W oczach kibiców i dziennikarzy Franciszek Smuda jest jakby czarodziejem. Miał przyjść i od ręki zmienić oblicze reprezentacji Polski w piłce nożnej. Nie tak prędko, doktorku – mawiał bohater kreskówek, królik Bugs i trudno się z nim nie zgodzić. Smuda nie jest bogiem i nie jest w stanie zrobić z naszych kopaczy dobrych piłkarzy. Nie od razu!
Pozytywy, po dwóch towarzyskich meczach z Rumunią i Kanadą, widać. Wymieniamy więcej krótkich podań, gramy z pierwszej piłki. To może się podobać, gdyż bardziej przypomina to grę w piłkę nożną, aniżeli beenhakkerowską degrengoladę. Cieszy fakt, że wręcz hurtowo sprowadzono zdolną młodzież: Sadloka, Rybusa, Małeckiego, Szczęsnego czy Majewskiego. Na te „brylanciki” trzeba chuchać i dmuchać, aby na Mistrzostwach Europy świecili jako wielcy piłkarze, a nie futbolowi analfabeci. To nie jest tak, że „oni mają jeszcze czas”, ponieważ w każdym normalnym piłkarsko kraju dwudziestolatek to już rozwinięty piłkarz. Kto ma wątpliwości, niech prześledzi początki karier Wayna Rooneya czy Cristiano Ronaldo. Reprezentacja powoli wraca do równowagi i zaczyna grać poprawnie, ale przed Smudą, jego sztabem i piłkarzami jeszcze dużo pracy i wiele znaków zapytania. Nie teraz, a dopiero na Euro 2012 okaże się, czy Smuda serio czyni cuda, czy tylko cuduje.