Organizacyjny chaos przed finałem LE w Baku. Biletów jest mało przez… lotnisko!


UEFA nie uczy się na błędach z przeszłości

17 maja 2019 Organizacyjny chaos przed finałem LE w Baku. Biletów jest mało przez… lotnisko!

Angielski finał Ligi Europy powinien być prawdziwym świętem dla fanów Chelsea i Arsenalu, których czeka prestiżowe, derbowe starcie o trofeum. Okazuje się jednak, że UEFA może to święto popsuć. Rozgrywanie takiego meczu w Baku, stolicy Azerbejdżanu, samo w sobie może budzić pewne kontrowersje, ale prawdziwy koszmar dopiero nadejdzie. Istnieją obawy, że tak egzotyczne miejsce nie sprosta wymaganiom wydarzenia tej rangi. To jednak nie pierwszy raz, gdy UEFA popełnia podobny błąd.


Udostępnij na Udostępnij na

Decyzja o przyznaniu finału Ligi Europy Azerbejdżanowi wpisuje się w ostatni trend działań europejskiej federacji. Władze UEFA od jakiegoś czasu łaskawym okiem patrzą na mniej popularne piłkarskie regiony. Mieliśmy finał Ligi Mistrzów w Cardiff, finał Superpucharu Europy w Tallinnie, a teraz padło na Baku. Co łączy te wszystkie wydarzenia? Oprócz dla niektórych atrakcyjnej różnorodności przyniosły one prawdziwy armagedon organizacyjny dla kibiców i lokalnych władz. Pierwszy zgrzyt miał miejsce przed kilkoma dniami, gdy wyszła na jaw liczba biletów, o jakie mogą ubiegać się fani Arsenalu i Chelsea. Wynosi ona… łącznie 12 tysięcy sztuk (!) na stadionie liczącym aż 69 tysięcy miejsc (mniej niż 20%).

Winę ponosi lotnisko

Gdy Anglicy zorientowali się, co się święci, natychmiast wysłali pismo z pretensjami do UEFA. Ta w swojej nieocenionej mądrości wystosowała oświadczenie, w którym czytamy:

Zaoferowanie większej liczby biletów dla fanów obu drużyn, bez żadnego zagwarantowania im możliwości odpowiedniego dotarcia do Baku, byłoby nierozsądnym posunięciem. Liczba kibiców na finał Ligi Europy może wahać się w zależności od finalistów, a arena musi być wybrana na dwa lata z góry.

Chwila, co? UEFA tym samym przyznała, iż od samego początku nie była gotowa na zapełnienie całego Stadionu Olimpijskiego w Baku. Co jest dosyć dziwne, bo od jakiegoś czasu do Ligi Europy ciągle przechodzą zespoły z fazy grupowej Ligi Mistrzów. Często są to właśnie tak duże kluby jak Chelsea czy Arsenal. Nietrudno jest zatem założyć, że któryś z nich (albo oba) dotrze do finału, na który cała rzesza kibiców będzie chciała się udać. Stadion w Baku mógłby mieścić nawet i 20 tysięcy krzesełek, ale nawet taka liczba w obecnych warunkach byłaby trudna do zrealizowania. A dlaczego?

Po pierwsze, Baku jest na tyle odległym od centrum Europy miastem, iż lot samolotem pozostaje jedyną rozsądną opcją. Potwierdza to formularz zgłoszeniowy azerskiej federacji, która w dziale „mobilność” pisze tak: – Przez swoje geograficzne położenie większość zagranicznych widzów przybędzie do Baku samolotem, co wpłynie na duże obciążenie lotniska Heydar Aliyev International. To jedyne lotnisko w bliskim zasięgu Baku. 

Jaki jest problem z tym lotniskiem? Może ono dziennie obsłużyć zaledwie 15 tysięcy osób, czyli niecałe 25% stadionu! Co więcej, obsługuje dosyć niewiele lotów bezpośrednio z Europy. Może się zdarzyć, że kibice będą musieli obrać okrężną drogę przez Moskwę czy Stambuł, co generuje gigantyczne koszty i pochłania masę czasu. Dodatkowe problemy z powrotem sprawia fakt, iż mecz finałowy może się zakończyć około 2 w nocy czasu lokalnego.

W tych okolicznościach można zrozumieć pokrętną logikę UEFA o przyznaniu tak małej liczby biletów. To jednak nie zmienia tego, iż całą odpowiedzialność za taką sytuację należy zrzucić na europejską federację, która powinna rozsądniej dobierać areny na tak duże wydarzenia. Tym bardziej że podobne problemy kibice napotkali w 2017 roku w stolicy Walii.

Deja vu po Cardiff

O podobnych problemach doskonale wiedzą fani Realu Madryt i Juventusu, którzy musieli radzić sobie z organizacyjną katastrofą w maju 2017 roku. Finał LM został zorganizowany w 325-tysięcznym Cardiff, które jakimś cudem musiało pomieścić ponad 70 tys. fanów. Podobnie jak w Baku tamtejsze lotnisko nie było przygotowane na tak duży napływ ludzi. Kibice zostali zmuszeni do lądowania w Birmingham czy Bristol oraz do oddzielnego dojeżdżania na sam finał.

Prawdziwym problemem okazały się miejsca hotelowe, których było po prostu zbyt mało. A gdy podaży brak, cena rośnie absurdalnie szybko. I tak fani musieli rozważyć rezerwację pokoju hotelowego, którego cena oscylowała w granicach 2 tys. funtów. Utrudnione było także samo dotarcie na stadion, gdyż komunikacja miejska była niezwykle przeładowana. Widać więc, jak organizacja dużego sportowego wydarzenia w miejscu do tego nieprzystosowanym najmocniej zaszkodzi zwykłym kibicom.

Wydawałoby się, że europejska federacja nie popełni drugi raz tego błędu. A jednak, pozostaje jedynie współczuć tym fanom, którzy będą musieli liczyć się z gigantycznymi kosztami i trudnościami. Co istotne, podróż do Azerbejdżanu będzie kłopotliwa nie tylko dla kibiców, ale też dla… Henrikha Mkhitaryana.

Polityczna kwestia Azerbejdżanu i Mkhitaryana

Oprócz kwestii czysto organizacyjnych oburzenie wywołują także przeszkody polityczne. Najważniejsza w tym kontekście jest sprawa piłkarza Arsenalu, Henrikha Mkhitaryana, którego występ w finale ciągle stoi pod znakiem zapytania. Wszystko rozchodzi się o konflikt między Azerbejdżanem a Armenią, które nie utrzymują ze sobą stosunków dyplomatycznych z powodu długoletniego konfliktu o sporne terytoria Nagorno-Karabach. Z tego względu Ormianie nie mają wstępu na terytorium Azerbejdżanu.

Co prawda „Kanonierzy” mogą wystąpić za sprawą UEFA o specjalną, sportową wizę, jednakże ciągle nie wiadomo, co zadecyduje sam zawodnik. Podobne sytuacje zdarzały się już w przeszłości: w 2015 roku, jeszcze jako piłkarz BVB, nie poleciał na mecz Ligi Europy z azerską Gabalą z powodów bezpieczeństwa. Ormianin opuścił także mecz Arsenalu z FK Qarabag w październiku zeszłego roku. I to pomimo tego, iż UEFA chciała zapewnić mu w/w wizę.

Trudno będzie się dziwić ewentualnej decyzji Ormianina o pozostaniu w domu. Nietrudno sobie wyobrazić sytuację, gdy na boisko wbiega jakiś szaleniec (co w trakcie finałów było częstym zjawiskiem) i podbiega do Mkhitaryana z wybitnie wrogimi zamiarami. Nawet jeśli nie doszłoby do tragedii, to pewnie trudno byłoby uniknąć rasistowskich okrzyków w kierunku samego zawodnika.

Problemy mają także zwykli kibice Arsenalu. Jak donosi jedno z fanowskich kont na Twitterze, osoby z podwójnym, angielsko-ormiańskim obywatelstwem też nie będą mogły się udać do Baku mimo otrzymania biletów. Wobec tego raczej nie należy się spodziewać, że wszystkie z 6 tysięcy oficjalnych biletów znajdą swoich przedstawicieli na stadionie.

Azerbejdżan to także kraj o wątpliwej ochronie praw człowieka. Human Rights Watch opisuje obecnego prezydenta Ilhama Aliyeva jako „wybranego w wyborach urągających podstawowym prawom i wolnościom.” Jego reżim ma na koncie wiele działań sprzecznych z prawami człowieka. Taki więc kraj gości jedno z najważniejszych sportowych wydarzeń roku.

UEFA nie uczy się na błędach czy… nie chce się uczyć?

Te wszystkie wymienione kwestie dają nam obraz absolutnego braku wyobraźni w szeregach federacji. Gdyby taka historia zdarzyła się raz, można by było mówić o lekcji na przyszłość. Obecnie jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że UEFA niespecjalnie przejmuje się losem zwyczajnych kibiców. Jest czymś nie do pomyślenia, że kraj tak kontrowersyjny politycznie i niepoważny organizacyjnie może ostatecznie gościć dwa z największych klubów na świecie.

A może być jeszcze gorzej, bowiem ten sam stadion w Baku aspiruje obecnie do… organizowania finału Ligi Mistrzów! Trudno sobie wyobrazić taki scenariusz, by to miasto organizowało wydarzenie kilkukrotnie większe niż finał Ligi Europy, ale z UEFA nigdy nie wiadomo. Warto też przypomnieć, iż Azerbejdżan będzie gościć kilka meczów Euro 2020, które zostanie rozsiane po całej Europie (?). Niestety jest to przykry trend we współczesnej piłce, a sami przecież doskonale wiecie, gdzie odbędzie się mundial w 2022 roku. Pieniądze zaczynają odgrywać coraz większą i niestety coraz bardziej toksyczną rolę w nowoczesnej piłce.

Jeśli UEFA zależy na rozwiązaniu tego problemu, to pierwszym krokiem powinno być zaostrzenie kryteriów dla potencjalnych kandydatów. Nawet jeśli odbędzie się to kosztem mniejszej różnorodności i częstszej obecności finałów w wielkich miastach typu Madryt, Mediolan, Londyn. Bezpieczeństwo i wygoda kibiców powinny być priorytetem. Jeśli federacji zależy tak bardzo na wyróżnianiu mniej popularnych obiektów, to do tego niech posłuży im Superpuchar Europy, trofeum o dużo bardziej towarzyskiej naturze.

Miejmy nadzieję, że angielskie kluby wykorzystają swoją wielką medialność i wyniosą ten problem na ogólnoświatowe forum. Teraz będzie doskonała okazja, by zmienić coś w przyszłości piłki nożnej.

Najnowsze