Mieliście kiedyś wątpliwości, czy wyjazd na imprezę piłkarską jest wart kilkuset złotych? Zastanawiacie się, czy wybrać się na mecz Polaków na Euro? Pomogę Wam podjąć decyzję – rezerwujcie bilety i pakujcie walizki, póki nie jest za późno. Marsylia gości jeszcze jeden, być może nasz, ćwierćfinał.
Nie będę ukrywał, że wylatując z Warszawy, bałem się. Znajomi odradzali mi wyjazd – bo zamachy, bo rosyjscy kibice czekają na Polaków. Każdy by się przestraszył. Tym bardziej że miałem trzydniowy postój w „wylęgarni terrorystów”. Ale pomyślałem, że przecież co ma być, to będzie. Taka okazja jak wyjazd na Euro może mi się nigdy więcej nie przytrafić. A jeszcze ta piękna Marsylia…
W przeddzień meczowy, po niespełna dwóch godzinach lotu, lądujemy w Prowansji. Kontrola paszportowa i już pierwsza oznaka, że miejscowi mają dość Euro. – Tylko bez żadnych bójek! – zażartował strażnik. Yhy. Faktycznie, moja postura sugeruje, że z gołą klatą wyjdę na ulice Marsylii i będę naparzał Ukraińców, jednego po drugim… Anyway. Bardziej zdziwił mnie brak oznak, że w tym właśnie mieście odbywa się to wielkie piłkarskie święto. Na lotnisku było co prawda kilka plakatów z napisem Marseille – ville hôte de l’UEFA Euro 2016, ale spodziewałem się czegoś więcej. Zresztą w samym mieście też za bardzo nie czuć tej atmosfery. Chłopaki z addicted2fun mieli rację, że miasta nie do końca żyją tym turniejem.
W samym mieście też za bardzo nie czuć tej atmosfery. Chłopaki z addicted2fun mieli rację, że miasta nie do końca żyją tym turniejem.
Na szczęście są ci, którzy mają za zadanie kreować tę atmosferę. Z lotniska do metropolii jest kawałek drogi. Gdy dojechaliśmy do dworca Saint-Charles, zauważyłem w końcu, że coś tu jednak się dzieje. Multum kibiców z całej Europy dumnie paraduje w swoich barwach narodowych – od Albańczyków po Islandczyków, Anglików i fanów kilku innych rzadko spotykanych narodowości. Oczywiście są też Polacy, którzy lubią zostawiać po sobie ślady w postaci wlepek i równie chętnie zagadują do swoich. Jeden z nich opowiada nam o tym, co w Marsylii warto zwiedzić i gdzie znajduje się hotel piłkarzy. Nawet mieliśmy się przejść, ale wpadliśmy w strefę kibica.
To jest dopiero raj dla fana piłki kopanej! Mieliśmy zajść na chwilę, a spędziliśmy tam cały dzień. Konkursy, quizy, zabawy, boiska, piwo (rarytas, w dzień meczowy na przykład trudno znaleźć sklep, który sprzedaje alkohol) i przemili ludzie, z którymi szybko złapaliśmy wspólny język. W ogóle marsylczycy są bardzo uprzejmi. Chętnie zagadają, pomogą, podpowiedzą, podyskutują. Ale wracając do fanzone’ów – każdy z Was grał już w piłkę, to oczywiste. Niektórzy może kopali już nawet i nad wodą. Ale harataliście kiedyś w gałę z jakimiś randomami nad błękitnym morzem i z pięknym widokiem na góry? Zebraliśmy jakąś przypadkową ekipę Polaków i dawaj na pięciu „Francuzów” z Magrebu. Zanim się obejrzeliśmy, trzeba już było się zbierać, bo zbliżały się wieczorne meczyki. Dzień zleciał jak z bicza strzelił.
Po mniej lub bardziej dokładnej rewizji (w zasadzie to zależy od tego, kto nas sprawdza) trafiamy więc przed telebimy, otoczeni przez fanów „The Three Lions”. Powiem szczerze, że nasłuchałem się o chuligaństwie Anglików, ale ci kibice są świetni. Oni to dopiero potrafią się bawić! Skaczą, śpiewają te swoje piosenki, które mają na każdą okazję: wchodzi Sturridge – leci Let’s all do the Sturridge, strzela Vardy – Vardy’s on fire, nic się nie dzieje – Doooon’t taaake me hoooome. Nie wiem, czy poza Polską ktoś wykonuje hymn narodowy tak jak oni. Naprawdę mi zaimponowali i chcę zapamiętać ich od tej lepszej strony.
Anglicy w strefie kibica w Marsylii już czekają na awans! #SVKENG pic.twitter.com/GuqmvetnhF
— iGol (@igolpl) June 20, 2016
W dniu meczowym wybraliśmy się do Starego Portu. Szukając jakiejś taniej knajpy (wbrew naszym oczekiwaniom ceny wcale nie były z kosmosu), spacerujemy sobie w rytmie polskich przyśpiewek i… disco polo. Ta część miasta została totalnie zdominowana przez Polaków. Wszystkie bary, restauracje były biało-czerwone. Gdy już usadowiliśmy się w jakimś chinolu na uboczu, kilku wojskowych i służb porządkowych mija nasz stolik i kieruje się w stronę portu. Pewnie znowu się leją. Lali się.
Jak typowi polscy Janusze poszliśmy popatrzeć na rozróbę. Podchodziliśmy, podchodziliśmy, aż w końcu się okazało, że stoimy centralnie między policją a łysymi. Na szczęście nic poważnego się nie działo, później dowiedzieliśmy się, że to jacyś klubowi hoolsi przyjechali załatwiać swoje interesy. Jak się okazało, te krótkie zamieszki rozbudziły polskich fanów. Nagle grupa kilkuset ludzi ubranych w dwukolorowe czapki koszulki i szaliki zaczęła skakać, śpiewać, odpalać race, petardy (to akurat było mniej fajne). Marsylia tu, Marsylia tam, Marsylia piwo leje nam. Jak ktoś myślał, że atmosfera na meczu Polska – Gruzja na Narodowym jest super, to powinien tam być. Bawiłem się jak nigdy.
Ale widać było, że ta wszechobecna policja, te zatrzymania mięśniaków niektórych martwiły (niektórych zupełnie, nawet cykali sobie z nimi fotki). Zagadała do mnie jakaś matka z dzieckiem, która miała iść ze swoimi pociechami na mecz, ale zaczęła się o nie martwić. Okazało się, że była to Polka na stałe mieszkająca w Australii, która przyleciała z mężem i dziećmi po to, żeby pojeździć po Francji i pooglądać mecz Polaków. – W Paryżu było OK, co innego pokazywali w telewizji, a co innego było naprawdę. Tu chyba jest za dużo Polaków – mówi. Jakaś reporterka wyczaiła, że mówimy z kolegą po francusku i zaczęła nas wypytywać, co tu się dzieje, co my śpiewamy. Dumnie wypiąłem klatę do przodu i powiedziałem jej, że u nas taka atmosfera to norma. Później zapytała o tych koksów. Musiałem spuścić powietrze z płuc i trochę naściemniać, że chuligaństwo w Polsce zniknęło… Ale duża większość naszych naprawdę pojechała tam po to, żeby pobawić się, pokibicować. Polacy wcale nie mieli problemów z Ukraińcami, robili sobie fotki, przechodząc obok nich, czasem wykrzyczeli jakieś „siema Ukraina”.
Ze Starego Portu musieliśmy kawałek przejść, bo tamtejsza stacja metra została zamknięta (może to i lepiej, bo znaleźliśmy po drodze sklep z piwem!). Gdy doszliśmy do następnej, byłem mile zaskoczony, bo droga na stadion była fajnie oznakowana. Nie dość, że w podziemiach były strzałki w kierunku fanzone’y i stadionu, to jeszcze pojawiały się komunikaty w języku polskim! W metrze kilka minut byliśmy ściśnięci jak sardynki, wychodzimy, a na ulicy SZA-LEŃ-STWO. Polacy byli wszędzie, ale to wszędzie. To, co działo się przy porcie, było niczym w porównaniu ze świętowaniem na rondzie Prado pod Velodromem. Po prostu przejęliśmy miasto. Bawiliśmy się dobrze, a chyba nawet za dobrze, bo w pewnym momencie zostaliśmy przegonieni gazem łzawiącym. Szkoda, to trochę popsuło klimat i przyśpiewki o Polsce szybko przerodziły się we wszystkim znane okrzyki o policji. Później dowiedziałem się, że chyba znowu były jakieś starcia i dlatego francuskie służby przegoniły tłum.
Wzmożone kontrole? Yyy…
Została nieco ponad godzina do meczu, więc postanowiliśmy już pójść na stadion. Przecież tak ostrzegali, żeby iść nawet trzy godziny wcześniej, bo będą duże kontrole i macanki. Powiem krótko – jeden wielki wał. Nie wiem, czy wejście na Velodrome zajęło nam 15 minut. Stewardzi pobieżnie sprawdzili plecaki, pośpiesznie nas przeszukali i do widzenia. Myślicie, że ktoś sprawdzał, czy nazwisko na bilecie zgadza się z tym na dowodzie? Taa… Banda Grenia standardowo działa pod stadionem. Wchodzisz, skanujesz kod i idziesz dalej. Nic dziwnego, że co mecz pojawiają się race i petardy. Nie inaczej zresztą było i tu, po bramce Kuby zaraz pojawiły się czerwone migawki z dymem. Ale z drugiej strony fajnie, bo doping w pierwszej połowie był taki, że można było zasnąć. W drugiej wszyscy się obudzili i zaczęli śpiewać.
Na trybunach było dużo nie-Polaków w koszulkach Polski, to miłe. Siedzący za nami Francuzi naprawdę byli pod wrażeniem po pierwsze tego, w jakiej liczbie przyjechaliśmy nad Lazurowe Wybrzeże, a po drugie jak kibicujemy. – Ale robicie klimat! Inni patrzyli z rozdziawioną gębą, jakby chcieli się przyłączyć, ale nie wiedzieli, co śpiewać. Szczególnie w trakcie hymnu. Chociaż niektórzy i tak podłapywali jakieś „Polska” czy inne polskopodobnie brzmiące słówka. Fajnie, że tak jak na kibicowanie Anglii czy Hiszpanii, tak samo nastała teraz moda na naszą reprezentację. OK, może jeszcze nie do końca ogarniają, bo jeden chciał już w pierwszej połowie „ściągać tę dziesiątkę”, ale to nic. Przecież niektórzy z naszych też krzyczeli: „Dawaj, Grosik!”, gdy go nie było nawet na boisku.
Myślicie, że ktoś sprawdzał, czy nazwisko na bilecie zgadza się z tym na dowodzie? Taa… Banda Grenia standardowo działa pod stadionem. Wchodzisz, skanujesz kod i idziesz dalej.
Po meczu zabawa trwała całą noc. My wybraliśmy się do strefy kibica, gdzie transmitowany był mecz Hiszpanów, ale szybko ostudzono nasz entuzjazm. Po tym, co wyrabiali Anglicy dzień wcześniej, myślałem, że będzie super. Okazało się, że polscy i ukraińscy kibice zostali rozdzieleni i nie mogliśmy oglądać meczu razem. W efekcie przed jednym i przed drugim telebimem było spokojnie i prawie pusto. Co gorsza, nasz telebim się popsuł po przerwie…
Mimo wszystko ten krótki wyjazd na Euro był najlepszą rzeczą, jaka mnie spotkała pod względem kibicowskim czy piłkarskim. Marsylia jest piękna. Mogłem tylko pluć sobie w brodę, że podczas Euro 2012 nie było mnie w Polsce, bo uznałem, że skoro nie mam biletu, to nie ma po co jechać. Głupi byłem. Teraz już myślę tylko o tym, jak za dwa lata dostać się do Rosji i żeby Polska nie grała gdzieś na Syberii.