Futbolowa moda – historia koszulki piłkarskiej, część 2


Zapraszamy na drugą część opowieści o dziejach piłkarskiego trykotu

10 kwietnia 2020 Futbolowa moda – historia koszulki piłkarskiej, część 2
steven rt/Flickr

W zeszłym tygodniu przedstawiliśmy dzieje koszulek piłkarskich w pierwszych kilku dekadach funkcjonowania futbolu. Opowieść przerwaliśmy przed wybuchem drugiej wojny światowej. Dzisiaj zabieramy Was w czasy po 1945 roku. Będzie kilka ciekawych i śmiesznych historii. Będzie też więcej niż kilka fascynujących, czasem... absurdalnych wzorów i kolorów. Zapraszamy!


Udostępnij na Udostępnij na

Spokojne lata 50.

Wojna sprawiła, że materiały do produkcji koszulek były trudniej dostępne. W rezultacie część klubów nieco odchodziła od tradycji na rzecz tańszych, prostszych wzorów. Jednak tam, gdzie trzymanie się tradycji było możliwe, kluby zostawały przy sprawdzonych rozwiązaniach. Zmiany zdarzały się sporadycznie. Część drużyn jeszcze do lat 60. umieszczała numery nie na koszulkach, a na spodenkach. Numerowanie koszulek stało się obowiązkowe na całym świecie właśnie w okolicach lat 60., choć każdy kraj wprowadzał te zmiany po swojemu.

W latach 50. zaczął się, choć powoli, zmieniać materiał, z którego produkowano koszulki i spodenki. Bawełnę zaczęły zastępować trykoty z materiałów sztucznych, które były gładkie i świecące. Nie stało się to jednak z marszu standardem, ta moda wchodziła na piłkarskie salony stopniowo. W pierwszej dekadzie po wojnie na popularności zyskały też jasne getry. Królowały wśród nich te koloru białego. Częściej niż przed wojną zaczęto szyć też koszulki z krótkim rękawem, choć te z długim jeszcze długo wiodły prym.

Co jeszcze uległo zmianie? Ano spodenki. Jeszcze krótsze niż przed wojną, lżejsze, nie potrzeba było do nich paska. Sytuacja ekonomiczna wróciła do normy i zaczęto częściej kombinować przy wzorach. Pojawiły się m.in. kołnierzyki „w serek”. Na Wyspach zmiany były zwykle nieco wolniejsze niż w kontynentalnej części Europie, ale po porażce „Synów Albionu” z Węgrami 3:6 na Wembley w obecności 105 tysięcy widzów, Anglicy zrozumieli, że być może angielski futbol nie ma monopolu na wyjątkowość. Nastąpiło otwarcie na resztę piłkarskiego świata. Anglicy zmienili metody szkoleniowe, inne było też ich podejście do taktyki. Zaczęli to wykorzystywać m.in. producenci sportowej odzieży inni niż brytyjscy, powoli wchodząc na rynek brytyjski.

Wracając na chwilę do rękawków warto zaznaczyć, że ich długość często zależała od pogody. Nie było już tak wielkich ograniczeń finansowych, żeby drużyny musiały mieć tylko jeden zestaw strojów. Wiele klubów, np. te w Szkocji, gdzie pogoda nie należy do najpiękniejszych, miało zestawy letnie i zimowe. Dziś oczywistość, ale wtedy było to absolutną innowacją.

Zmieniły się też getry. Te ciężkie, wełniane, zostały zastąpione lżejszą, nylonową wersją. To samo stało się z ochraniaczami i butami – oba elementy piłkarskiego wyposażenia zaczęły znacząco tracić na wadze. Obowiązek noszenia ochraniaczy jeszcze długo nie był jednak światowym standardem. Buty z kolei odchudzono o część nad kostką. Zmniejszało to ochronę przed kopniakami ze strony rywali, ale za to piłkarze otrzymali swobodę, jakiej nigdy wcześniej podczas gry nie mieli. Przełożyło się to bezpośrednio na styl gry – mecze były żywsze, szybsze i często ciekawsze.

Tradycja w cenie

W latach 60. „serki” wyszły z futbolowej mody. Zastąpiło je zwyczajne wycięcie pod szyją. Koszulki były coraz ciaśniejsze, a spodenki jeszcze krótsze. Po niedługim okresie, w którym krótkie rękawki były popularne, długie wróciły do łask i były noszone tak, jak je zaprojektowano. O czym mowa? Ano o tym, że w połowie lat 50. dość popularne było podwijanie długich rękawków do łokcia. Lata 60. i 70. to większe możliwości produkcyjne, lepsze maszyny, więcej pieniędzy. Paradoksalnie właśnie wtedy tradycja była najbardziej w cenie. Koszulki były proste, jednokolorowe stroje zyskały w oczach piłkarzy i kibiców. A jeśli mówimy o tych ostatnich, to m.in. ze względu na nich trzymano się prostych rozwiązań. W latach 60. codziennością stały się stadionowe sztuczne światła. W meczach przy światłach lepiej sprawdzały się właśnie jednokolorowe zestawy. Najlepszy tego przykładem jest Leeds United – wśród jednokolorowych to właśnie białe były najlepsze.

W tych samych latach 60. większość klubów wprowadziła też numery na spodenki. Pewne zmiany dosięgły też getrów. Mówiliśmy już sporo o sytuacjach, w których obie drużyny miały takie same koszulki lub spodenki. Dość szybko wprowadzono przepisy nakazujące zmianę zestawu w takich przypadkach, ale aż do lat 60. nie dotyczyły one getrów. To zapoczątkowało coś, co w dzisiejszej piłce jest zupełnie normalne, choć na największe zmiany trzeba było czekać do lat 70. Mowa o wprowadzeniu nie tylko drugich, ale i trzecich zestawów strojów. Zaczęto też nieco więcej eksperymentować z unikatowymi wzorami, ale w ramach tradycyjnych barw. Przykład? Choćby odważna, jak na tamte czasy, próba z białymi koszulkami przedzielonymi podwójnym bordowo-błękitnym pionowym panelem w wykonaniu Crystal Palace. Rozgłos zyskał też „pingwin” Birmingham City.

Ewolucja? A gdzie tam. Rewolucja!

Na początku lat 70. mieliśmy w odniesieniu do koszulek (oraz spodenek i getrów), ale i całego piłkarskiego świata, trzy wielkie rewolucje. Pierwsza – wprowadzenie strojów „wyjazdowych”. Nie chodzi tu o drugie zestawy, ale o takie zupełnie odmienne od „domowych”, noszone w meczach wyjazdowych bez względu na to, czy te „domowe” zestawy kłóciły się ze strojami gospodarzy. Na Wyspach pionierem znowu było Leeds (żółte „wyjazdówki” z niebieskimi stawkami), ale nie zrobiłoby tego bez producenta sprzętu – firmy Admiral.

To prowadzi nas do rewolucji numer 2. Repliki produkowane były już w latach 50. i 60., ale przeznaczone były początkowo głównie dla dzieci. Noszenie ich przez dorosłych postrzegane były jako dziwne, czasami infantylne. W 1973 roku włodarze firmy Admiral, uważnie obserwując zmieniające się trendy i podejście, podpisali umowę z Leeds. Ze strony klubu stał za nią Don Revie, menedżer będący głównym architektem potęgi Leeds w tamtym czasie. Umowa polegała na produkcji większej ilości replik, do których częściowe prawa miałby klub, i ich wprowadzeniu na rynek. Zysk miał oczywiście trafić na konto i producenta i klubu. Plan wypalił, a pomógł przy nim tej zupełnie nowy, żółty zestaw. Koszulki Leeds, choć tylko wyjazdowe, bardzo się wyróżniały.

Tą ścieżką podążyły inne duże kluby w całej Europie, a później na całym świecie. Koszulki używane przez piłkarzy były już wtedy wysokiej jakości. Te przeznaczone do sprzedaży masowej… cóż, niekoniecznie. Tanie, sztuczne, nieoddychające materiały, z prasowanymi pod wysoką temperaturą logami, które zwykle niszczyły się po kilku praniach. Nie zniechęcało to kibiców – zaczęli pojawiać się na meczach ubrani w klubowe barwy. Dzieciaki w parkach biegały, jakżeby inaczej, w replikach koszulek swoich ulubionych klubów. Boom na koszulki rozpoczął się na dobre.

W Europie, nie licząc Wysp (królowały tam Umbro, Admiral właśnie i Bukta), prym wiódł niemiecki Adidas, mający niemal monopol na kontynencie. Adidas rozbił angielski mur i w 1977 wszedł na rynek brytyjski.

A skoro już o Niemcach mowa, to doszliśmy właśnie do rewolucji numer 3. W 1973 roku Eintracht Brunszwik wprowadził na swoje koszulki sponsoring. Jaka firma dostąpiła tego zaszczytu? Znany i lubiany dziś Jägermeister, wtedy zaledwie lokalny producent alkoholi. Opór krajowych federacji i stacji telewizyjnych transmitujących mecze był duży (zwłaszcza w upartej Anglii), ale zmiany były nieuniknione. Eintracht zarobił niejedną markę na umowie z Jägermeistrem. Kluby i sponsorzy wyczuli pieniądz i umieszczanie nazw firm na klubowej odzieży za chwilę było standardem.

Kettering Town? A może Kettering Tyres?

Zanim jednak do tego doszło, bardzo ciekawie było w Kettering, gdzie lokalny klub postanowił zareklamować producenta opon samochodowych. Też lokalnego. Jego nazwa brzmiała Kettering Tyres. Rzecz działa się w styczniu 1976. Cztery dni po meczu z Bath City, FA nakazała usunięcie nazwy sponsora z koszulek. Klub zastosował się częściowo, zostawiając z przodu trykotów „Kettering T”. A po co, a dlaczego? Ano dlatego, że nazwa klubu to Kettering Town. Tym sprytnym zabiegiem Derek Dougan, który klubem rządził, chciał zastosować się do nakazu FA, jednocześnie ciągle reklamując sponsora. Dougan tłumaczył, że przecież na koszulkach znajduje się skrócona nazwa drużyny, ale FA była nieugięta. Zagroziła karą w wysokości tysiąca funtów, co tylko przyspieszyło nacisk ze strony klubów na pozwolenie na sponsoring, co, oczywiście, wkrótce się stało.

Przez jakiś czas po konsensusie w niektórych miejscach (tak, między innymi w upartej Anglii) istniały pewne ograniczenia. W meczach, które były transmitowane, loga sponsorów nie mogły przekraczać pewnych rozmiarów czy zajmować centralnych miejsc na koszulkach. Sprzeciw stacji telewizyjnych był jednak tylko odraczaniem nieuniknionego.

W latach 80. byliśmy (no, nie wszyscy) świadkami debiutu znanego i lubianego – tak, zgadliście – poliestru. Z punktu widzenia producenta rozwiązanie tańsze, ale i mniej absorbujące wilgoć. Na poliester łatwiej było też nakładać kolor i skomplikowane wzory. To dało naprawdę duże pole do popisu klubom i producentom ich koszulek. Lata 80. to całkiem niezły pokaz kreatywności, choć z umiarem. Wiele klubów obchodziło w tamtych latach 100-lecie działalności, wypuszczano więc na rynek jubileuszowe koszulki. Te nowe techniki pozwoliły też na umieszczanie specjalnych znaków w odpowiedzi na podrabiane koszulki, które zaczęły zalewać świat. Śmiało można stwierdzić, że koszulkomania doprowadziła właśnie wtedy do powstania wielkiego, koszulkowego biznesu.

A potem nadeszły lata 90. i się zaczęło…

Szalone lata 90.

Lata 90. były wyjątkowe z wielu względów. Kapitalne mistrzostwa świata we Włoszech, USA i Francji. Niezapomniany finał Ligi Mistrzów na Camp Nou w 1999. Wicemistrzostwo Europy dla Danii, która w ogóle miała na Euro nie zagrać (zagrała w miejsce wykluczonej Jugosławii). Absolutna dzicz w świecie kibicowskim, co dotknęło też Polskę. Zaczęły powstawać nowe stadiony, stare burzono lub modernizowano tak, żeby wszystkie miejsca były siedzące (subiektywnie: zła decyzja, co udowadnia fakt, że dziś coraz częściej trybuny najzagorzalszych fanów na nowo tworzy się tak, aby mogli stać). Telewizja zaczęła odgrywać coraz większą rolę w świecie piłki. Podpisywano wielkie umowy, pieniądze zaczęły spływać do futbolu szerokim strumieniem. No jest tego trochę. Wyjątkowe były wtedy też koszulki. Trudno powiedzieć czy w dobrym, czy złym tego słowa znaczeniu, ale… producenci i działacze klubowi ewidentnie dali się ponieść kreatywności.

Część z tych zmian dotarła do Polski z opóźnieniem. Anglicy największy problem z chuliganami mieli pod koniec lat 80. Ostatnia dekada XX wieku to spadek patologii, co sprawiło, że więcej ludzi zaczęło chodzić na stadiony. Nie inaczej było np. w Niemczech. Kibice nie tylko wrócili na stadiony, ale też poczuli, że pojawienie się na nich bez koszulki swojego ukochanego klubu nie przystoi szanującemu się sympatykowi. Zaczął się koszulkowy wyścig zbrojeń – każdy producent starał się wymyślić najlepszy wariant materiału, z którego trykoty miały być zrobione. Repliki z kolei musiały wyglądać dobrze noszone na co dzień np. z jeansami.

Pojawiły się oskarżenia, że największe kluby co sezon zmieniają wzór koszulki, żeby jak najwięcej zarobić. Trudno się z nimi nie zgodzić, ale i kibice zaczęli mieć coraz większe wymagania względem swoich klubów. Pojawiła się zdumiewająca ilość wzorów i kolorów, kluby prześcigały się w coraz to oryginalniejszych pomysłach. Oryginalność jednak klubom i producentom nie wystarczała. Byliśmy świadkami czasami naprawdę absurdalnych koszulek.

Oprócz tego pojawiły się repliki z nazwiskami poszczególnych piłkarzy lub możliwość zakupienia koszulek meczowych, noszonych przez piłkarzy w trakcie gry podczas rzeczywistych starć na boisku. To ostatnie jeszcze bardziej nakręciło rynek podróbek. Weryfikacja była trudna i niejeden kolekcjoner kupił zwykłą replikę, myśląc, że grał w niej ulubiony piłkarz. Abstrakcyjne wzory, plamy, cuda niewidy. Szalone lata 90. W tej dekadzie pojawiły się też pierwsze oznaki mody na koszulki retro, na getrach wylądowały herby czy daty. Działo się, oj działo. Na rynek piłkarski weszło też amerykańskie Nike, do dzisiaj główny konkurent Adidasa.

Zapoczątkowało to pojawienie się katalogu wzorów wśród największych producentów. Wiadomo – masowa produkcja, czyli kasa. Szukano sposobów na maksymalizację sprzedaży przy jednoczesnej minimalizacji kosztów. Mniejsze kluby, jeśli nie chciały się dostosować do sugestii Nike, Umbro czy Adidasa, musiały szukać porozumienia z mniejszymi firmami, które niekoniecznie swoje rozwiązania narzucały. To, co nazywamy skalowaniem biznesu, ostatecznie doprowadziło do opanowania rynku przez kilku głównych potentatów, co tak naprawdę obserwujemy do dzisiaj. Z początkiem XXI wieku wróciła na piłkarskie koszulki normalność, ale to nie oznacza, że nie ma o czym pisać. Jest. I to jeszcze jak!

„Nieposkromione Lwy”… w piżamach

Pamiętacie kameruńskich piłkarzy z początku nowego milenium? Jacques Songo’o, Rigobert Song, Geremi, Pierre Njanka, Pierre Womé, Marc-Vivien Foé (świętej pamięci…), Patrick M’Boma, Samuel Eto’o. Kolorowa to była ekipa. No, to jeśli pamiętacie, to na pewno pamiętacie też absurdalny pomysł tamtejszej federacji zrealizowany przez Pumę. W 2002 roku Kamerun przygotowywał się do Pucharu Narodów Afryki w Mali. Dwa lata wcześniej „Nieposkromione Lwy” zostały mistrzami „Czarnego Lądu” i w Mali były faworytem. Kamerun tytuł obronił, ale głośno było o nim z zupełnie innego powodu:

Tak, bezrękawniki. W pierwszej części historii koszulki zawarliśmy definicję piłkarskiej koszulki. Kluczowym jej elementem są… rękawy. Tych nowe koszulki, wróć… nowe bezrękawniki Kamerunu, jak sama nazwa wskazuje, nie miały. Ostro zareagowała FIFA, która bezrękawników zakazała. Na mistrzostwach świata w Japonii (bo Kamerun z grupy nie wyszedł, grał więc tylko w jednym kraju) Kameruńczycy wystąpili więc w bezrękawnikach… z podkoszulkami. Absurdalne? Zapewne, ale Kamerun miał jeszcze asa w rękawie.

Dwa lata później „Nieposkromione Lwy” postanowiły przebić bezrękawniki, ubierając podczas PNA w Tunezji… body. Czy tam kombinezon, piżamę. No nie wiemy, jak to nazwać. To, co widzicie na zdjęciu pod spodem, to strój dwuczęściowy. Koszulka połączona ze spodenkami i getry. Ówczesny szef FIFA, Sepp Blater, był wściekły. Wspominał wtedy o przepisach, o tym, że FIFA musi ich bronić, a Kamerun je łamie. W PNA w 2004 Kamerun zagrał w piżamach aż do ćwierćfinału, czyli do końca swojej przygody (wyeliminowany przez Nigerię).

Kara za nieposłuszeństwo? 154 tysiące dolarów i sześć ujemnych punktów w kwalifikacjach do MŚ 2006. Puma i kameruński związek zaprotestowały, a FIFA wycofała kary po tym, jak producent wytoczył jej proces. Kamerun wrócił jednak do normalności, choć na boisku było już dużo gorzej. Nie zakwalifikował się na MŚ w Niemczech, a spalonym domem przypłacił to Pierre Wome, który w decydującym meczu przeciw Egiptowi nie trafił z karnego w 95. minucie. Do Niemiec pojechało Wybrzeże Kości Słoniowej.

A jak koszulki, to i biznes

Przełom XX i XXI wieku to wyścig producentów o jak najprzyjaźniejszą dla piłkarzy koszulkę. Nowe materiały, wysokiej technologii systemy mające chłodzić ciała zawodników lub je dogrzewać, zależnie od temperatury na zewnątrz, czy pochłaniać wilgoć w trakcie gry. No cuda. Przynajmniej na papierze. Sami piłkarze uważali raczej, że to bujda na kółkach, bo wszystko było tej samej, niskiej jakości.

Rok 2002 to też debiut Lycry, używanej masowo do dzisiaj. Przylegający do ciała materiał zawojował świat sportu, ale to, co podobało się w niej piłkarzom, niekoniecznie pasowało kibicom, z których znaczna część nie posiada wysportowanego ciała. Na mięśnie piwne dużo lepiej pasowały luźniejsze fasony. Pojawiły się kolejne nieuczciwe praktyki, dochodziło do zmów cenowych klubów, producentów i sprzedawców koszulek. No ale był to wtedy już potężny biznes.

W końcu zaczęto zwracać większą uwagę na zdanie samych kibiców – niejeden projekt w taki sposób upadł lub się narodził. Dziś jest to często standardem. Niektóre projekty wychodzą wprost od kibiców, a klub wprowadza je w życie. Logiczne – zdanie klienta jest przecież najważniejsze, bo przecież to daje klubom zarobek.

Bywa, że ten biznes jest odpowiedzialny

Koszulki to jednak nie tylko biznes. Bywa, że klubowa odzież używana jest w szczytnym celu. Na przykład w 2007 roku Everton wydał specjalną serię koszulek w kolorze różowym w celu wsparcia walki z rakiem piersi. Pieniądze ze sprzedaży zasiliły m.in. organizacje walczące z chorobą. Koszulka nigdy nie była noszona przez samych piłkarzy, ale pomysł był świetny. Na tyle świetny, że w następnym sezonie pojawiła się jeszcze jedna seria różowych trykotów. Wiele klubów na całym świecie powieliło ten trend, stosując się do CSR – Corporate Social Responsibility. Niektóre poszły o krok dalej, przekazując pieniądze ze sponsoringu na koszulkach organizacjom pożytku publicznego, hospicjom (np. Aston Villa w 2007) czy szpitalom.

W 2008 roku Nike przejęło Umbro, ale do dzisiaj obie firmy działają tak naprawdę niezależnie od siebie i oferują inny sprzęt. Projektowanie koszulek stało się dzisiaj sztuką, budzi często potężne emocje. Ostateczne efekty pracy projektantów, których całe rzesze zatrudniane są teraz przez producentów, są chronione do ostatnich dni przed wypuszczeniem koszulki na rynek. Wielcy gracze produkują głównie w Chinach, Pakistanie czy Bangladeszu, redukując koszty, podcinając skrzydła mniejszej konkurencji i, niestety, zmniejszając wybór.

W najnowszej historii również nie brakuje pomysłów tak kreatywnych, co kontrowersyjnych. Najlepszy przykładem jest koszulka hiszpańskiego klubu Cultural Leonesa. W 2014 roku hiszpański trzecioligowiec zaszokował świat w poszukiwaniu sławy. Kultura w nazwie, więc i piłkarze kulturalni… w smokingach…

A ile można na tym stracić?

Wpływy ze sprzedaży koszulek są dziś potężne, ale wbrew powszechnej opinii trudno nimi spłacić największe transfery. Natura umów przy sprzedaży koszulek jest dość skomplikowana i nie będziemy tu wchodzić w jej szczegóły, ale w ostatnich latach ten mit został skutecznie obalony. Weźmy transfer Cristiano Ronaldo do Juventusu. Jego kwota to 100 mln euro. W pierwszych tygodniach, które zawsze są najbardziej intensywne w kwestii sprzedaży, sprzedano pół miliona koszulek z jego nazwiskiem. Łączna wartość wyniosła ok. 70 mln euro. Problem polega jednak na tym, że do klubu trafia tylko 10-15% zysków. W cenę koszulki wliczony jest przecież koszt samej produkcji, transportu, reklamy, podatków i tak dalej. No i zarobić musi sam producent, prawda? Nie zmienia to faktu, że pieniądze są spore. Jak wygląda to w największych klubach świata?

W pierwszej dziesiątce największych koszulkowych krezusów mamy sześciu przedstawicieli Premier League – Manchester City (78 milionów dolarów rocznie), Tottenham (81 mln), Liverpool (92 mln), Arsenal (94 mln), Chelsea (135 mln) i Manchester United (202 mln). United znajdują się w rankingu stworzonym przez magazyn „Forbes” na drugim miejscu, za Barceloną (247 mln) i przed Realem Madryt (200 mln). W zestawieniu wylądował jeszcze Bayern (121 mln) i PSG (100 mln). Dużo? Dużo, ale biorąc pod uwagę koszty, z jakimi wiąże się funkcjonowanie tych gigantów, mniej niż się niektórym wydaje.

Powrót do przeszłości

Nieobca jest też dziś moda na koszulki retro. Kibice, grupa społeczna, dla której tradycja klubowa jest często niezwykle istotna, nie szczędzą pieniędzy na nowoczesne produkty osadzone w klubowej historii, ze starymi wzorami czy kolorystyką. Dwie ostatnie takie próby na polskim rynku to dzieło Wisły Kraków i Górnika Zabrze. Wisła wprowadziła koszulkę w głębokiej czerwieni, z delikatnymi pionowymi paskami i oldschoolowym kołnierzykiem. Żeby podkreślić fakt, że to koszulka z przeszłości, została ona wykonana z bawełny.

Górnik z kolei uraczył swoich kibiców repliką koszulki, w której drużyna z Zabrza grała w finale Pucharu Zdobywców Pucharów w 1970. Oprócz tego Górnik sprzedaje jeszcze inne produkty upamiętniające tamten sukces, takie jak szaliki, wpinki, kufle czy proporczyki.

Trzeba przyznać, że obie koszulki prezentują się naprawdę dobrze i na pewno znajdą niejednego nabywcę. Tym małym polskim skokiem w przeszłość kończymy drugą i ostatnią część opowieści o historii piłkarskiej koszulki. Z całą pewnością można by ją ciągnąć jeszcze przez wiele stron, ale na pisanie książek jeszcze się nie zdecydowaliśmy. Mamy nadzieję, że Wam się podobało i że Wasza wiedza na temat najbardziej pożądanego gadżetu futbolowego świata (który długo tym gadżetem nie był) jest teraz nieco bardziej imponująca!

Komentarze
C. Ronaldo (gość) - 8 miesięcy temu

uiououiouiuiouiou

Odpowiedz
Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze