MŚ U-20 w Bielsku-Białej okiem fotoreportera (REPORTAŻ)


M.in. o mieście, jego turniejowym klimacie, stadionowych kulisach i piłkarzach oraz historiach z ulicy

28 maja 2019 MŚ U-20 w Bielsku-Białej okiem fotoreportera (REPORTAŻ)
Kamil Warzocha / iGol.pl

To nie będzie zwykły artykuł o tym, kto strzelił gola, która drużyna wygrała i dlaczego kanapki z cateringu dla mediów są świetne. Nie, ten materiał dotyczy tego, czego doświadczyłem w trakcie kilkudniowego pobytu na mistrzostwach świata U-20 w Bielsku-Białej. Głównie okiem podróżnika, niekiedy chłopca spełniającego marzenia, a już na pewno początkującego redaktora, który dostał przed wyjazdem trzy cenne rady: zapisuj, fotografuj, analizuj. Chłoń wokół siebie dosłownie wszystko.


Udostępnij na Udostępnij na

Potraktujcie tę lekturę dosłownie. Jak lekturę. To pozwoli uniknąć ewentualnego zawodu i umożliwi spojrzenie na ciekawe kwestie z nieco innej, nieszablonowej perspektywy. Narracja tego tekstu będzie swego rodzaju historią prowadzoną od punktu A do Z, spójną chronologicznie i pełną zdjęć. Jeżeli interesuje Was tego typu kompozycja: zapraszam. Jeżeli nie: również zapraszam. A nuż dowiecie się czegoś wartościowego, do czego będzie warto się później odwołać. Mogę zapewnić, że steku bzdur tutaj nie uświadczycie.

Piątek (USA – Ukraina)

Jako że na co dzień mieszkam we Wrocławiu, musiałem liczyć się z kilkugodzinną podróżą pociągiem. Szczęśliwie ominęły mnie nieprzyjemne czynniki w postaci opóźnień, które akurat w tych rejonach Polski są czymś naturalnym, jednak omal tego wyjazdu nie zepsułem jeszcze przed jego rozpoczęciem! Otóż wydawało mi się, że odjazd datowany jest na godzinę 9:53, podczas gdy był tak naprawdę o 9:35. I to był mój pierwszy poważny błąd (z kilku) na tym wyjeździe, który napędził mi naprawdę dużo strachu.

W Bielsku-Białej pojawiłem się tuż przed wybiciem godziny 14:00. Pomijając czas potrzebny na zameldowanie w hostelu, miałem blisko pół dnia na odebranie akredytacji i stawienie się na meczu. Niestety w drodze do miasta zorientowałem się, że nie mam ani słuchawek potrzebnych do aplikacji FIFA (o niej później), ani karty pamięci w aparacie fotograficznym. Wobec tego, będąc w zupełnie obcym mieście, musiałem w niewielkim przedziale czasowym załatwić wszystkie te sprawy, tak aby być na stadionie punkt 17:30.

Powyższymi kwestiami zająłem się tak szybko, jak było to tylko możliwe, przy czym z góry zakładałem, że w centrum akredytacyjnym raczej nie zastanę kłopotliwych tłumów. I zresztą słusznie, bo biuro usytuowane obok stadionu sprawiało wrażenie opustoszałego. Tak naprawdę jedynie kobiece głosy stewardów z głębokiego wnętrza budynku zdradzały, że ukrywa się w nim jakieś życie. Sam proces odbioru akredytacji przebiegł błyskawicznie i bez zarzutu, zatem panie trudzące się tym zajęciem zasługują na kilka ciepłych słów.

Po chwili delektowania się tak wiele dla mnie znaczącą plakietką migiem wyszedłem poza teren stadionu, żeby posilić się w pobliskim McDonaldzie, a następnie wrócić do hostelu. Dosłownie na minutę, by przebrać się w bardziej stosowne ubrania i wziąć aparat, który tylko czekał ze świeżutką kartą na premierowe zdjęcia. Czy udało mi się stanąć u bram pięknego kompleksu w Bielsku-Białej punkt 17:30? Ba, pojawiłem się tam nawet znacznie wcześniej, co wyjątkowo zawdzięczam komunikacji miejskiej. Powtarzam: wyjątkowo, bo w centrum nie widziałem żadnego autobusu, który przyjechałby na czas.

W oczekiwaniu na otwarcie furtki (oddelegowanej tylko dla mediów) poznałem sympatycznego fotografa, który stojąc obok mnie ze swoim ogromnym aparatem, wprawił mnie w zakłopotanie. Ja bowiem na szyi miałem zawieszoną zwyczajną lustrzankę, a on? Ultrahiperwielki obiektyw za co najmniej kilka tysięcy. Ekhm, kilka tysięcy euro. Zaczepiłem go i spytałem, czy może mi powiedzieć coś o reprezentacji USA (na jego akredytacji było napisane „USA”), na co on odpowiedział z szerokim uśmiechem na ustach: – Absolutnie nic. Jestem tylko fotografem z Białorusi. Cóż, zostałem zgaszony.

Ale po wejściu na teren obiektu moja paleta emocji nabrała zupełnie innych kolorów. Bo nagle stanąłem przed wejściem do katakumb stadionu jako ktoś, kto w konkretnym celu się tam znalazł, a do tego spełnił swoje marzenie. Marzenie o tym, by obcować z piłkarskim medium jako jego nieodłączna część, czyli w roli dziennikarza. Chwilę po wejściu do centrum medialnego zrozumiałem, że tam wszyscy darzą siebie wzajemnym szacunkiem i każdy może liczyć na pomoc w każdej sprawie. Stewardzi byli życzliwi, dziennikarze z zagranicy kontaktowi, a polski rzecznik stadionowy fantastyczny.

Jako że na stadion przyszedłem znacznie przed czasem rozpoczęcia meczu, miałem doskonałą okazję, by pozaglądać w różne miejsca, posłuchać (a może podsłuchiwać?) różnych rozmów czy zrobić zdjęcia. Ogółem spędzone tam godziny mógłbym opisać krótko: chłonąłem wszystko. A było co, bo atmosfera była niesamowita. Zapach turnieju czuć było dosłownie w każdym kącie: od samego wejścia na stadion, przez salę do konferencji prasowych, aż do mix zony czy centrum dla mediów na trybunach.

– To tylko turniej U-20 – ktoś mógłby powiedzieć. I oczywiście, że mógłby. Jednak pod względem organizacji i stwarzania swego rodzaju turniejowego klimatu ludzie opiekujący się stadionem w Bielsku-Białej zrobili kapitalną pracę. Wszystko było zapięte na ostatni guzik, choć tak naprawdę dopiero mecz Ukrainy z USA miał być rzetelną weryfikacją. I był. Godzinę przed pierwszym gwizdkiem zająłem wybrane przez siebie miejsce i czekałem. Najpierw na zapoznanie się piłkarzy ze stadionem, a później na ich rozgrzewkę. I właśnie oglądanie tego, czego normalnie nie widzimy w TV, jest bezcennym doświadczeniem.

Bo dzięki spojrzeniu z poziomu trybun prasowych można zauważyć nawet najmniejsze szczegóły. Jak choćby ten, że piłkarze USA traktują wszelkie przedmeczowe ćwiczenia z małym przymrużeniem oka, a Ukraińcy pod batutą charyzmatycznego szkoleniowca nie mogą nawet zamarzyć o chwili tzw. luzu. Że uśmiechy na ustach konfrontują się z bojowymi wyrazami twarzy. Że Ukraińcy tuż przed meczem ćwiczą ustawienie całego zespołu, a ich rywale wykonują standardowe zajęcia: „dziadek”, gra na utrzymanie, strzały z dystansu i po dośrodkowaniach. Podsumowując, pole do analizy jest bardzo szerokie.

Co do samego meczu nie będę opisywał tego, co się w nim działo, bo to raczej nie ma sensu. Pokrótce wypunktuję jedynie najbardziej interesujące rzeczy, które zanotowałem w trakcie spotkania. Choćby takie, że piłkarze USA stosują mieszane krycie przy stałych fragmentach gry, które niezbyt dobrze wpływa na ich koncentrację. Albo że ich ustawienie w ataku pozycyjnym przypominało formację 1-3-2-5, co miało umożliwić przed polem karnym grę w tzw. koronce. Tego przeciwieństwem byli Ukraińcy, którzy przez całe spotkanie mieli niezwykle zwartą formację płynną między 1-5-4-1 a 1-3-3-4 w ataku.

Oczywiście nie omieszkałem podkreślić konkretnych nazwisk, które na żywo zrobiły na mnie naprawdę duże wrażenie. Z ekipy USA materiał na udaną karierę piłkarską widzę w Chrisie Glosterze, Chrisie Richardsie, Chrisie Durkinie i Paxtonie Pomykalu. W zespole Ukrainy odpowiednio w: Valerii Bondar, Heorhii Tsitaishvili, Serhii Buletsa i Danylo Beskorovainyi. Z reprezentacji naszych wschodnich sąsiadów wymieniłem dwóch środkowych obrońców, ale nie mogło być inaczej, skoro byli oni niesamowicie skuteczni i inteligentni. I właśnie dzięki linii defensywnej Ukraina wygrała ten wymagający pojedynek.

A jeśli mówimy już o defensywie, spytałem o nią trenera Ukraińców na pomeczowej konferencji prasowej. W tamtym momencie nastało apogeum mojego stresu związanego z doświadczeniem tego turnieju, ale jak to mówią: pierwsze koty za płoty. Co prawda stres sprawił, że przed zadaniem pytania nie podałem swojego imienia ani redakcji, do której należę, ale mimo to odpowiedź uzyskałem. Przestraszony groźnym wyrazem twarzy Oleksandra Petrakova, ale ukontentowany! Chwilę później próbowałem złapać jakiegoś piłkarza z USA w mix zonie, ale nic z tego. Zniknęli stamtąd tak szybko, jak się pojawili.

Sobota (Portugalia – Korea)

Kolejny dzień miał mi pokazać, że Bielsko-Biała potrafi silnie sobą zauroczyć. Ale zanim do tego doszło, musiałem pogodzić się z popełnieniem kolejnego błędu podczas tego wyjazdu: pojechałem tam bez klapek. Do hostelu z jedną łazienką na całe piętro… Cóż, trochę się natrudziłem, żeby znaleźć odpowiedni zamiennik, ale ostatecznie wyszedłem zwycięsko z tych niezwykle ważnych dla tego artykułu opresji. Poranek zacząłem od skromnego śniadania w postaci świeżych wypieków z pobliskiej piekarni i nie byłoby w tym nic niesamowitego, gdyby nie rozmowa dwóch starszych panów, których spotkałem:

– Jak zdrowie?! (krzyczy podkulony dziadek do dziadka z laską po drugiej stronie ulicy)

Skończyło się! Ale tu jest (wskazuje na wątrobę).

Po skromnym śniadaniu pod cieniem drzew pewnego skweru udałem się na zwiedzanie miasta. Zwiedzanie i fotografowanie. Przy czym starałem się zwracać szczególną uwagę na to, czy wśród mieszkańców panuje w ogóle jakakolwiek atmosfera związana z faktem, że ich miasto organizuje turniej. Na tę wędrówkę po różnych zakątkach zarezerwowałem sobie trzy godziny i w żadnym razie nie żałuję, że spędziłem je w taki sposób. Co prawda w wielu momentach czułem się niezręcznie, bo ludzie patrzyli na mnie jak na nie powiem kogo, czyhającego za każdym rogiem z aparatem w ręku, ale mniejsza z tym.

Bo po prostu robiłem to, co sprawiało mi przyjemność. A właśnie temu miało służyć zapisywanie obrazów nie tylko w pamięci własnego mózgu. Przed południem miałem ku temu naprawdę dobre warunki, bo miasto przede wszystkim nie było przepełnione ani ludźmi, ani spóźnionymi autobusami, które w szczytowych godzinach doprowadzały do białej gorączki. Szczerze? Rozumiem, że gdzieś mogą odbywać się prace drogowe, ale nawet wtedy trzeba starać się o punktualną komunikację miejską. Niestety jej w Bielsku-Białej nie było, co raczej nie powinno mieć miejsca. Ale koniec już tematu MZK.

Moim zamiarem było poznać miasto tak dobrze, jak tylko pozwalał mi czas, i nawet jeśli nie było go zbyt wiele, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że ono robi duże wrażenie. A z drugiej strony to może być zwyczajne zauroczenie kogoś, kto poznał Wrocław w każdym jego calu i potrzebuje nowych bodźców, ale tę kwestię wykluczam. I o ile stanowczo deklaruję, że Bielsko-Biała ma swój niezwykły urok, o tyle tego samego nie zadeklaruję w przypadku atmosfery mistrzostw. Bo tej tak na dobrą sprawę zupełnie nie widać. Ani po mieszkańcach, ani po jakichkolwiek nośnikach informacyjnych.

A żeby być należycie skrupulatnym, powiem jedynie, że w ciągu trzech godzin spaceru po najciekawszych miejscach w okolicy zobaczyłem tylko dwa kwadratowe boxy. Całe dwa boxy mówiące o tamtejszym turnieju na przestrzeni kilku kilometrów kwadratowych. To zdecydowanie za mało jak na fakt, że miasto może z tytułu współorganizowania turnieju wyciągać naprawdę niezłe korzyści. Mówiąc inaczej, to urokliwe śląskie miasto żyło swoim własnym tokiem, nie zwracając uwagi na duże wydarzenie w samym jego sercu. A skoro to niedopatrzenie dotyczy najpopularniejszych ulic, co dzieje się na obrzeżach?

Tego nie wiem i na tym zakończę. Czas na mecz, na którym stawiłem się (jak to ja) dwie godziny przed pierwszym gwizdkiem. I co było uderzające, czułem się zupełnie inaczej niż za pierwszym wejściem. Znacie to powiedzenie: wejść jak do siebie? Tak się właśnie czułem. „Wszedłem jak do siebie”. Kilka znających mnie już postaci przywitało się, a ja zacząłem przygotowywać się do spotkania. Najpierw rozrysowałem taktykę na zjedzenie kanapki z cateringu, a potem dokonałem analizy: cola czy woda. W międzyczasie usłyszałem rozmowę, która udowadnia, że Koreańczycy są świetni z angielskiego:

Był Pan wczoraj na stadionie?(rzecznik stadionowy pyta koreańskiego dziennikarza)

Tak.

Dostał Pan kartę parkingową?

– Tak.

To co Pan chce?

– Kartę parkingową.

Nasz polski przedstawiciel robił, co mógł, ale niestety bez skutku. Później zająłem oczywiście wygodne miejsce na trybunach i przyglądałem się rozgrzewce obu drużyn. Rzuciła mi się w oczy niechlujność portugalskich piłkarzy (poza wyjątkami jak np. Vinagre) skonfrontowana z perfekcyjną organizacją ćwiczeń Koreańczyków. W powietrzu unosiła się zapowiedź świetnego widowiska i tak właściwie… otrzymaliśmy je. Co prawda wynik tego nie pokazuje, ale obie drużyny były tak samo bliskie zwycięstwa. Zadecydował jeden błąd, który niejako pokazuje naturę piłkarzy z Korei.

Mianowicie hołdowali zasadom fair play. Nie uciekali się do nieprzepisowych rozwiązań w postaci fauli taktycznych, za co musieli zapłacić straconą bramką, ale mimo wszystko warto ów fakt docenić. Tutaj również nie będę silił się na podsumowanie meczu i zaznaczę tylko, że Portugalia przez większą część spotkania była bardzo niedokładna, a defensywa Korei niezwykle szczelna. Co więcej, na żywo zobaczyłem najlepszą piłkarską lewą nogę w życiu, której szczęśliwym posiadaczem jest Lee Kangin z Valencii. 18-letni Koreańczyk wart jest ponad 7 mln euro, z czego 99% to lewa noga, a 1% to dobra fryzura.

Po wybiciu ostatniej sekundy spotkania reprezentacja z Azji przeszła się wokół boiska, dziękując wszystkim kibicom będącym na trybunach. Ja natomiast szybkim krokiem zszedłem do centrum prasowego i stanąłem przed zagwozdką. Przyjść na konferencję prasową i zaryzykować wywiad w mix zonie z Rubenem Vinagre? Czy udać się od razu do mix zony? Obawiałem się tego, bo piłkarze wychodzą nawet w trakcie konferencji. Ostatecznie wybrałem tę pierwszą opcję i nie żałuję. Nie powtórzyłem tego samego błędu co dzień wcześniej i podałem swoje imię oraz redakcję przy pytaniach do trenerów:

Pytania zadawałem w języku angielskim, a aplikacja FIFA tłumaczyła zarówno trenerom, jak i wszystkim zgromadzonym to, co mówię. I na odwrót, oczywiście dobrowolnie. Nigdy nie spotkałem się z czymś takim i daję temu rozwiązaniu ocenę 10/10. Poza tym odnotowałem, że poziom mojego stresu między debiutem a kolejnym dniem był zupełnie inny. Po „chrzcie” w tak doborowym towarzystwie czułem się bardzo dobrze i nie zdradzałem po sobie faktu, że po raz pierwszy zetknąłem się z tego typu medium. Niestety, ale moja romantyczna wizja futbolu została nadszarpnięta tego samego dnia.

Zanim mecz Portugalii z Koreą się zakończył, przygotowałem zestaw pytań, które chciałem zadać konkretnie jednemu piłkarzowi: Rubenowi Vinagre. Na celowniku miałem jeszcze trzech innych graczy z klubów Premier League, którzy (jak mi się zdawało) mogliby komunikować się w języku angielskim, ale na Rubenie zależało mi najbardziej. A więc gdy byłem już w mix zonie i obserwowałem przechodzących przez nią piłkarzy, wyczekiwałem. Upewniałem się również, że nie pomylę go z kimś innym, ale na szczęście do tego nie doszło. Ruben w końcu się pojawił w zasięgu mojej ręki:

Ruben! Mogę zadać Ci kilka pytań?

– Tak, jasne! Tylko muszę spytać rzeczniczki, okej? 

Super.

– I jakby co mój angielski nie jest najlepszy, ale damy radę (śmiech).

Ekstra, ogólnie jestem ogromnym fanem Premier League i kibicuję Wam („Wolves”).

– Naprawdę? Ale super, stary (tłum. z bro)

(Przychodzi rzeczniczka, która stała niedaleko) Skąd Pan jest? Aaa, z Polski. Będzie Pan na meczu z Argentyną? Wtedy mógłby Pan, bo teraz nie za bardzo, śpieszymy się.

Tak, będę.

– Ruben: To w takim razie trzymaj się, widzimy się, stary! (gest ze słuchawką i „oczko”)

– Rzeczniczka: niech się Pan ze mną skontaktuje mailowo. Omówimy ten temat.

Skontaktowałem się jeszcze tego samego dnia. Bez odzewu. Prawdopodobnie zostałem najzwyczajniej w świecie spławiony, choć kto wie? Może gdybym był na dzisiejszym meczu, zarówno Ruben, jak i Matilde Dias (rzeczniczka Portugalii) by mnie rozpoznali? Mogę tylko gdybać, ale nie powiedziałem ostatniego słowa. Mistrzostwa trwają i nie tylko na korespondencji z reprezentacją Portugalii się skupiłem. Już teraz (stan na wtorek 28 maja) prowadzę rozmowy z innymi rzecznikami na temat potencjalnych wywiadów. Ale mimo wszystko to boli. Porozmawiać z Rubenem Vinagre? To byłoby coś. Marzenie.

 

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze