Cztery lata temu w Portugalii wszystko było wielką sensacją – kompromitacja faworytów, szwedzko-duńska umowa przeciwko Włochom, fatalne pomyłki sędziów, zwycięzca klasyfikacji strzelców i oczywiście końcowe rozstrzygnięcie turnieju. W 2004 roku reprezentacja Grecji sprawiła jedną z największych niespodzianek w historii Mistrzostw Europy. Zespół składający się głównie z nieznanych piłkarzy, którego największą gwiazdą był surowy trener – Otto Rehhagel, "utarł nosa" wielkim faworytom i 4 lipca 2004 roku wzniósł w Lizbonie trofeum Henriego Delaunaya.
Grecy dobrze spisywali się już w eliminacjach EURO 2004. W swojej grupie wyprzedzili faworyzowanych Hiszpanów i Ukraińców, lecz przez europejskich kibiców wciąż byli uznawani za przeciętny zespół z niewielkim potencjałem. Nic dziwnego, skoro w reprezentacji występowali piłkarze, którzy nie potrafili wywalczyć stałego miejsca w wyjściowych składach swoich klubów. Najjaśniejszą postacią greckiej reprezentacji był trener – Otto Rehhagel. Niemiecki szkoleniowiec, który w przeszłości odnosił znaczące sukcesy z Bayernem Monachium i Werderem Brema, w ciągu trzech lat stworzył drużynę, która wprawdzie nie grała widowiskowo, ale potrafiła nawiązać walkę z wyżej notowanymi rywalami.

Przed rozpoczęciem turnieju finałowego Grekom nie dawano najmniejszych szans nawet na wywalczenie awansu z fazy grupowej. We własne możliwości nie wierzyli także…greccy zawodnicy, którzy w wywiadach zgodnie zapowiadali, że chcą w Portugalii uniknąć kompromitacji. Pesymistyczne nastroje Greków mogły wynikać z faktu, że reprezentacja tego kraju przed 2004 rokiem nigdy nie wygrała spotkania na Mistrzostwach Europy lub Mistrzostwach Świata. Nie do końca udany był także okres przygotowawczy w wykonaniu greckiej drużyny narodowej, która tuż przed wylotem na Półwysep Iberyjski przegrała w towarzyskim spotkaniu w Szczecinie z reprezentacją Polski 0:1, po samobójczym trafieniu Michalisa Kapsisa.
Złota droga do Lizbony – greckie catenaccio
Już mecz otwarcia EURO 2004 przyniósł kibicom ogromną sensację. „Skazywani na pożarcie” Grecy odnieśli zwycięstwo 2:1 nad gospodarzami turnieju – Portugalczykami. Ekipa Otto Rehhagela pokazała charakter i potwierdziła, że może być „czarnym koniem” mistrzostw. W kolejnych spotkaniach fazy grupowej było już nieco gorzej, ponieważ greccy piłkarze zremisowali 1:1 z Hiszpanami i ulegli Rosjanom 0:2, którzy grali wówczas tylko i wyłącznie o zachowanie twarzy i honoru. Ostatecznie reprezentacja Grecji wywalczyła awans do ćwierćfinału dzięki lepszemu bilansowi bramkowemu od Hiszpanów, którzy już po trzech meczach musieli pakować walizki i wracać do domu.
W fazie pucharowej Grecy prezentowali bardzo defensywną taktykę. Dla podopiecznych Otto Rehhagela priorytetem była gra „na zero” w obronie i ograniczanie się do szybkich kontrataków. Okazało się, że taki sposób gry był niezwykle skuteczny. W ćwierćfinale greckiemu murowi obronnemu ulegli Francuzi. Zinedine Zidane, David Trezeguet i inne gwiazdy „Trójkolorowych” robiły co mogły, jednak nie potrafiły znaleźć skutecznej recepty na defensywną formację rywali, którzy w 65. minucie wyprowadzili skuteczny kontratak, dający im awans do półfinału. Kolejna sensacja stała się faktem i obrońcy tytułu zakończyli udział w turnieju.
W półfinale z rozpędzonymi Czechami, którzy tworzyli najefektowniejszą drużynę EURO 2004, reprezentacja Grecji miała wiele szczęścia. Czesi przez cały mecz przeważali w każdym elemencie piłkarskiego rzemiosła, lecz brakowało im przede wszystkim skuteczności. Z kolei Grecy, co chyba nikogo nie zdziwi, koncentrowali się głównie na defensywie. W regulaminowym czasie gry żadna z drużyn nie potrafiła przechylić szali zwycięstwa na swoją korzyść. Dopiero w ostatniej minucie pierwszej części dogrywki Dellas pokonał Petra Cecha i zapewnił Grekom sensacyjny, upragniony awans do wielkiego finału Mistrzostw Europy 2004.
Wielki finał to deja vu dla europejskich kibiców, bowiem ponownie naprzeciwko siebie stanęły ekipy Portugalii i Grecji. Tym razem stawka spotkania była zdecydowanie większa niż miało to miejsce przy okazji meczu otwarcia turnieju. Gospodarze zapowiadali, że nie popełnią już błędów i zrewanżują się Grekom za porażkę w pojedynku fazy grupowej. Niedoceniani Grecy nie mieli nic do stracenia, ponieważ to Portugalczycy byli zmuszeni grać pod presją. Gospodarzom wyraźnie brakowało cierpliwości. Podopieczni Luisa Felipe Scolariego chcieli za wszelką cenę strzelić bramkę już w pierwszej połowie, jednak fenomenalnie spisywał się grecki goalkeeper, Antonios Nikopolidis. W drugiej połowie Grecy błąd portugalskiego bramkarza – Ricardo bezwzględnie wykorzystał Angelos Charisteas. Okazało się, że był to jedyny gol w wielkim finale. Grecy zostali sensacyjnymi triumfatorami EURO 2004, a cała Portugalia pogrążyła się w płaczu, smutku.
Ściany pomagają gospodarzom
Na wielkich turniejach sędziowie często popełniają błędy, które bezpośrednio wpływają na wynik ważnego spotkania. Nie inaczej było cztery lata temu w Portugalii, kiedy poziom sędziowania pozostawiał wiele do życzenia. Największe kontrowersje wzbudziła decyzja Ursa Meiera, który prowadził ćwierćfinałowy pojedynek Portugalia-Anglia. Szwajcarski arbiter nie uznał w 89. minucie, przy stanie 1:1, prawidłowo zdobytej bramki Sola Campbella. Sędzia uznał, że w tej sytuacji inny reprezentant Anglii – John Terry faulował portugalskiego bramkarza i tym samym pozbawił go szans na skuteczną interwencję. Pomyłka Meiera miała ogromny wpływ na dalsze losy spotkania, które ostatecznie zakończyło się zwycięstwem Portugalczyków po serii rzutów karnych. Gospodarze skorzystali na błędzie arbitra również w meczu fazy grupowej z Rosją. Wówczas norweski sędzia Terje Hauge niesłusznie pokazał czerwoną kartkę w ostatnich fragmentach pierwszej połowy Siergiejowi Owczynnikowowi.
Kompromitacja faworytów
Niemcy, Hiszpania i Włochy – to najwięksi przegrani poprzednich mistrzostw naszego kontynentu. Wszystkie wymienione reprezentacje były przed turniejem uważane za głównych faworytów do triumfu, jednak w rzeczywistości nie wywalczyły nawet awansu ze swoich grup. Najgorzej zaprezentowali się nasi zachodni sąsiedzi Niemcy, którzy w grupie z Czechami, Holandią i Łotwą wywalczyli zaledwie dwa punkty. Promocji do fazy pucharowej w pechowy sposób nie uzyskali Hiszpanie, którzy po trzech pojedynkach posiadali gorszy bilans bramkowy od drugich w tabeli Greków.
Najwięcej kontrowersji wzbudziła postawa Włochów. Antybohaterem Squadra Azzurra był bez wątpienia Francesco Totti, który już w pierwszym spotkaniu z Danią opluł rywala i został zawieszony przez UEFA na cztery spotkania. Piłkarze z Półwyspu Apenińskiego grali bardzo przeciętnie, jednak z dalszej fazy turnieju zostali wyeliminowani przez szwedzko-duński układ. W ostatnim spotkaniu grupy C, która zdaniem komentatorów była najsilniejszą w całej stawce, zagrały ze sobą reprezentacje Szwecji i Danii. Istniała możliwość, aby obie drużyny sprawiły Włochom psikusa i wspólnie awansowały do ćwierćfinału. Był jednak jeden warunek – spotkanie musiało zakończyć się remisem 2:2. I oczywiście nie trudno zgadnąć, że właśnie taki rezultat padł w meczu na Estádio do Bessa Século XXI w Porto.
Włosi złożyli oficjalny protest, który nie został uznany przez UEFA. Do dzisiejszego dnia informacje o szwedzko-duńskiej umowie przeciwko Włochom pozostają jedynie spekulacjami. Mimo wszystko musi być w tym „ziarno prawy”, ponieważ plotki o zmowie Szwedów i Duńczyków pojawiały się w prasie dzień przed meczem, a decydująca bramka spotkania, ustalająca rezultat meczu padła w…89. minucie. To faktycznie dziwny zbieg okoliczności…