Przed meczem z Urugwajem w dyskusjach najczęściej poruszano dwie kwestie: eksperymentalne ustawienie drużyny oraz pożegnanie kończącego reprezentacyjną karierę Artura Boruca. Po spotkaniu zakończonym bezbramkowym remisem przewodnie tematy się nie zmieniają, niemniej będąc na PGE Narodowym, można było wyhaczyć kilka innych smaczków.
Król Artur
Trzeba oddać cesarzowi, co cesarskie. Artur Boruc rozegrał swój ostatni mecz w narodowych barwach. Na tę okazję założył trykot z numerem „65” – tyle meczów z orzełkiem na piersi zaliczył w karierze golkiper Bournemouth. Kibice na swoich krzesełkach mogli znaleźć element oprawy meczowej – specjalnie przygotowaną kartkę „Król Artur 65 Dziękujemy” – który w stosownym momencie mieli podnieść. 37-latek w roli kapitana w meczu z Urugwajem spędził na boisku 44 minuty, po czym został zmieniony przez Łukasza Fabiańskiego (przekazał mu opaskę). Zanim jednak to nastąpiło, wielokrotnie mógł na własnej skórze poczuć wsparcie kibiców, którzy ochoczo skandowali jego imię i nazwisko. Na jednej z trybun fani Legii Warszawa, z którą bramkarz się utożsamia, wywiesili płótno z napisem „Artur Boruc dla NAS jesteś WYBITNY”. Słowo „nas” przybrało barwy stołecznego klubu, natomiast ostatni człon zdania namalowany został przy użyciu biało-czerwonych kolorów. Gdy nadeszła wspomniana 44. minuta, cały stadion wstał i zewsząd rozległy się głośne brawa. Dla schodzącego z reprezentacyjnej sceny Boruca koledzy utworzyli szpaler i także go oklaskiwali. Wzruszony Król Artur został pożegnany przez wszystkich w iście królewski sposób. W tle rozbrzmiewał hit Tiny Turner „The Best” – nic dodać, nic ująć.
Listopadowa aura niestraszna kibicom
Pogoda w Warszawie nie rozpieszczała. Niska temperatura w połączeniu z opadami deszczu nie odstraszyła jednak piłkarskich fanów. Pierwsi śmiałkowie zameldowali się pod stadionem na trzy godziny przed pierwszym gwizdkiem arbitra. Wszystko po to, aby nie stracić choćby sekundy z tego piłkarskiego święta. „Big match is coming” – można było usłyszeć od sympatyków zmierzających na PGE Narodowy. Miasto od godzin popołudniowych mieniło się w biało-czerwonych barwach, choć sympatyków reprezentacji Urugwaju także nie brakowało. Ostatecznie sparing polskiej reprezentacji z egzotycznym rywalem obserwowało pod zasuniętym dachem łącznie 56147 widzów. Imponujący wynik, choć do ideału sporo brakuje – jest co poprawiać.
My chcemy gola…
Skoro fani licznie przybyli na stadion, chcieli, aby ich ulubieńcy dali im nieco radości w postaci strzelonych goli. Zniecierpliwienie wyrazili po raz pierwszy w 13. minucie. Zaczęli intonować znaną pieśń „Polacy, my chcemy gola”. Kadrowicze Adama Nawałki próbowali spełnić życzenie tłumu, ale ostatecznie ta sztuka im się nie udała. Sympatycy „Biało-czerwonych” kilkukrotnie domagali się goli, ale zdawali sobie również sprawę, że rywal po drugiej stronie nie należy do łatwych, a w szeregach gospodarzy brakuje bramkostrzelnego Roberta Lewandowskiego. Widząc zaangażowanie i chęci polskich piłkarzy, w 35. minucie fani postanowili nagrodzić zawodników, śpiewając refren „Mazurka Dąbrowskiego”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że hymn Polski śpiewany na stojąco z uniesionymi nad głowę szalami robi piorunujące wrażenie. Nie mniejsze odczuwa się, gdy przez trybuny przechodzi tzw. meksykańska fala. Moment mniej podniosły, ale również fantastyczny. Choć atmosfera na meczach reprezentacji Polski jest specyficzna i na pewno nie wpisuje się w tę, jaką można obserwować podczas spotkań ligowych, to niewątpliwie należy ją doceniać i szanować. Wysokie natężenie decybeli powoduje zawrót głowy.
Czas debiutów
Mecze towarzyskie pozwalają selekcjonerom na kombinacje taktyczne, rotacje w składach etc. Z podobnego założenia wyszedł Adam Nawałka, posyłając do boju od pierwszej minuty Jarosława Jacha. Debiutujący w dorosłej reprezentacji defensor Zagłębia Lubin został rzucony na głęboką wodę i trzeba przyznać, że się nie utopił. Doskonale wpasował się w nowe ustawienie taktyczne z trzema obrońcami. Nie bez znaczenia jest fakt, że właśnie w taki sposób młody obrońca rozgrywa ligowe spotkania pod okiem trenera Piotra Stokowca. 23-latek rozegrał pełne spotkanie i można śmiało stwierdzić, że powinien na dłużej zadomowić się w kadrze. Inny z żółtodziobów, Jakub Świerczok, pojawił się na placu gry w 66. minucie. Zmienił Kamila Wilczka, ale nie wyróżnił się niczym szczególnym. Na pewno nie można go skreślać po jednym bezbarwnym występie – zwłaszcza że linia ataku radziła sobie w meczu z Urugwajem bardzo przeciętnie – nie zmienia to jednak faktu, że klubowy kolega Jarosława Jacha swojego debiutu z orzełkiem na piersi nie zaliczy do szczególnie udanych.
W reprezentacji Urugwaju także pojawiło się kilka nowych twarzy. W wyjściowej jedenastce selekcjoner Oscar Tabarez znalazł miejsce dla dwóch debiutantów: Guillerme Vareli i Gastona Pereiry. Pierwszy z wymienionych rozegrał pełne spotkanie, drugi został zmieniony po godzinie gry. Na kwadrans przed końcem 70-letni opiekun reprezentacji Urugwaju posłał do boju trzeciego z nowicjuszy, Maximiliano Gomeza. Napastnik Celty Vigo rozruszał nieco ofensywę gości i próbował stwarzać zagrożenie pod bramką Łukasza Fabiańskiego. Wydaje się, że właśnie do tego 21-letniego zawodnika należy przyszłość. Ma papiery na poważne granie i wyrasta na następcę Edinsona Cavaniego. Gwiazdor PSG w towarzyskim spotkaniu przeciwko Polsce nie pokazał niczego konkretnego. Skutecznie był wyłączany z gry bądź zwyczajnie gospodarze stopowali jego zapędy.
Słodka zemsta?
Ostatni raz obie reprezentacje spotkały się ze sobą 14 listopada 2012 roku. Wówczas lepsi okazali się przyjezdni, po golach Kamila Glika (samobój), Luisa Suareza i Edinsona Cavaniego wygrali 3:1. Polaków było wówczas stać tylko na honorowe trafienie, choć trudno oprzeć się wrażeniu, że bomba Ludovica Obraniaka była najpiękniejszym akcentem tamtejszego wieczoru. Upłynęło pięć lat, ale chęć rewanżu i słodkiej zemsty gdzieś tkwiła w podświadomości polskich zawodników. Szczególnie zadziorny był Kamil Glik. Dobrze czyścił z tyłu i jeszcze przy okazji stałych fragmentów gry zapędzał się pod pole karne rywala. W pierwszej połowie tak przycisnął jednego z przeciwników, że ten popełnił błąd, a przed swojakiem uratowała go jedynie poprzeczka. Z wysokości trybun Kamil Glik wyrastał na boiskowego profesora. Dobrze się ustawiał, dyrygował kolegami. Na nieskazitelnym szkle pojawiła się mała ryska. W początkowej fazie spotkania defensor AS Monaco źle trafił w piłkę we własnym polu karnym i może mówić o dużym szczęściu, ponieważ był to błąd bez konsekwencji.
Wróćmy do statystyk. Urugwaj nieczęsto rywalizuje z drużynami ze Starego Kontynentu. Jeśli jednak już gra towarzysko przeciwko Europejczykom w roli gościa, mecze kończą się dlań porażkami. Tak było chociażby w bieżącym roku, gdy Tabarez i spółka przegrali w czerwcu z Irlandią (1:3) i Włochami (0:3). Wcześniej Urusi w Europie rywalizowali w 2013 roku. Ich rywalami była reprezentacja „La Furia Roja” (2:1). Ostatni raz triumf na Starym Kontynencie drużyna z Ameryki Południowej odnotowała 14 listopada 2012 roku w starciu z… Polską. Nic dwa razy się nie zdarza, niemniej obiektywnie rzecz ujmując, remis na PGE Narodowym powinien zdecydowanie bardziej cieszyć przyjezdnych.
Na całego
Powody do zadowolenia miał też Jacek Góralski, który w narodowych barwach rozegrał dopiero swoje drugie spotkanie. Pomocnik Łudogorca Razgrad w charakterystyczny dla siebie sposób przerywał akcje rywali – jeździł na tyłku. Wślizg i walka na całego to dewiza 25-latka. Niestety, dobry występ okupił urazem, po spotkaniu wyglądał jak bokser po zaciętej bijatyce. Niewykluczone, że spuchnięty i zakrwawiony łuk brwiowy „Górala” musiał obejrzeć lekarz. Tak zresztą sugerował zainteresowanemu jeden z jego kolegów. Sparing czy nie, nie ma odstawiania nóg. Zespół niespokojnych łokci także jest na porządku dziennym.