Lechia Gdańsk po dobrym meczu pokonała 2:0 Wisłę Kraków. Tym samym gdańszczanie podtrzymali zwycięską passę z poprzedniego spotkania. W gorszej sytuacji znalazła się "Biała Gwiazda", dla której dzisiejsza porażka w Gdańsku była czwartą z rzędu.
Różnica punktów? Niewielka. Miejsce w tabeli? Blisko siebie. Liczba zwycięstw? Taka sama (obie drużyny mają ich po pięć). Śmiało można powiedzieć, że „mecz przyjaźni”, jak określa się starcie pomiędzy Lechią a Wisłą, obecnie ma więcej niż symboliczne znaczenie. Jakby tego było mało, trenerzy obu zespołów, dziś wyjątkowo jest ich aż trzech, na stanowiskach są od niedawna. Dla Dawida Banaczka był to drugi mecz w ekstraklasie w roli szkoleniowca „Biało-Zielonych”, a duet Marcin Broniszewski – Kazimierz Kmiecik wspólnie „Białą Gwiazdę” prowadził po raz pierwszy. Mecz w Gdańsku był wyjątkowy jeszcze pod innym względem – oba zespoły potrzebują zwycięstw.
Po kilku pierwszych akcjach było widać, że żadna z drużyn nie zamierza odstawiać nogi. Krakowski zespół był pozytywnie naładowany i co ciekawe, starał się robić to, co ostatnio jest domeną Lechii Gdańsk – podporządkować przeciwnika. Niestety wysoki pressing, agresywna gra i ta optyczna przewaga gości potrwała tylko kilka minut. Nie przełożyło się to na groźną sytuację bramkową, a jedynym wiślakiem godnym wyróżnienia był Radosław Cierzniak. Dało się zauważyć, że „Białej Gwieździe” brakowało armat z przodu. Żaden z piłkarzy nie starał się wziąć gry na siebie. Całkowicie anonimowi byli Krzysztof Mączyński czy Maciej Jankowski. To też pokazują statystki. Pierwszy strzał wiślacy oddali dopiero w 78. minucie spotkania, gdy na bramkę Marko Maricia uderzał Jakub Bartosz.
https://twitter.com/perzan20/status/675729625859948548
A Lechia Gdańsk? Być może lekko zdezorientowana na początku spotkania, lecz później była zdecydowanie lepszym zespołem. Dało się zauważyć, że zwycięstwo ze Śląskiem Wrocław nie było przypadkowe. I choć mecz poprzedniej kolejki zapamiętaliśmy jako wyjątkowo słaby i nudny, to o dzisiejszym spotkaniu w Gdańsku nie można powiedzieć niczego złego. Drużyna Dawida Banaczka grała w niemal niezmienionym składzie, co było widać. Zawodnicy dobrze się ustawiali, dało się zauważyć, że powoli w zespole dużo większą rolę odgrywa schematyczna gra. Gdańszczanie nie grali chaotycznie, a konsekwentnie i z pomysłem…
#LGDWIS ostatni mecz w tym roku o wkoncu to wygląda
— Sikor Bart (@SikorB) December 12, 2015
…co oczywiście zaowocowało bramką jeszcze w pierwszej połowie. W 35. minucie na krańcu pola karnego o piłkę z Richardem Guzmicsem powalczył Sebastian Mila, a gdy wydawało się, że jest na straconej pozycji, stoper popełnił błąd. Dośrodkowanie wykorzystał Michał Mak, dla którego była to piąta bramka w tym sezonie. A Wisła? Po przerwie widocznie chciała grać w piłkę, ale z motywacją podobną do tej w pierwszej połowie. Zawodnicy z Krakowa nie mogli przedostać się przez obronę rywali, jednak to oni utrzymywali się przy piłce. Gdy wydawało się, że krakowiacy kontrolują grę, bramkę strzelili gospodarze. Po ładnej kontrze do Macieja Makuszewskiego znowu podawał Mila, a kapitan bombą pod poprzeczkę nie dał szans Cierzniakowi. Do końca spotkania wynik się nie zmienił.
Wisła na zwolnieniu Moskala to na razie nie bardzo zyskała. 0:2, 0:2, 0:2… #LGDWIS
— Maciej Sypuła (@MaciejSypula) December 12, 2015
Mecz po części jednostronny, ale zdecydowanie nie nudny. Lechia Gdańsk pokazała wreszcie to, na co wszyscy kibice w Gdańsku czekali – skuteczność i pomysł na grę. Z kolei Wisła nadal jest w kryzysie, tym piłkarskim i pozasportowym. Nie pokazała nic dobrego w Gdańsku, a fakt oddania jednego celnego strzału nie wymaga komentarza. „Biało-Zieloni” byli zespołem wyraźnie lepszym, bardziej poukładanym. Być może zbyt wcześnie, żeby chwalić Dawida Banaczka, ale jedno jest pewne: wprowadził stabilizację, uspokoił szatnię, dał wiarę, a co – najważniejsze wygrał drugi mecz z rzędu.