Gdybanie


Nad naszą reprezentacją ciąży jakieś fatum. W Korei skarcił nas Pedro Pauleta, w Niemczech Oliver Neuville, w Wiedniu arbiter Howard Webb. Zakochani w futbolu bez opamiętania polscy kibice są skazani na rozczarowania.


Udostępnij na Udostępnij na

Za każdym razem jest tak samo – najpierw są wspaniałe eliminacje, piękne mecze, kolejne serie wygranych spotkań, no i oczywiście awans. Nastaje czas wielkiej fety i świętowania. Później wygłaszane są szumne zapowiedzi. Najwięksi marzyciele mówią nawet o złocie. Zbliża się wielki turniej. Przegrywamy pierwszy mecz, drugi oznacza dla nas pożegnanie z imprezą. Mimo wszystko rozgoryczeni Polacy pozostają ze swoimi ulubieńcami. Zasługujemy na coś więcej, niż tylko bajeczny początek i bolesny koniec.

Dlaczego taka sytuacja powtarza się po raz kolejny? Pogdybajmy.

Gdybyśmy byli racjonalistami, to łatwiej przyjęlibyśmy austriacką klęskę.

Po fantastycznych eliminacjach wielu przypominało greckich herosów z Portugalii, sugerując jakbyśmy mieli ich wyczyn powtórzyć. Humory poprawiły się, kiedy los przydzielił biało-czerwonym Niemców, Austriaków oraz Chorwatów. Niemcy? „Powalczymy, zobaczymy, przy odrobinie szczęścia może wygramy”. Austria? „Najsłabsi na Euro, trzy punkty gwarantowane”. Chorwacja? „To z nimi stoczymy decydujący o dalszych losach bój”. Zapomniano o  kilku drobiazgach. Po pierwsze – skutecznego antidotum na zachodnich sąsiadów nie znalazł nawet Kazimierz Górski. Po drugie – boje z gospodarzami turnieju ostatnio kończyły się nocnymi koszmarami. Po trzecie – chorwacki team miał być postrachem dla całej Europy. Po czwarte – debiutant na Euro zawsze miał pod górkę (zazwyczaj nie wychodził z grupy). Po piąte – Leo z dwóch mundiali wracał bez wiktorii. Czyżby byliśmy skazani na klęskę w Austrii?

Gdyby Leo był fair wobec wszystkich, to do kadry nie zapraszałby piłkarzy przypadkowych.

Tylko jeden z wielu przykładów. Paweł Brożek robił wszystko, żeby selekcjoner zwrócił na niego uwagę. Grał i strzelał gole, wreszcie dojrzał. Radosław Matusiak praktycznie nie robił nic. Przesiadywał cały czas na ławce rezerwowych, a gdy już pojawił się na murawie, poruszał się po niej jak człapiąca klęska. Leo jednak pierwszego permanentnie faworyzował, a drugiego pomijał, dając mu tylko jedną szansę, choć i tak niepełną w starciu z USA, kiedy to nie dostał żadnej prostopadłej piłki. Dla jednego znalazł miejsce w samolocie do Niemiec, dla drugiego kupił ciepłe kapcie przed telewizor. Podobno snajpera ocenia się poprzez gole – tych Brożek miał 23, a Matusiak tylko jednego, mimo iż grali w tych samych klubach. To ja tu czegoś nie rozumiem… Całe szczęście, że Leo w porę poszedł po rozum do głowy i do Austrii nie pojechał i jeden, i drugi.

Gdyby gwiazdor nie napił się za dużo Pepsi, to może nie zawiódłby.

Aż dziewięć razy zdołować bramkarza w eliminacjach to duża sztuka. Wystarczy, aby zostać bohaterem narodowym tak jak Ebi Smolarek, w którego wierzyliśmy wszyscy. Niektórzy widzieli oczami wyobraźni na jego głowie koronę króla strzelców w letniej imprezie. Marketingowi spece wykorzystywali jego wizerunek w reklamach. Rolę lidera drużyny powierzył mu także Don Leo. Podczas gdy wszyscy wylewali siódme poty na morderczych treningach, Ebi siedział w Warszawie, rozdawał autografy, udzielał wywiadów. Wszystko po to, by być gotowym i wypoczętym na czas. Przyszedł mecz z Niemcami i nawet sokole oko nie mogło dostrzec Smolarka na boisku (podobno na nim się znajdował, z Austriakami było ciut lepiej – raz dobrze podał, raz dobrze strzelił. Z Chorwacją zaczynał na ławce, a gdy troszkę popłochu w szeregi chorwackich obrońców wprowadził. Ale to i tak za mało, oczekiwaliśmy zdecydowanie więcej.

Gdyby biało-czerwoni mieli odwagę, to zachowaliby się po męsku.

Z dobrymi wynikami w parze szła dobra atmosfera wokół zespołu. Selekcjoner potrafił przekonać do siebie zawodników. Ci byli zauroczeni bossem; w prasie z ich ust płynęły tylko słowa podziwu, zero krytyki (może poza Tomaszem Kuszczakiem). Aż nadeszła klęska podczas alpejskiego turnieju. Leo ochronił podwładnych przed rozgniewanym tabunem żurnalistów, biorąc winę na siebie. Tymczasem jego podopieczni pięknie się zrewanżowali – każdy indywidualnie opuszczał hotel w Bad Waltersdorf. Przy Beenhakkerze pozostało jedynie dwóch najwierniejszych – Boruc i Żewłakow. Paradoksalnie drobiazg, lecz bardzo istotny. Oby teraz nie zawaliło się to, co budowano przez dwa lata. Pozostaje nam wierzyć, że klimat w biało-czerwonej szatni nie zmienił się z równikowego na polarny…

Gdyby Roger nie został Polakiem, to jako jedyni nie strzelilibyśmy bramki na Euro.

Marzeniem każdego szkraba, uganiającego się codziennie za futbolówką, jest reprezentowanie w przyszłości swojego kraju na mistrzostwach świata czy Europy. Z tym trzeba się urodzić, na to trzeba sobie zasłużyć. A Roger – według (prawie) wszystkich – nie zasłużył. Wystarczyło, iż kilka razy celnie kopnął piłkę na naszych boiskach, a nad jego (nietuzinkowymi?) umiejętnościami zachwycał się sam Beenhakker i chciał owego jegomościa w kadrze.

Kibicom do gustu to nie przypadło. Ba, przez transparenty z treścią „Roger – nigdy nie będziesz Polakiem”, kilka klubów stało się bożych o kilka tysięcy. Brazylijczyk o tym wiedział i malkontentom chciał udowodnić, jak bardzo się mylili. Powolnych kolegów celnymi podaniami trochę rozruszał, grę kilkoma ładnymi dryblingami wzbogacił, a sam zdobytym golem (ze spalonego) zapisał się do kart historii naszej kopanej.

Gdyby fizjolog przykładał się do pracy, to Polacy byliby szybsi i lepsi.

Plan Beenhakkera był prosty – zabiegać rywali. Do jego realizacji potrzebował fizjologa. Mike Lindemann zażyczył sobie 50 tysięcy euro, ale w zamian za to miał wypracować u Polaków szybkość, zwinność i wytrzymałość. Tymczasem „Orły Leo” pozostawiały rywalom zbyt dużo miejsca, a kontrataki wyprowadzali w tempie jednostajnie opóźnionym. Efekt? Żadnego zagrożenia po stałym fragmencie gry oraz tylko jedna (!) stuprocentowa okazja w trzech meczach – Tomasza Zahorskiego. Oczywiście niewykorzystana…

Gdyby Leo był zdecydowany, to Artur Boruc nie zostałby najlepszym bramkarzem Euro.

Raz wystąpił Golański, drugi raz Żewłakow, później znowu Golański, aż na koniec Wawrzyniak – Beenhakker na lewej stronie defensywy przeprowadzał tyle zmian, iż w końcu sam się pogubił. Nie spodziewałem się, że kontuzja Bronowickiego wywoła takie zamieszanie. O problemach skrzydłowego Don Leo wiedział od dawna. Eksperymenty mógł przeprowadzać w marcu, ale nie – na Boga! – podczas turnieju. I gdzie tu jego doświadczenie?

***

Jesteśmy najwierniejszymi kibicami i basta. Rowerem czy na gapę – bez znaczenia. Z biletem czy bez – mało ważne. Za naszymi pupilami przemierzamy świat w wzdłuż i wszerz, uwielbiamy ich. Tyle że jest to uwielbienie nieodwzajemnione. Nie potrafią tego udowodnić na boisku, lecz zawsze – z grzeczności – za wsparcie podziękują. Ile mamy śpiewać, że nic się nie stało. Nieprawda, stało się – byliśmy najgorsi na Euro.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze