Król jeszcze nie umarł


17 kwietnia 2010 Król jeszcze nie umarł

Mancheter United nie stracił jeszcze nadziei na mistrzostwo Anglii. Diabły pokazały mistrzowski charakter, wygrywając w słabym stylu spotkanie, w którym żadna z drużyn nie zasłużyła na trzy punkty.


Udostępnij na Udostępnij na

Strzał, którym Scholes podtrzymał nadzieje United na mistrzostwo
Strzał, którym Scholes podtrzymał nadzieje United na mistrzostwo (fot. skysports.com)

Jeszcze bodaj nigdy wygrana w derbach Manchesteru nie mogła tak bardzo pomóc zwycięskiej drużynie i jednocześnie zaszkodzić lokalnemu rywalowi. Fani na City of Manchester Stadium musieli zdawać sobie z tego sprawę, bo „The Citizens” już dawno nie byli tak głośno dopingowani. To oni mogli pogrzebać sny „Czerwonych Diabłów” o czwartej wygranej w Premiership.

Roberto Mancini postawił jak zwykle na ofensywny trójkąt Tevez – Adebayor – Bellamy, który wspomagał jeszcze na prawym skrzydle Adam Johnson. To sprawiało, że w środku pola walczyć musieli samotnie De Jong i Gareth Barry – najczęściej z bardzo słabym skutkiem. Między innymi dlatego w poczynaniach gospodarzy od początku było wiele chaosu i raczej indywidualnych akcji.

Jedna z nich opłaciła się Carlosowi Tevezowi, gdy Argentyńczyk w 8. minucie wywalczył rzut wolny, ok. 25 metrów od bramki Edwina van der Sara. Do piłki podszedł sam poszkodowany i posłał futbolówkę w kierunku okienka, ale bramkarz United pewnie ją wyłapał. Odpowiedzią gości był niecelny strzał Scholesa z dystansu.

Po 20 minutach gra nieco się uspokoiła. City grało nieco bardziej przemyślanie, choć zespołem bardziej dojrzałym był ciągle United. Gospodarze stawiali na szybkie (jak niebezpieczne zgranie do środka Bellamy’ego z 27. minuty) lub przypadkowe akcje, z ciągle czyhającym na błąd Vidica Adebayorem.

Pierwsza, słoneczna połowa mijała dalej pod znakiem wyrównanej gry i właściwie braku strzałów na bramkę. Dłużej pod polem karnym rywala przebywali podopieczni Manciniego, ale że samo posiadanie piłki jest warte niewiele, przekonali się w 40. minucie. Po długim podaniu pod pole karne Givena, piłkę do Rooneya strącił Gibson. Najlepszy strzelec „Czerwonych Diabłów” wymanewrował obrońcę i wydawało się, że otworzy wynik spotkania, ale jego strzał przeleciał minimalnie obok słupka.

Cztery minuty później znów było groźnie: na prawym skrzydle Antonio Valencia poradził sobie z Bridge’em, zagrał po ziemi do środka, gdzie Ryan Giggs wyprzedził stoperów City i z kilku metrów… podał piłkę wprost do rąk Givena. United powinno w tej sytuacji objąć prowadzenie. Byłby to idealny dowód ich (nieustannie widocznego) większego doświadczenia i opanowania. Pierwsza połowa zakończyła się jednak bezbramkowym remisem.

Druga odsłona spotkania rozpoczęła się jeszcze gorzej niż pierwsza. Znów dużo niecelnych podań, kopaniny i jeszcze wolniejszego tempa. Sytuacja ustabilizowała się ok. 55 minuty, przewagę zdobywało United. „Czerwone Diabły” najpierw wywalczyły rzut wolny przy prawym końcu pola karnego City, ale dośrodkowania Giggsa trafiło do obrońców, a w kolejnej akcji nad bramką główkował Scholes.

Gospodarze czekali więc na swoją okazję w grze z kontry. W 57. minucie w stronę bramki van der Sara pędził Tevez i jako najmniej samolubny z napastników City, wypuścił wychodzącego lewą stronę na czystą pozycję Bellamy’ego. Walijczyk wpadł z piłką w pole karne, ale pod presją zbliżającego się obrońcy oddał fatalny, niecelny strzał.

Osiem minut później Mancini wreszcie zauważył, że bez środka pomocy z United grać nie można, więc poświęcił Johnsona, a w jego miejsce wpuścił Patricka Vieirę. Parę chwil przed Francuzem, w drużynie Fergusona, na murawę wszedł Nani i to do Portugalczyka należała następna okazja. Po podaniu Giggsa, strzelając wślizgiem, Nani nie był jednak w stanie skierować piłki w światło bramki.

Od tej sytuacji rozpoczął się najbardziej widowiskowy okres tego spotkania. Najpierw w 72. minucie Gareth Barry znalazł się sam w polu karnym United, ale zamiast strzelać natychmiast, próbował jeszcze minąć powracającego obrońcę, żeby przy okazji przełożyć piłkę na prawą nogę. Zmarnowana okazja. Chwilę później, po długim wybiciu właściwie sam na sam znalazł się Giggs, ale wychodzący z bramki Given zdołał zabrać mu piłkę.

Kolejne ataki przerwały na chwilę zmiany obu trenerów: Rooney zszedł za Berbatowa, Adebayor za Wright-Phillipsa. Gdy zespoły wróciły do gry, groźnie strzelał De Jong, a później po świetnej akcji rzut wolny wywalczył nowy na boisku Wright-Phillips, ale dośrodkowanie Barrego było fatalne.

Ostatnie dziesięć minut spotkania rozpoczęło się od groźnej główki Berbatowa (obok słupka). Chwilę później, po drugiej stronie boiska, znów rzut wolny wywalczył dryblujący Wright-Phillips. Tym razem dośrodkowywać próbował Tevez i gdyby nie obrońcy United, piłka musiałaby spaść na głowę stojącego tuż przed bramką Vieiry. Po wywalczonym w ten sposób rzucie rożnym, „The Citizens” mieli swoją najlepszą szansę, by objąć prowadzenie: źle z bramki wyszedł van der Sar, a piłkę z kilku metrów próbowali do bramki wbić Tevez i Onuoha. Zagrożenie oddalił Vidić.

W doliczonym czasie gry, gdy wydawało się, że wynik nie może już ulec zmianie (a i oba zespoły nie sprawiały wrażenia szczególnie zainteresowanych jego zmianą) United przypomniał wszystkim, że gra się do końca. Nawet jeśli mecz dotąd był bardzo słaby i wszyscy obserwatorzy są przekonani, że właśnie pogodziłeś się z utratą tytułu mistrza Anglii. Wystarczyło jedno, idealne dośrodkowanie Evry w 93. minucie meczu i brak krycia w polu karnym, który w pełni wykorzystał niewysoki przecież Paul Scholes. Strzał głową rudowłosego pomocnika zupełnie zaskoczył Givena i wszystkich graczy City. Chwilę później wszyscy chowali twarz w dłoniach.

Po tym trafieniu nie było już czasu na odpowiedź gospodarzy. Przegrali po meczu, w którym mogli, a nawet powinni pokazać więcej. Z piłkarskiego punktu widzenia, te derby były zresztą rozczarowaniem z obu stron. Rzecz jednak w tym, że żaden fan Manchesteru United się tym nie przejmie. Więcej: takie zwycięstwo może być nawet powodem do dumy, bo jak od lat wiadomo, żeby wygrywać Premiership, musisz wygrywać w spotkaniach, w których teoretycznie wygrać nie powinieneś. Często też w 90. minucie.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze