Klubowe mistrzostwa świata – niekomercyjne podsumowanie. Kącik egzotyczny #5


Dla kibiców mainstreamowych drużyn – nuda. Dla miłośników egzotyki – jedna z najciekawszych imprez w roku. Innymi słowy – klubowe mistrzostwa świata

13 lutego 2023 Klubowe mistrzostwa świata – niekomercyjne podsumowanie. Kącik egzotyczny #5
as.com

Gdyby w otaczającym nas świecie wszystko było logicznie poukładane, wyglądałby on zdecydowanie inaczej. Tę tezę można uargumentować prostym piłkarskim przykładem. Teoretycznie klubowe mistrzostwa świata powinny być najbardziej prestiżowymi oraz najpopularniejszymi rozgrywkami niereprezentacyjnymi. Kibice powinni siedzieć jak na szpilkach przez ostatnie tygodnie przed rozpoczęciem imprezy z obawą o to, jak wypadnie ich ukochany zespół. Praktycznie klubowe mistrzostwa świata przebiegają bez większego echa. Mało który entuzjasta piłkarski wyczekuje dnia rozpoczęcia imprezy. Właściwie większość przypomina sobie o niej dopiero w jej trakcie.


Udostępnij na Udostępnij na

Dominacja – to słowo klucz, które prowadzi do problemu małej popularności tych rozgrywek. Klubowe mistrzostwa świata do tej pory wygrywały kluby tylko z dwóch federacji – UEFA oraz CONMEBOL. Przed tegoroczną edycją drużyny europejskie miały na koncie czternaście triumfów, natomiast południowoamerykańskie cztery. Co więcej, na 36 dotychczasowych finalistów imprezy aż 31 było właśnie z UEFA oraz CONMEBOL. Ukazuje to olbrzymią różnicę poziomów między regionami. W pozostałej piątce znajdują się dwie drużyny z AFC, dwie z CAF i jedna z CONCACAF. Jedyną federacją, która nigdy nie miała swojego przedstawiciela w finale, jest OFC, czyli federacja zrzeszająca drużyny z Oceanii.

Żeby artykuł ten przybrał trochę mniej typową formę – pozbawiony on będzie opisywania oraz rozwodzenia się nad występami Realu Madryt oraz Flamengo. Klubowe mistrzostwa świata mają w sobie to piękno, że można podczas nich podziwiać walkę drużyn, których większość kibiców na co dzień nie ogląda. Z tego powodu to właśnie tym klubom poświęcony zostanie ten tekst.

Oceaniczna klasyka gatunku

Na pierwszy ogień w podsumowaniu wojaży egzotycznych drużyn idzie Oceania. Już dziesiąty raz na klubowe mistrzostwa świata z ramienia OFC pojechało nowozelandzkie Auckland City. Klub ten jest absolutnym rekordzistą pod względem występów na tej imprezie. Jednak częstotliwość uczestnictwa nie przekłada się w żadnym stopniu na osiągnięcia drużyny. Aktualny klubowy mistrz Oceanii tylko raz zameldował się w strefie medalowej rozgrywek, mimo że uczestniczy w nich siedem drużyn. Miało to miejsce w 2014 roku.

Co ciekawe, Auckland City zalicza swego rodzaju „powrót” na klubowe mistrzostwa świata. Drużyna ta ostatni raz uczestniczyła w nich w 2017 roku. Od tego czasu miała „przerwę” wynikającą z chwilowej detronizacji na kontynentalnym podwórku oraz problemów covidowych niepozwalających na przyjazd na turniej. Przez ten czas klubowe mistrzostwa świata mogły gościć takie kluby z Oceanii jak nowokaledońskie Hienghène Sport czy tahitańskie AS Pirae. Jak Auckland City wypadło w swoim powrocie na salony?

– Zawsze wyjazd drużyny z Oceanii na arenę międzynarodową daje duże nadzieje dla tego dość ubogiego piłkarsko regionu. Cel takiej wyprawy jest zazwyczaj dosyć jasny – dać z siebie wszystko i zostawić po sobie światu dobre wrażenie, a jak uda się osiągnąć jakiś dobry wynik, to w ogóle wielki sukces. Niestety Auckland na tegorocznych klubowych mistrzostwach świata nie zdołało osiągnąć ani jednego, ani drugiego.

Co tu dużo mówić, jak oddaje się tylko jeden celny strzał podczas meczu, trudno myśleć o pozytywnym wyniku. Zdecydowanie więcej emocji dało nam w 2019 roku amatorskie Hienghène Sport, które było skazywane na porażkę, a zdołało doprowadzić do dogrywki – mówi nam Marcin Rzeszótko, redaktor portalu Piłką Przez Pacyfik.

Trudno się z tymi słowami nie zgodzić.

Ciemna droga przez las czy światełko w tunelu?

Auckland City w meczu z wicemistrzem Afryki – Al Ahly – tylko w pierwszej połowie jakkolwiek stawiało opór. Polegał on bardziej na tym, by nie pozwolić przeciwnikowi na dochodzenie do klarownych sytuacji niż na poczynaniach ofensywnych drużyny z Oceanii. Jednak strata bramki do szatni sprawiła, że Nowozelandczycy wyszli na drugą połowę słabsi. Drużyna z Egiptu doszczętnie to wykorzystała i zapewniła sobie spokojny awans do następnej fazy turnieju, pokonując Auckland City 3:0. Czy jest jakiekolwiek światełko w tunelu na to, że następne klubowe mistrzostwa świata będą lepsze dla drużyny z Oceanii?

– Występ Auckland niestety odzwierciedla to, w którym kierunku zmierza piłka nożna w Nowej Zelandii. Po reformie, którą przeprowadził tamtejszy związek piłkarski, wygląda to jeszcze gorzej. Przez większość sezonu kluby grają między sobą w mistrzostwach regionalnych, często są to drużyny amatorskie. Dopiero te najlepsze dostają szansę gry w mistrzostwach krajowych, które trwają zaledwie dwa miesiące i rozgrywane jest jedynie dziewięć spotkań. To zdecydowanie za mało, aby lepsze drużyny mogły rozwijać się piłkarsko i właśnie ten brak ogrania był wyraźnie widoczny w meczu z Al Ahly – dodaje Marcin Rzeszótko.

Amerykański słodko-gorzki debiut

Czy występ mistrza CONCACAF w tej edycji zostanie jakoś szczególnie zapamiętany? Optymalną odpowiedzią na to pytanie jest ulubione sformułowanie każdego inżyniera – „to zależy”. Z jednej strony, klubowe mistrzostwa świata skończyły się dla drużyny z tej strefy po jednym meczu. Z drugiej zaś, pierwszy raz na tę imprezę dostała się drużyna ze Stanów Zjednoczonych. Dla osób rzadko zaglądających w rejony CONCACAF zapewne taka informacja jest sporą niespodzianką. Fakty natomiast są takie, że przed rozpoczęciem aktualnej edycji federację tę aż siedemnaście razy reprezentowały kluby z Meksyku, a jeden występ zaliczyła kostarykańska Saprissa.

 

– Seattle Sounders na początku poprzedniego sezonu dokonało historycznej rzeczy, wygrywając Ligę Mistrzów CONCACAF. Po latach upokorzeń amerykańskich i kanadyjskich klubów przez meksykańskie zespoły w końcu udało się sięgnąć po długo wyczekiwane trofeum przez fanów MLS – mówi nam Katarzyna Przepiórka, redaktor naczelna portalu Amerykańska Piłka.

Nowy gigant czy jednorazowy wystrzał?

Hegemonia została przełamana. Do tej pory wszystkie edycje Ligi Mistrzów CONCACAF (powstałej w sezonie 2008/2009) wygrywały drużyny z Meksyku. Seattle Sounders okazało się pierwszą drużyną, której udało się zdetronizować wspomnianych monopolistów kontynentalnej piłkarskiej sceny klubowej. Stety lub niestety – dalsza część sezonu dla amerykańskiego klubu już nie była tak owocna.

– Na tym w zasadzie można zakończyć sukcesy Sounders w poprzednich rozgrywkach. Kontuzje, sporo rotacji, dołek formy i pierwszy raz w historii klubu brak awansu do play-offów. Warto dodać, że ta drużyna do ligi weszła w 2009 roku i od tamtej pory zawsze meldowała się w najważniejszej fazie sezonu. Aż do poprzedniego roku. Był to prawdziwy szok, ale też trzeba przyznać, że forma sportowa pozostawiała wiele do życzenia – opowiada Katarzyna Przepiórka.

O ile wątek amerykański rozpoczął się bardzo optymistycznie, o tyle powyższa wypowiedź sprawia, że nastrój jest już o wiele bardziej stonowany. Czego zatem można było wymagać od zwycięzcy Ligi Mistrzów CONCACAF i jak te oczekiwania zostały zweryfikowane przez klubowe mistrzostwa świata?

– Biorąc pod uwagę fakt, że Seattle Sounders ostatni mecz o stawkę rozegrało na początku października, a większość zespołów MLS dopiero przygotowuje się do nowego sezonu, to pomimo cichych nadziei raczej nikt nie spodziewał się wybitnej formy podczas KMŚ. I tak rzeczywiście było. Sounders zaprezentowali się całkiem przyzwoicie z Al Ahly, ale głupio stracona bramka w samej końcówce zaważyła na wyniku, czego zdecydowanie można żałować – podsumowuje Katarzyna Przepiórka.

Zwycięzca afrykańskiej Ligi Mistrzów, ligi Maroka oraz gospodarz w jednym

Po siedmiu edycjach z rzędu zorganizowanych na kontynencie azjatyckim klubowe mistrzostwa świata wróciły do Afryki. Tak samo jak w 2013 oraz 2014 roku odbyły się one w Maroku. Przywilejem gospodarza imprezy jest fakt, że może on wystawić w niej swoją drużynę. Zazwyczaj jest nią mistrz lokalnej ligi. W tym przypadku aktualnym obrońcą tytułu w rozgrywkach marokańskich jest Wydad Casablanca. Sytuacja jest jednak o tyle nietypowa, że jest on równocześnie zwycięzcą afrykańskiej Ligi Mistrzów. Z tego powodu stwierdzono, że do rozgrywek zaproszone zostanie Al Ahly – druga najlepsza drużyna w Afryce poprzedniego sezonu.

Wydad w tym sezonie nie błyszczy tak jak w poprzednim. Z zespołu odszedł trener Walid Regragui, który objął reprezentację Maroka. Niemniej kibice mocno liczyli na dobry występ swojego klubu i na mecz z mistrzem Azji – Al-Hilal – przyszli w liczbie około 44 tysięcy. Jednak to nie wystarczyło.

– Spotkanie z Al-Hilal było szalone i tak naprawdę przegrane na własne życzenie. Gol na remis stracony w ostatnich minutach zawsze boli, a jeszcze bardziej, gdy jest to bramka z rzutu karnego. W serii „jedenastek” pech również nie opuścił zespołu ze stadionu Mohameda V. Piłka po strzale Attiata-Allaha odbiła się od słupka, przeturlała po linii bramkowej, odbiła od drugiego słupka i ostatecznie nie wpadła do siatki. Gospodarze turnieju rozegrali na nim tylko jeden mecz, co bardzo rozczarowało kibiców mistrza Maroka i zwycięzcy ostatniej afrykańskiej Ligi Mistrzów. Szkoda. Gdy ostatnio turniej odbywał się w tym kraju, Raja doszła aż do finału, gdzie uległa Bayernowi – mówi nam Adam Musialik, prowadzący konto Afrykański Futbol na Twitterze.

Wicemistrz lepszy od mistrza

Klubowe mistrzostwa świata to dla egipskiego Al Ahly chleb powszedni. Tegoroczna edycja była ósmą, w której ta drużyna brała udział. Pod względem występów na turnieju znajduje się ona na drugim miejscu, tuż za wspomnianym wcześniej Auckland City. Jednak ze względu na fakt, że Al Ahly na ogół radziło sobie troszeczkę lepiej od nowozelandzkiej drużyny, to właśnie klub z Egiptu jest rekordzistą pod względem liczby rozegranych spotkań na klubowych mistrzostwach świata.

– Egipcjanie dostali się na turniej niejako „kuchennymi drzwiami”, ponieważ nie byli zwycięzcą, a jedynie finalistą Ligi Mistrzów. Nie przeszkodziło im to w pewnym kroczeniu do półfinału KMŚ, czyli tam, gdzie docierali już w dwóch poprzednich edycjach. Tam musieli uznać wyższość Realu Madryt, ale wynik 1:4 zdecydowanie nie oddaje tego, co działo się na boisku. Piłkarze „Czerwonych Diabłów” złapali kontakt z mistrzem Europy i potrafili nieźle go nastraszyć – opowiada Adam Musialik.

Al Ahly trafiło do meczu o trzecie miejsce. Tam jednak czekał na nich również bardzo mocny rywal – brazylijskie Flamengo. Klubowe mistrzostwa świata nie potoczyły się po myśli drużyny z CONMEBOL, ponieważ przegrała ona w półfinale z azjatyckim Al-Hilal. Jednak w żadnym przypadku Flamengo nie miało zamiaru odpuszczać spotkania o najniższy stopień podium.

– Mecz o trzecie miejsce przeciwko Flamengo kojarzy mi się z tym Wydadu przeciwko Al-Hilal. Korzystny wynik dla afrykańskiej drużyny, wydaje się, że wygrana będzie ich, a potem seria błędów. To był naprawdę porywający mecz, nie tylko dzięki dużej liczbie goli. Nie mogę przeboleć akcji Mohameda Sherifa, który nie wykorzystał sytuacji sam na sam przy wyniku 2:1. Napastnik Al Ahly mógł podwyższyć prowadzenie i prawdopodobnie zamknąć mecz. Egipcjanie ostatecznie nie wywalczyli trzeciego z rzędu brązowego medalu i muszą określić zakończone klubowe mistrzostwa świata mianem rozczarowania – podsumowuje Adam Musialik.

Walka o podium

Jak już zostało wspomniane na początku felietonu – klubowe mistrzostwa świata są zdominowane przez osiągnięcia klubów z UEFA oraz CONMEBOL. Przed rozpoczęciem tej edycji w rankingu wszech czasów na trzeciej lokacie znajdowała się strefa azjatycka. Drużyny stamtąd wyprzedzały kluby afrykańskie dopiero pod względem liczby miejsc na najniższym stopniu podium. Zespoły z AFC miały ich pięć, natomiast te z CAF tylko trzy.

Klubowe mistrzostwa świata są na tyle osobliwymi rozgrywkami, że już w ćwierćfinale doszło do bezpośredniego pojedynku federacji zainteresowanych trzecią lokatą w rankingu wszech czasów. Mistrz Afryki oraz gospodarz imprezy – Wydad Casablanca – podejmował mistrza Azji – Al-Hilal. Jak to spotkanie się skończyło, wiemy już z sekcji poświęconej klubom z Czarnego Lądu.

Saudyjski sposób na Amerykę Południową

Zapewne zdecydowana większość jeszcze pamięta wydarzenia z mundialu w Katarze. Wówczas reprezentacja Arabii Saudyjskiej, dowodzona przez dżentelmena w białej koszuli, pokonała w meczu otwarcia grupy C Argentynę. Argentynę, czyli przyszłego mistrza świata, dla którego była to jedyna porażka na turnieju. Dużo się wtedy mówiło, że kadra Arabii Saudyjskiej to w dużym stopniu kadra Al-Hilal. Trochę mniej niż wówczas, ale było to widoczne na klubowych mistrzostwach świata. W składzie mistrza Azji było aż ośmiu zawodników z reprezentacji Arabii Saudyjskiej.

Etatowi reprezentanci „Zielonych Sokołów” byli uzupełniani przez naprawdę porządnych graczy zagranicznych. Al-Hilal miało w swoim składzie takich zawodników jak:

Jednak show w meczu półfinałowym skradł inny zawodnik. Ten sam, który skarcił Argentynę na mundialu reprezentacyjnym, skarcił też Flamengo na mundialu klubowym. Salem Al-Dawsari.

Saudyjczyk popisał się w meczu z brazylijskim klubem dwoma golami oraz asystą. Był on zaangażowany w każdą bramkę zdobytą przez swój zespół, co w finalnym rozliczeniu przełożyło się na awans do finału. Niesamowicie to cieszy, że świat zaczyna poznawać jego talent i umiejętności. Smuci natomiast fakt, że tak późno. Saudyjczyk bowiem skończy w tym roku 32 lata.

Klubowe mistrzostwa świata zakończyły się dla Al-Hilal sukcesem. Co prawda Saudyjczycy nie wygrali całej imprezy, ale bycie w finale rozgrywek to i tak coś wielkiego. Oczywiście apetyt rośnie w miarę jedzenia, jednak na Real Madryt już nie starczyło sił. Szczególnie w obronie, gdyż drużyna z Hiszpanii w ciągu 90 minut zdążyła zaaplikować swoim rywalom aż pięć bramek. Mistrzowie Azji odpłacili się trzema. Finał był niezwykle emocjonujący, aczkolwiek zakończył się tak, jak się spodziewano.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze