zapytać Cię o jedną datę. 10 listopad, 2018 rok, mecz z Zagłębiem Lubin. Co Paweł Tupaj robił wtedy na pozycji napastnika jeszcze w CLJ-ce? 

Kurczę, naprawdę nie pamiętam. Byłem napastnikiem, ale wtedy? Nie mam pojęcia, co ja tam robiłem (śmiech). Najwidoczniej do gry nie było żadnego napastnika i z racji tego, że kiedyś grałem na tej pozycji, trenerzy epizodycznie mnie tam wstawili. Pamiętam, że już w 2018 przechodziłem na skrzydło i skoro mówisz, że to był listopad, myślę, że zszedłem do CLJ po kontuzji. Musiałem na nowo się trochę ograć.

Podobno trenerzy się z Ciebie śmiali, że idziesz drogą Piszczka. Z ataku na obronę. 

(Śmiech) To prawda. Trener Ulatowski często się z tego śmiał. Ogólnie decyzja o tym, że przejdę na prawą obronę, zapadła dopiero w przerwie spowodowanej koronawirusem. Wcześniej byłem skrzydłowym, ale kiedy w poprzednim sezonie pojawiały się plagi kontuzji, zdarzało mi się wystąpić na lewej obronie. Zagrałem tak kilka meczów z rzędu. Od tego czasu śmiali się ze mnie Krzysztof Kołodziej i Dariusz Dudka, mówiąc, że kiedyś skończę na boku obrony. Zawsze się tego bardzo wypierałem, mówiąc „Gdzie ja na obronie! Na pewno nie ja”. Ale im dłużej oni mnie nagabywali, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że na pozycji skrzydłowego brakuje mi trochę bramek.

Na asysty nigdy nie mogłem narzekać, ale zaczęło do mnie docierać, że może rzeczywiście to będzie dla mnie lepsze rozwiązanie. Tym bardziej, że jestem typem wytrzymałościowca, a w grze obronnej zawsze można się podszkolić. Słaby w tym aspekcie nigdy nie byłem. Pewnego dnia decyzja o zmianie zapadła. Zadzwonił do mnie trener Przemysław Małecki. Wtedy byłem już pewien, że nie chcę zostać w Lechu. Klub chciał przedłużyć ze mną kontrakt na trzy kolejne lata, ale odmawiałem.

Trener próbował mnie przekonać, mówiąc „Słuchaj Paweł, mam na ciebie mega pomysł. Mocno pójdziemy w bok obrony, kiedy wrócimy do treningów. Zobaczysz, na tej pozycji masz szansę przebić się do pierwszego zespołu”. Brałem te słowa z przymrużeniem oka, ale byłbym głupi, gdybym powiedział, że nie podpiszę i koniec. Jakbym tak powiedział, pewnie żadnej minuty na boisku już bym nie dostał.

Zapewniłem więc, że się zastanowię i zobaczę, jak to będzie wyglądać w praktyce. Wróciliśmy do treningów i od razu usłyszałem od trenera Ulatowskiego „Pawka, będziesz drugi Piszczek, ja Ci mówię!” (śmiech). I wiele razy tak właśnie na mnie wołał. Nie Paweł, tylko „Piszczu”, nie tylko na boisku. Ten zabawny obraz dopełniał fakt, że trener Ulatowski miał przecież okazję prowadzić Łukasza w Zagłębiu Lubin.

Poszedłeś już sezon dalej, ale pozwól, że staniemy jeszcze na chwilę przy sezonie 2018/2019. Przeszedłeś z poziomu CLJ-ki do 3. ligi i zastanawiam się, jak wyglądał u Ciebie ten etap przejścia. Wiesz, w CLJ miałeś pewnie fajne granie, śmiechy, mniejsza presja itd., a nagle wchodzisz do szatni, w której siedzi Dariusz Dudka. 

Powiem Ci, że wspominam to bardzo dobrze. Byliśmy po sezonie mistrzowskim i wchodziliśmy na fali wznoszącej. Dużo osób z CLJ-ki przechodziło do rezerw, więc nie byłem sam, ekipa była spora. Jeśli chodzi p Dariusza Dudkę, on zadbał o to, żeby to przejście odbyło się w naprawdę fajnej atmosferze. Wspominam ten rok chyba najlepiej. Właśnie z nim. To niesamowicie pozytywny człowiek.

Było na „Pan”?

(Śmiech) Dopóki nie wszedłem do szatni rezerw. Ale potem było „Dudi”. Integracja w zespole odbyła się sprawnie i szybko, a może dlatego nie odczułem tego przejścia tak mocno, bo nie mieliśmy szatni typowo seniorskiej. Większość z nas była nastolatkami.

View this post on Instagram

#nsnp ?⚪️✊?

A post shared by Paweł Tupaj (@tupaj9) on

Dariusz Dudka musiał trzymać Was w ryzach.

Pewnie. A jak trzeba było, to potrafił udzielić ostrej reprymendy. Mocny ochrzan był obecny, Darek sprowadzał młodych na ziemię. On był dla nas jak starszy brat i przewodnik po piłce seniorskiej, który potrafił użyć twardej ręki.

Tobie też się dostawało?

Z tego, co pamiętam, raz miałem sytuację, kiedy podpadłem Darkowi na treningu. Mocno mnie zrugał, a potem jak jeszcze krzywo spojrzał, to przez kilka dni chodziłem stłumiony. Nie mogłem dojść do siebie (śmiech). W końcu sobie to wyjaśniliśmy, ale właściwie nie było chyba nic więcej. Zdecydowanie gorzej miały się sprawy z Wojtkiem…

Właśnie. W końcu przyszedł sezon 2019/2020 i tu już Dudki nie było, ale pojawił się inny starszy jegomość – Grzegorz Wojtkowiak.

Grzesiu Wojtkowiak również jest naprawdę świetnym człowiekiem. Szczególnie w sprawach pozaboiskowych, za co go bardzo lubiłem. Tu mogę wypowiadać się tylko pozytywnie. Natomiast jeśli chodzi o sprawy boiskowe, miałem z nim bardzo nie po drodze, oj bardzo. On uwielbiał na mnie krzyczeć. To znaczy na wiele osób lubił, ale na mnie szczególnie. Byłem w gronie, któremu dostawało się najbardziej.

Byłeś jego „ulubieńcem”.

Nie było to zbyt przyjemne, ale robił tak po to, żeby mnie zmotywować (śmiech). Pamiętam nawet, że w moim ostatnim meczu dla Lecha mocno dostało mi się od Grzesia. Przegraliśmy 0:3, a od niego jeszcze w trakcie meczu usłyszałem, że muszę ciągle ustawiać sobie skrzydłowego. Tłumaczyłem mu, że Olek Yatsenko nie ma już sił. Nie wracał do obrony, a trener nie chciał go zmienić! Nie mam pojęcia, dlaczego tak było. W każdym razie ciągle mnie objeżdżali w drugiej połowie, bo robili akcje 1 na 2 czy nawet 1 na 3.

I co? Po meczu to ja dostałem ochrzan od Grześka. Nie dało mu się wytłumaczyć, że nie byłem w stanie nic zrobić. A on „Nie, ty musisz go ustawić, bo zawsze obrońcom się dostaje”. I tutaj jak najbardziej miał rację, ale w tamtym momencie naprawdę nie było takiej możliwości. Niestety pozostawienie bocznego obrońcy do gry 1 na 1 to błąd taktyczny.

Najpierw kibic powie, że to obrońca został objechany, a dopiero potem, że nikt go nie asekurował.

Otóż to. Zawsze będzie pisać się o obrońcy, że słabo wypełnił swoje obowiązki, a już niekoniecznie o tym, że miał sytuację 1 na 2 i musiał wybrać jakiś manewr. Podczas meczu mało kto zwraca uwagę, czy obrońcę asekuruje skrzydłowy, „szóstka” czy „ósemka”. To bardzo ważna kwestia.

Wróćmy jeszcze do sezonu Lecha w 2. lidze, który był dla Ciebie o tyle kluczowy w kontekście dalszej kariery, że grałeś regularnie na poziomie seniorskim. Stąd zastanawiam się, czy czułeś, że dochodzisz do sufitu i w Lechu już nic więcej nie osiągniesz. 

To było tak, że miałem kilka epizodów na przykład w zespole trenera Nawałki. Choćby na miniobozie w Opalenicy. Wtedy uważałem, że byłem naprawdę bardzo blisko, żeby trener wziął mnie do „jedynki”, ale jak wiemy, został zwolniony. Później za trenera Żurawia też trenowałem z pierwszym zespołem, ale nigdy nie otrzymałem klarownych sygnałów, że będę brany pod uwagę. Powiedziałbym, że to było mydlenie oczu.

Pamiętam, że bardzo dotknęła mnie sytuacja, która miała miejsce zimą. Chodzi o ostatni obóz przygotowawczy. Wtedy liczyłem na coś więcej, bo nie powiem, miałem naprawdę dobrą rundę za sobą. Poza dobrą grą notowałem asysty i bramkę, więc liczyłem, że uda mi się pojechać z pierwszym zespołem. Niestety postawiono na rok młodszego kolegę. I nie chcę być źle zrozumiany, bo nie jestem od tego, żeby mówić, czy ktoś na to zasługiwał czy nie, ale… w rezerwach on był moim zmiennikiem.

To przelało czarę goryczy. Wtedy pomyślałem sobie „aha, trzeba się stąd zwijać”. Jeżeli na obóz z pierwszą drużyną jedzie osoba, która jest zmiennikiem na mojej pozycji i gra mało, a ja naprawdę czułem, że miałem dobrą formę, to coś jest nie tak. To był dla mnie sygnał, że dalej w Lechu nie zajdę.

Pewnie czułeś żal, bo z Lechem wiązałeś swoją przyszłość.

Trochę tak. Nie ma co ukrywać, jestem chłopakiem z Wielkopolski. W moim rodzinnym mieście wszyscy kibicują Lechowi, ja też, i moje marzenia były związane z tym klubem. Wraz z wiekiem zrozumiałem jednak, że to nie koniec świata. Mam przykłady kolegów, po których widzę, że do świata większej piłki można dojść inną drogą. Z pomocą menadżera doszedłem do takich wniosków i tak w końcu zdecydowałem.

Chciałem zapytać jeszcze o trenera Żurawia. Szansa, że kiedyś się spotkacie…

(Śmiech) Przepraszam, że Ci się wtrącę, ale to jest śmieszna sytuacja. W hotelu Qubus w Legnicy przed meczem z Zagłębiem Lubin spał pierwszy zespół Lecha Poznań. Ja tam jeszcze sobie pomieszkiwałem, zanim wprowadziłem się do nowego mieszkania. I akurat spotkałem trenera Żurawia. Trochę sobie porozmawialiśmy, miałem pozdrowić trenera Skrobacza (śmiech). I chciałeś zapytać, jak go wspominam, tak?

Tak. I czy mieliście jakąś rozmowę przed Twoim odejściem z Lecha.

Rozmowy żadnej nie było, a nasz kontakt ograniczał się jedynie do treningów z pierwszym zespołem. Ogólnie jednak wspominam go bardzo pozytywnie. Przede wszystkim poziom jego treningów robił wrażenie. Dobrze czułem się w okresie, kiedy prowadził zespół CLJ, i pamiętam, że kiedy nie było komu grać na boku obrony, właśnie trener Żuraw próbował mnie tam ustawiać jako jeden z pierwszych. Kiedy trener poszedł do pierwszego zespołu, kontakt się urwał. I podejrzewam, że nie tylko od niego zależy, czy ktoś pójdzie wyżej. Nie tylko sam trener decyduje, grono dyrektorów akademii również.

Czyli gdyby trener powiedział, że chce Pawła Tupaja do pierwszego zespołu, jego pomysł musiałby przejść przez kogoś jeszcze?

O to mi chodzi. Tylko nie zrozum mnie źle, bo to nie jest tak, że trener Żuraw nie ma decydującego głosu, ale czułem, że na pewne decyzje składają się głosy kilku osób. Wracając do rozmów, nie mieliśmy ich aż do piątkowego spotkania w Legnicy. Wtedy trener mi powiedział, że trzyma za mnie kciuki i życzy powodzenia. Rozmawiałem też z „Dudim”, który jest asystentem w sztabie szkoleniowym. Powiedział, że bardzo się cieszy z mojego wyboru.

Też muszę powiedzieć, że zanim odszedłem z Lecha, mój menadżer rozmawiał właśnie z Dariuszem Dudką. I z tej rozmowy wynikło, że oni sądzą, że ja jak najbardziej mogę dojść do poziomu ekstraklasy, ale inną drogą. Wprost dali mi do zrozumienia, że moje nazwisko nie figurowało w ich planach. Szanuję to, bo taki jest ten sport. To biznes. Każdy chce dla siebie jak najlepiej. Żal był, ale teraz myślę już tylko o teraźniejszości.

Znasz na pewno przypadki kilku piłkarzy z Twojego rocznika, jak np. Mateusz Praszelik czy Mateusz Szwed, którzy zdecydowali się na odejście w podobnych okolicznościach, ale czas pokazuje, że tak czasami trzeba. I efekty przyjdą prędzej czy później. A teraz chciałbym dopytać Cię jeszcze o jedno nazwisko, które wymieniłeś. Przyznaję szczerze, że o nim zapomniałem, ale Ty naprawdę miałeś styczność z Adamem Nawałką (śmiech).

Oj tak! (śmiech)

Zapamiętałeś coś specyficznego ze współpracy z tym trenerem? Oczywiście to pytanie retoryczne.

(Śmiech). Na pewno na myśl przychodzi historia z wozem strażackim. Miałem zaszczyt w tym uczestniczyć. To był obóz w Opalenicy. W okresie, kiedy zraszacze nie mogły być jeszcze uruchamiane, ponieważ boiska były przymarznięte. Pamiętam, że siedzieliśmy w hotelu i przyszedł do nas kierownik, Mariusz Skrzypczak, który chodził po pokojach. W końcu wszedł do naszego i mówi „Kurde, wiecie co, o mały włos, a wracalibyśmy do Poznania”.

Pytam „Dlaczego? Czegoś zapomnieliśmy?”, a kierownik „Nie uwierzycie. Trener Nawałka powiedział, że jeśli murawa nie będzie zroszona, to nie trenujemy i wracamy do Poznania”. My się śmiejemy i zastanawiamy, o co tutaj chodzi, a kierownik z powagą „Naprawdę, nie śmiejcie się. Było blisko.”

I dodaje „Szybko zorganizowałem wozy strażackie, żeby polewały nam murawę przed treningami”. Naprawdę, uwierz, wozy przyjeżdżały i z tych wielkich węży woda lała się na boisko. To był kabaret! Później ochotnicy straży pożarnej stali przy boisku i po treningu robiliśmy sobie z nimi zdjęcia. Tak w ramach podziękowania. Komiczna sytuacja (śmiech).

Ciekaw jestem, czy to był trener najbardziej wyróżniający się wśród tych, z którymi miałeś do czynienia.

Zapamiętam go na pewno ze stylu bycia. To był taki trener-selekcjoner. Podczas treningów nie udzielał się prawie wcale i obserwował wszystko z boku. Włączał się wtedy, kiedy na przykład coś mu nie pasowało. Nasze treningi bardziej prowadził trener Zając. Ogólnie jednak trener Nawałka zrobił na mnie ogromne wrażenie. To był efekt „wow”. Miałem okazję z nim porozmawiać po rozegraniu sparingu i co zabawne, jedyny mecz, w jakim wystąpiłem w pierwszym zespole, graliśmy przeciwko Miedzi Legnica. Ale mniejsza z tym. Od tego trenera dało się poczuć, że posiada ogromną wiedzą. Czuło się do niego respekt. Jak na polską piłkę jest to wielki trener.

B. Hamanowicz/Miedzlegnica.eu

I tym samym chciałbym zapytać Cię o kolejnego trenera, którego dopiero poznajesz, czyli Jarosława Skrobacza. Jakbyś go opisał na tle pozostałych?

Pierwsza rzecz, jaka rzuca się w oczy, to fakt, że trener Skrobacz kładzie ogromny nacisk na ofensywę. Dla mnie jest to super opcja, bo trener szuka bocznych obrońców, którzy dużo grają do przodu, są jak wahadłowi. Chce grać szybko i skutecznie, a do tego opierać taktykę na wysokim pressingu. Jak widać było w meczu z Radomiakiem, to jeszcze nam nie wychodzi, ale będzie lepiej. Treningi trenera Skrobacza są intensywne i widać, że na tym aspekcie trenerowi zależy.

Zresztą trener mówił nam, że przebiegliśmy w Radomiu za mało kilometrów. Musimy się do tego zaadaptować. Trener chce, żebyśmy dominowali przez całe spotkanie. Bardzo mi się to podoba. Według jego wizji drużyna ma rozdawać karty, a nie tylko czekać na szanse z kontrataku. Trener Skrobacz sposobem patrzenia na piłkę kojarzy mi się z trenerem Żurawiem.

Skoro już jesteśmy przy nowym trenerze, powiedz, dlaczego Twój wybór padł akurat na Miedź?

Było kilka klubów z 1. ligi, do których mogłem przejść, ale kiedy patrzyłem na Miedź, widziałem obiecujący projekt. Co prawda w 2019 roku klub spadł z ekstraklasy, ale ma duże aspiracje. Wiesz, chciałem przejść do miejsca, w którym mógłbym się rozwijać i pod każdym względem piąć się w górę. Wydaje mi się, że w Legnicy warunki ku temu są znakomite. Chcemy wygrywać, żeby zająć na koniec sezonu jak najwyższe miejsce w tabeli. Będziemy myśleć o awansie.

Poza tym zwróciłem uwagę na transfery, jakich Miedź dokonuje. Cieszę się na przykład z tego, że z Poznania przyszedł ze mną Wiktor Pleśnierowicz. Albo że pojawił się Adrian Petk czy Michał Bednarski, którzą też są młodymi piłkarzami. Widać, że klub postawił na odmładzanie kadry, co również przekonało mnie do transferu. I nie można zapominać o jednym: byłem tutaj testowany i wiedziałem, że trener mnie po prostu chce.

Jak to było? Ktoś od razu po meczu z Górnikiem Polkowice podszedł i powiedział, że Ciebie chce?

Tak, w autobusie (śmiech). To było tak, że wracaliśmy już do Legnicy. Napisałem swojemu menadżerowi, że grało mi się dobrze, ale od trenera jeszcze nic nie usłyszałem. W końcu Szymon Matuszek zawołał mnie i pokierował do trenera. Podszedłem do niego, a on „to co Paweł, chcesz zostać z nami w Legnicy?”. Odpowiedziałem „pewnie, że tak!”, a trener „dzwoń do menadżera, żeby dogadał się z dyrektorem”. I tyle, krótka rozmowa. Bardzo dobrze to odebrałem.

Poza tym muszę zaznaczyć, że w naprawdę fajny sposób zostałem przyjęty w szatni. Nie było czegoś typu „o, jakiś nowy na testach, chce się tutaj pokazać, utrudnimy mu życie”. Nie, mogę wypowiadać się w samych superlatywach. Szybko złapałem z zespołem dobry kontakt, co było kolejnym czynnikiem do decyzji o transferze.

B. Hamanowicz/Miedzlegnica.eu

Pewnie zdążyłeś zauważyć, że dużo ekstraklasy jest w tej szatni. Dla Ciebie to świetna wiadomość w kontekście rozwoju.

Pewnie. Wystarczy popatrzeć na moją pozycję, na której gra Paweł Zieliński. Od niego czy od Marcina Warcholaka mogę się wiele nauczyć. To są zawodnicy z dużym doświadczeniem. To są prawdziwi ligowcy.

I ostatnie pytanie. Jakim człowiekiem jest Paweł Tupaj? Chodzi o sferę pozapiłkarską. Bo jeśli chodzi o boisko, już wiadomo – szybki, z inklinacją do gry ofensywnej, potrafiący zrobić asystę, ale też nadal z brakami w defensywie. 

Prywatnie jestem bardzo religijną osobą. Miałem przykre przeżycia w dzieciństwie, o których wspomniałem, i wiara bardzo mi pomogła w tym okresie. Poza tym jestem bardzo rodzinnym człowiekiem. Przenosiny do Legnicy są tak naprawdę moją pierwszą rozłąką z domem, bo wcześniej miałem 40 minut drogi z Poznania do Chodzieży. Blisko do mamy i dziewczyny. Ogólnie jestem też pasjonatem sportów wszelakich. Uwielbiam oglądać różne dyscypliny i pod tym kątem chyba jestem świrem (śmiech). Co mogę jeszcze dodać…

Na przykład jakiemu klubowi kibicujesz.

Teraz oczywiście Miedź Legnica, ale jeśli chodzi o arenę międzynarodową, od dziecka FC Barcelona.

Brawo (śmiech).

No widzisz! Mądry wybór. Nie wiem jak Ty, ale ja zakochałem się w Barcelonie za czasów Pepa Guardioli i to zostało ze mną do dzisiaj. Teraz jest jak jest, ale mam nadzieję, że będzie lepiej.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze