Marcin Rosłoń dla iGol.pl


13 maja 2012 Marcin Rosłoń dla iGol.pl

– Legia rzutem na taśmę wskoczyła na podium, zajęła trzecie miejsce, ale to chyba nikogo przy Łazienkowskiej nie cieszy. No, ale jak wygrywa się dwa na dziewięć ostatnich meczów, to trudno jest wygrać ligę. Pretensje legioniści mogą mieć tylko do siebie.


Udostępnij na Udostępnij na

Śląsk zdobył mistrzostwo w ostatniej kolejce, w dramatycznych okolicznościach. Ta walka trwała właściwie do ostatniej minuty. Wydaje się Panu, że to najsłabszy mistrz w ostatnich latach?

Marcin Rosłoń
Marcin Rosłoń (fot. archiwum własne)

Myślę, że trzeba spojrzeć na to, co się działo w tej lidze w ciągu całego sezonu. Śląsk bardzo dobrze grał jesienią – była to bezdyskusyjnie najlepsza drużyna w tamtym czasie, ale pogubiła się na początku rundy wiosennej i stąd te nerwy na koniec sezonu.

Właściwie po pierwszej wiosennej kolejce, kiedy Legia przegrała z Górnikiem w Zabrzu 2:0, a wrocławianie zremisowali z Ruchem, ich przewaga wzrosła do pięciu punktów nad zespołem Macieja Skorży, to wydawało się, że tę ligę spokojnie wygrają. Kolejkę później piłkarze Śląska grali z Legią na własnym stadionie i przegrali aż 0:4. Wszyscy mówią, że wtedy Legia rozegrała dobry mecz, a tak naprawdę było to spotkanie, które jej się wspaniale ułożyło. W przeciwieństwie do Śląska, który już po kwadransie przegrywał 0:2, później jeszcze czerwona kartka dla Pietrasiaka i tak to poszło, że skończyło się aż 0:4.

To na pewno nie był początek rundy, o jakim marzyli piłkarze Śląska. Od tego meczu zaczęły się schody. Ale to dotyczyło wszystkich drużyn, bo każda na potęgę gubiła punkty. Najlepsze wrażenie z zespołów walczących o tytuł zrobił na wiosnę Ruch Chorzów, ale to Śląsk zgromadził na koniec najwięcej punktów i on został mistrzem Polski.

Oczywiście, punktowo nie wygląda to najlepiej. Ja nawet sprawdziłem dla przypomnienia, ile punktów uzbierała Legia ze mną w składzie, kiedy wygrywaliśmy ligę w sezonie 2005/2006 – 66 punktów. To tak bez wstydu. To może nie jakiś potężny dorobek, ale na pewno przyzwoity.

Śląsk ma identyczne statystyki jak Wisła w poprzednim sezonie z tą tylko różnicą, że ma odrobinę lepszy stosunek bramkowy. Wisła miała +5, a Śląsk +6. Nawet trener Lenczyk nazwał wiosnę w wykonaniu swojej drużyny koszmarem. Miał chyba trochę racji, prawda?

Pewnie, że tak. Ale ten koszmar przeżywała też Legia, przeżywał też do pewnego momentu Lech. Śląsk Wrocław – cóż można o nim powiedzieć? Na pewno świetne stałe fragmenty gry. Na pewno na wyróżnienie zasługuje Sebastian Mila, który rozegrał bardzo dobry, równy sezon.

Trzeba też jednak zaznaczyć, że gdyby ten młody piłkarz Wisły, Łukasz Rojewski, trafił głową w piłkę w ostatnich sekundach meczu, to o mistrzostwie mogliby we Wrocławiu zapomnieć. I to nie byłoby jedyne spotkanie, w którym Śląsk traciłby punkty w końcówce. Takich meczów było kilka w tym sezonie, chociażby spotkanie Lechią czy Widzewem – od którego się zaczęło wszystko w tej maszynce Lenczyka sypać. Głównie przez te punkty stracone w końcówkach wrocławianie musieli się bić o mistrzostwo do ostatniej kolejki.

Ale daleki jestem od tego, żeby teraz narzekać, że mamy słabego mistrza, wymęczonego itd. Była wyrównana walka przez cały sezon i tak się to wszystko ułożyło, że mieliśmy bardzo ciekawą końcówkę sezonu, która zrekompensowała nam te dziesięć miesięcy – powiedzmy sobie szczerze – średniego sezonu.

Przed meczem Wisły ze Śląskiem sporo było komentarzy, że krakowianie się podłożą, że oddadzą Śląskowi mistrzostwo za darmo. Ale chyba z czystym sumieniem możemy powiedzieć, że nic takiego nie miało miejsca.

Jestem zwolennikiem odżegnywania się od wszelakich teorii spiskowych. Takich meczów było ostatnio kilka, a to Legia miała wygrać w przedostatniej kolejce z Jagiellonią, bo jej na niczym nie zależało, podobnie miało być w meczu z Widzewem, a w obu tych spotkaniach legioniści stracili punkty.

Ale daleki jestem od tego, żeby teraz narzekać, że mamy słabego mistrza, wymęczonego itd.
Ale daleki jestem od tego, żeby teraz narzekać, że mamy słabego mistrza, wymęczonego itd. (fot. Rafał Rusek /iGol.pl)

Grałem w piłkę i wiem, jak to wszystko działa. Można wymyślić wiele historii, że ten piłkarz zna się z tym, a ten trener był już tu, był tam – i tak bez końca. Tak już całkiem po bandzie, to przecież Orest Lenczyk był trenerem Ruchu Chorzów, może miał sentyment do tego klubu i stanowił swego rodzaju piątą kolumnę we własnej drużynie? Szkoda czasu na snucie podobnych teorii.

Każdy ma do ugrania swoje i Wisła też walczyła o swoje w meczu ze Śląskiem. A że przegrała? Cóż, to pokazuje, w jakim miejscu jest ten klub. Wszyscy wiedzą, że w Krakowie szykują się spore zmiany, i piłkarze też chcieli się pokazać z jak najlepszej strony. Oni walczyli o swoje kontrakty, o swoją przyszłość.

Kilka razy, gdzieś między wierszami, przewinęła się w tej rozmowie Legia Warszawa. Czy uważa Pan, że jest to największy przegrany tego sezonu?

Jasne, że tak. Jak się jest tak długo liderem, ma się bagaż doświadczeń w Lidze Europy, a nie potrafi się dowieźć tego pierwszego miejsca do końca, to trudno kogoś innego nazwać największym przegranym. No, może poza Cracovią i ŁKS-em, bo tych drużyn w przyszłym sezonie w ekstraklasie nie będzie.

Legia rzutem na taśmę wskoczyła na podium, zajęła trzecie miejsce, ale to chyba nikogo przy Łazienkowskiej nie cieszy. No, ale jak wygrywa się dwa na dziewięć ostatnich meczów, to trudno jest wygrać ligę. Pretensje legioniści mogą mieć tylko do siebie.

Ostatnie mistrzostwo Polski Legia zdobyła jeszcze z Panem w składzie – to był sezon 2005/2006. Chyba troszkę za długo jak na klub z takimi ambicjami.

Zdecydowanie. Ja nie mam tendencji do przeceniania własnych dokonań, ale tak z każdym rokiem upływającym od tego mistrzostwa, które wtedy zdobyliśmy –  rozegrałem praktycznie pełną rundę jesienną, wiosną grzałem ławę – dostrzegam coraz większą wartość tego, co zrobiłem na boisku. Przecież po mnie było w tej Legii wielu, przynajmniej z założenia, lepszych piłkarzy, na pewno lepiej zarabiających, a ja wraz z kolegami to mistrzostwo zdobyłem. Ale sześć lat to zdecydowanie za długo jak na klub, który co rok jest wymieniany w gronie faworytów do końcowego triumfu.

Zostańmy jeszcze na chwilę w sezonie 2005/2006. Wtedy, jak już wspomnieliśmy, żeby wygrać ligę, trzeba było zdobyć 66 punktów. Teraz aż o dziesięć mniej. Poziom ligi aż tak drastycznie spadł?

Ja bym powiedział, że po prostu się wyrównał. Nawet w „Multilidze” było takie zestawienie tej pierwszej piątki z tamtego sezonu i obecnego i wyniki nie były jakieś przerażające. To wszystko wyglądało w miarę podobnie. [Wtedy do zajęcia trzeciego miejsca w lidze wystarczyło 49 punktów, teraz Legia uzbierała 53 – przyp. red.].

Miniony sezon był taki… średni. To dobre określenie. Bez jakichś fajerwerków, bez meczów, które zapamiętamy do końca życia. Miałbym problem z wytypowanie jakiegoś jednego spotkania, które szczególnie zapadło mi w pamięć i które będę długo wspominał.

Gdzieś chyba wszyscy zatracili taką chęć ładnej gry, o czym dobitnie świadczą słowa trenera Skorży, który stwierdził, że ważniejszy od stylu jest wynik. Chyba tylko Ruch był takim pozytywnym akcentem w tej lidze.

Ruch w ogóle zaskoczył chyba wszystkich. Niesamowitą pracę wykonuje tam trener Fornalik. Jak Pan myśli, chorzowianie dadzą sobie radę w europejskich pucharach?

Nie mam pojęcia. To takie trochę wróżenie z fusów. Pozostało nam jeszcze mnóstwo czasu do meczów pucharowych. Ten sezon kończy się wyjątkowo wcześnie, więc trudno tu cokolwiek powiedzieć. Życzę „Niebieskim”, żeby znalazł się sponsor, taki z prawdziwego zdarzenia, który wyłoży pieniądze na ten klub, by mógł normalnie, bez problemów funkcjonować.

Legia rzutem na taśmę wskoczyła na podium, zajęła trzecie miejsce, ale to chyba nikogo przy Łazienkowskiej nie cieszy
Legia rzutem na taśmę wskoczyła na podium, zajęła trzecie miejsce, ale to chyba nikogo przy Łazienkowskiej nie cieszy (fot. Rafał Rusek /iGol.pl)

Porozmawiajmy chwilę o „Multilidze”, bo to jest przedsięwzięcie, które Canal+ prowadzi już od kilku lat. Osiem równoległych transmisji, obszerne studio po- i przedmeczowe – przygotowanie tego typu relacji wymaga chyba ogromnego nakładu pracy?

Z tego co wiem, to przy „Multilidze” pracowało około  400 osób. I to jest bardzo prawdopodobne. To wszystko rozbija się na osiem stadionów, na których jesteśmy równocześnie. Ktoś musi zrobić skróty, ktoś wywiady itd. Do tego po dwie osoby na dziuplę, z której komentujemy spotkania – akurat ja byłem w jednej z Remigiuszem Jezierskim – komentowaliśmy dwa mecze: Wisła – Śląsk i Jagiellonia – ŁKS. Do tego trzeba dołożyć cztery równoległe transmisje całych spotkań. Jeżeli kogoś nie bawi forma, w jakiej podawana jest „Multiliga”, to może obejrzeć sobie mecz w klasycznej postaci. Jest to więc wielkie przedsięwzięcie, ale dzięki doświadczeniu z lat poprzednich jest nam łatwiej.

Wspomniał Pan, że komentuje się mecze z dziupli. Duża jest różnica pomiędzy komentowaniem z dziupli a tym ze stanowiska komentatorskiego na stadionie?

Zawsze komentowanie meczu z dziupli jest inne niż ze stadionu. Oczywiście, znacznie lepiej robi się mecze, siedząc na stadionie wśród kibiców. Jeżeli komentujemy mecz z dziupli, to widzimy dokładnie to, co widzą inni. Może słyszymy nieco więcej, bo ktoś nam może coś podpowiedzieć. Ale obraz mamy dokładnie ten sam co widzowie zgromadzeni przed odbiornikami.

Większość meczów lig zagranicznych w Canal+ komentowanych jest właśnie z dziupli. Podobno wykupienie praw do transmisji czterech spotkań Premiership kosztuje tyle co opłacenie stanowiska komentatorskiego na jeden mecz.

Myślę, że orientacyjnie można tak powiedzieć. Ja też nie chcę teraz wyrokować, czy tak dokładnie jest, ale wydaje mi się, że to mniej więcej taki przelicznik. Plus minus jeden mecz, ale raczej plus niż minus. Ale głowy nie dam.

Byłem ostatnio na derbach Manchesteru, ale okazało się, że Etihad Stadium, który ma prawie 48 tysięcy miejsc, nie ma tylu stanowisk komentatorskich, by na tak ważnym meczu pomieścić wszystkich komentatorów. Dlatego też niektóre telewizje, w tym my, miały na tym meczu tylko jednego komentatora.

Oprócz ligi polskiej, o której już rozmawialiśmy, komentuje Pan też spotkania angielskiej ekstraklasy. Może pytanie wyda się odrobinę dziwne, ale co się lepiej komentuje? Uważaną przez wielu za najlepszą ligę świata ligę angielską czy jednak sentyment do rodzimych rozgrywek bierze górę i woli Pan komentować T-Mobile Ekstraklasę?

To nawet nie jest kwestia sentymentu. Uwielbiam ligę angielską i jeżeli tylko mam możliwość komentować jakikolwiek mecz, to długo się nie zastanawiam i po prostu go biorę. Ale tu właśnie wychodzi ta różnica pomiędzy relacjonowanie spotkań z dziupli a przebywaniem na stadionie. Wszystkie mecze polskiej ligi komentujemy ze stadionu i to jest zupełnie inne odczucie. Słyszymy kibiców, widzimy całe boisko, jesteśmy jakby częścią tego całego widowiska, a wtedy znacznie łatwiej jest wykonywać naszą pracę. Jedyną rzeczą, która rekompensuje brak tej atmosfery przy pracy z ligą angielską, jest to, że tam prawie każdy mecz jest świetny.

Podobno, żeby przygotować się do meczu, wstaje Pan o piątej rano i robi notatki. Ile tak mniej więcej zajmuje przygotowanie do komentowania meczu? To chyba długi proces?

Nie, nie zawsze. To zawsze jest kwestia tego, jaki mecz mam komentować. Dziś na przykład komentowałem spotkanie Newcastle – Manchester City, potem po piętnastu minutach wskoczyłem do dziupli na mecze w ramach „Multiligi”, zrobiłem skróty meczów ligi angielskiej i jeden do „Multiligi”. Czyli wygląda na to, że miałem masę roboty, a tak naprawdę przygotowywałem się do tych meczów w piątek po południu. Później pozostało mi już tylko śledzić informacje na bieżąco.

A co do tego wstawania o piątej, to jest to taki mój rytuał. Wtedy mam taki bufor trzech godzin tylko dla siebie. Mam czas na przygotowanie do meczu, bieganie itd.

Tak dokładnie nie umiem powiedzieć, ile zajmuje mi przygotowanie do meczu. Czasami są to dwie godziny, czasami cztery. Różnie. To nie jest tak, że cały czas siedzę i myślę o meczu. Ale jeżeli idę biegać na dwie godziny do lasu, a następnego dnia mam komentować, to już układam sobie niektóre rzeczy w głowie. Jeżeli komentuję mecz 37. kolejki, to wiadomo, że już wiele spotkań obu drużyn robiłem w tym sezonie. Zresztą przygotowanie do takich meczów jak Newcastle – Manchester City to czysta przyjemność.

Byłem ostatnio na derbach Manchesteru, ale okazało się, że Etihad Stadium, który ma prawie 48 tys. miejsc, nie ma tylu stanowisk komentatorskich, by na tak ważnym meczu pomieścić wszystkich komentator
Byłem ostatnio na derbach Manchesteru, ale okazało się, że Etihad Stadium, który ma prawie 48 tys. miejsc, nie ma tylu stanowisk komentatorskich, by na tak ważnym meczu pomieścić wszystkich komentator (fot. skysports.com)

Do tego biegania jeszcze wrócimy. Najpierw jednak chciałem zapytać o początki Pana komentatorskiej kariery. Pan zaczynał pracę w Canal+, będąc zawodowym piłkarzem. Czy to pomagało w jakiś sposób, czy może bardziej przeszkadzało? I czy teraz bardziej pomaga, czy jednak  nie?

To, że grałem w piłkę, na pewno mi pomaga. Dzięki temu troszeczkę inaczej patrzę na pewne rzeczy, a przynajmniej staram się tak robić. Raczej unikam mówienia, że coś było beznadziejne, złe, tragiczne, do wyrzucenia itd. Raczej jestem zwolennikiem tłumaczenia, dlaczego coś nie wyszło, a nie kategorycznego przesądzania, że coś jest do kitu.

Rzeczywiście, był taki czas, że i komentowałem, i grałem. Ale zdecydowaliśmy się podpisać umowę, która zastrzegała, że mogę pracować tylko przy meczach lig zagranicznych, żeby nikt nie mógł mi zarzucić, że piłkarz Legii komentuje mecze Wisły, Lecha czy Widzewa. Żeby nie blokować mi drogi rozwoju w jedną czy drugą stronę, to tak ta umowa została skonstruowana. Nie sądzę, żeby Jose Mourinho wtedy miał zgłaszać pretensje, że spotkania Chelsea komentuje piłkarz Legii Warszawa.

A nie zdarzają się Panu sytuacje, w których ktoś zarzuca Panu stronniczość? Że sprzyja Pan Legii?

Nie. Może na początku takie sytuacje się zdarzały, ale teraz już nie. Oczywiście, jestem identyfikowany z Legią, ale trudno, żeby było inaczej.

Czasami zdarzają się sytuację w drugą stronę. Kiedy jestem na Legii, to czasami ktoś do mnie podchodzi i ma pretensje, że ja Legii nie bronię, że po przegranym meczu mówię, że zagrała słabo, ale co ja mam zrobić? Smucić się po przegranym meczu Legii? Dla mnie to jest po prostu piłka.

Zresztą ja zawsze podkreślam, że nigdy nie byłem kibicem – tak naprawdę. Nigdy nie jeździłem za drużyną, nie zbierałem naklejek, nie wieszałem plakatów nad łóżkiem. Ja miałem swoją piłkę biedronkę, z którą się prawie nie rozstawałem, i dla mnie ważne było, żeby grać. Uwielbiałem grać w piłkę, a nie kibicować.

Oprócz komentowania meczów zajmuje się Pan też w Canal+ kilkoma innymi projektami. Ostatnio pojawił się na Waszej antenie program „O co biega?”, którego jest Pan prowadzącym. Wiem, że jest Pan zapalonym biegaczem, udało się Panu ukończyć bieg dookoła masywu Mont Blanc, dystans – bagatela – 112 km. Chce Pan kiedyś pobić ten wynik?

Właściwie to wyszło nawet 120 km, bo ze względu na trudne warunki pogodowe trasa uległa lekkiej zmianie i było tych kilometrów troszkę więcej. Ale to nie jest kwestia pokonywania tego wyniku. To cały czas jest walka ze sobą. Często ludzie mówią mi, że jak przebiegłem 120 km, to maraton to dla ciebie pestka. Nie jest. Czasami niełatwo biega się na 10 km, to wszystko już w pewnym momencie rozbija się o czas, w jakim chcemy dany dystans przebiec.

Akurat bieg dookoła Mont Blanc to taka moja największa biegowa przygoda. Pokonanie tego dystansu zajęło mi 23 godziny 30 minut. Jakoś udało się to wytrzymać.

Sam program „O co biega?” to taka fajna inicjatywa, bo wydaje mi się, że cały czas ten rynek biegowy w Polsce raczkuje i postanowiliśmy zrobić coś, co pomoże ludziom biegać lepiej albo w ogóle zacząć biegać.

Pan akurat chyba nie ma problemu ze znalezieniem partnera do biegania, bo z tego co wiem, pan Tomasz Smokowski też jest zapalonym biegaczem. Nie myśleli Panowie nad tym, żeby pobiec na mecz do któregoś miasta poza Warszawę?

Taki plan był, ale to wszystko rozbija się o czas, bo taka wyprawa to dwa dni wolnego, a z tym bywa trudno. Gdybym chciał zdążyć na ten mecz, który miałbym komentować, to pewnie musiałbym wybiec około drugiej w nocy, a później od razu wskoczyć do stanowiska komentatorskiego i pracować. A to przy takim zmęczeniu byłoby szalenie trudne, bo chociaż komentowanie meczu wydaje się fajną zabawą, to jednak jest to duży wysiłek i potrafi wysysać energię.

I jeszcze na sam koniec zapytam o Pańską książkę, „Mowa trawa”, która jest swoistym słownikiem żargonu piłkarskiego. Skąd pomysł na taką książkę?

Przede wszystkim cieszę się, że jest to coś ponadczasowego. Terminy piłkarskie już od wielu lat są takie same i pewnie się nie zmienią. Dojdzie kilka nowych, ale większość pozostanie.

Pomysł pojawił się w redakcji. Po tym jak skończyłem grać w piłkę, chcieliśmy stworzyć coś takiego, co byłoby bliskie szatni piłkarskiej. Coś, co otworzyłoby też nam, komentatorom, furtkę do używania takiej czysto piłkarskiej terminologii. Nie pamiętam już, kto wymyślił tytuł, ja czy Andrzej Twarowski, ale w pewnym momencie, chyba po dwóch odcinkach, musieliśmy ten projekt zawiesić. Ale pewnego dnia usiadłem, zacząłem pisać i tym samym reaktywowałem ten twór, tyle że w wersji pisanej. I tak powstała „Mowa trawa” – książka wesoła, oparta na pogodnych anegdotach, bez żadnej korupcji czy innych złych rzeczy. To takie odwzorowanie rzeczy, które człowiek, który był w szatni, natychmiast skojarzy, a taki, który nie był, to może poczuć się tak jakby był jej częścią.

Najnowsze