Liverpool, tak jak przed dwoma laty ma szansę zdobyć Puchar Europy. Czy mu się to uda? Analogia do 2005 roku aż bije po oczach, ale w piłce często podobne odniesienie w historii to tylko zwykły przypadek.
3. runda kwalifikacyjna, czyli izraelskie emocje
Podopieczni Rafy Beniteza, aby zagrać w fazie grupowej Ligi Mistrzów, musieli przebrnąć ostatnią rundę kwalifikacyjną. Rywalem zespołu z Anfield Road było izraelskie Maccabi Tel-Awiw. Pierwsze spotkanie, na własnym boisku, piłkarze z Anglii co prawda wygrali, ale stracili cenną bramkę. Wynik 2:1 stawiał zespół izraelski w nie najgorszej sytuacji. Rewanż jednak nie przyniósł niespodzianki, choć fani „Czerwonych” do końca musieli drżeć o wynik. Spotkanie zakończyło się remisem 1:1. „Cieszymy się z awansu. Liverpool to klub, który należy do Ligi Mistrzów i to wspaniale, że znowu tam jesteśmy.” – mówił po meczu Sami Hyypia i trudno się z Finem nie zgodzić.
Faza grupowa, czyli wiało nudą
Liverpool, który trafił do grupy z PSV, Bordeaux i Galatasaray Stambuł, od momentu losowania był niekwestionowanym faworytem do awansu. Pierwszy mecz gracze Rafy Beniteza rozegrali w Holandii na Phillips Stadium. W Eindhoven padł bezbramkowy remis, który na otwarcie rywalizacji urządzał obie ekipy. Kolejne spotkanie Liverpool rozegrał na własnym boisku z Galatasaray. Na Anfield Road gospodarze wymęczyli komplet punktów zwyciężając 3:2. „To był dziwny mecz. Rozpoczęliśmy w dobrym stylu, dominowaliśmy na boisku i strzelaliśmy gole. I już po 20 minutach wydawało się, że mecz jest ustawiony.” – mówił po meczu Rafael Benitez. Mecz kończący serię pierwszych spotkań, to wyjazd do Francji na rywalizację z Bodeaux. Gola na wagę trzech punktów w tym pojedynku zdobył Peter Crouch. Pierwsze spotkanie, inaugurujące mecze rewanżowe, Liverpool ponownie rozegrał z Francuzami, tym razem na Anfield. Niesiony przez tysiące gardeł swoich kibiców Liverpool, zmiótł z ziemi piłkarzy Bordeaux, wygrywając 3:0. Tym samym, na dwie kolejki przed końcem fazy grupowej „The Reds” zapewnili sobie awans do dalszych gier. Jeszcze w przedostatnim meczu tejże fazy, Rafa Benitez postanowił wystawić najsilniejszy skład, aby ostatecznie zapewnić sobie pierwsze miejsce w grupie, co w 1/8 teoretycznie dawało szansę spotkania łatwiejszego rywala. Mecz na Anfield z PSV nie był największym wyzwaniem. Gole Gerrarda i Croucha pozwoliły spokojnie wygrać to spotkanie i całą grupę. W ostatnim meczu Benitez wystawił częściowo rezerwowy skład z Dudkiem, Peltierem, Palettą, Guthrie’em i Fowlerem. Ambicie drugorzędnych graczy nie starczyły na ambitnych Turków i na Atatürk Olimpic Stadium(tym samym, na którym „The Reds” wygrali Ligę Mistrzów w 2005 roku), Liverpool przegrał 3:2, ale ten wynik i tak nie miał żadnego znaczenia w ostatecznym rozrachunku.
1/8, czyli stary mistrz lepszy od nowego
Gdy Liverpool zapewnił sobie fotel grupowego lidera, kibice liczyli, że ich pupile trafią na teoretycznie słabszą drużynę z drugiego miejsca innej grupy. Nic z tych rzeczy. „The Reds” trafili najgorzej jak tylko się dało, ponieważ los zeswatał ich z obrońcą tytułu i faworytem rozgrywek – hiszpańską FC Barceloną. „Musimy zagrać z pewnością siebie. Trzeba wierzyć w swoje umiejętności i nie tracić czasu nad zamartwianie się, że gramy z Barceloną. Jeśli byśmy tak zrobili, to w nocy nawiedzałyby mnie koszmary, gdyż Barcelona to wspaniała drużyna.” – tak motywował przed pierwszym spotkaniem swoich kolegów Steven Gerrard. Partnerzy kapitana „The Reds” wzięli sobie chyba do serca słowa swojego guru, ponieważ imponowali spokojem i opanowaniem na zapełnionym po brzegi Camp Nou. Wszystko to poskutkowało wyśmienitym wynikiem przed rewanżem. Liverpool wygrał w Hiszpanii 2:1 i spokojnie mógł czekać na swoich gości na Anfield Road. Barcelona przyjechała do Anglii o swoje być, albo nie być. Wiadomo było, że ewentualna strata bramki, bardzo oddali ich od ćwierćfinału. Przez większość rewanżowego spotkania był bezbramkowy remis. Dopiero gol Gudjohnsena podgrzał jeszcze bardziej atmosferę na Anfield. Wynik jednak do końca spotkania się nie zmienił i sensacją w Anglii stała się piękną historią klubu z Liverpoolu. „Zwycięstwo w dwumeczu z Barceloną sprawiło, że nigdy nie zapomnę tak pięknej chwili. Jestem bardzo dumny ze swojego wkładu w historię klubu, bo w takich właśnie kategoriach należy rozpatrywać zwycięstwo nad Blaugraną.” – mówił po spotkaniu wychowanek… Barcelony, Pepe Reina.
Ćwierćfinał, czyli formalność
„W nagrodę” za trudnego przeciwnika w 1/8, los zesłał Liverpoolowi łatwego rywala w ćwierćfinale. Zespół PSV, z którym „The Reds” mierzyli się już w fazie grupowej nie mógł zagrozić napędzonemu, po zwycięstwie na Barcą, zespołowi Rafy Beniteza. Sprawa awansu została przesądzona już w Eindhoven. „Czerwoni” pokonali PSV 3:0 i rewanż na Anfield był czystą formalnością. „The Reds” dorzucili jednego gola, autorstwa Petera Croucha i bez żadnych problemów awansowali do półfinału. „Nie sądzę, żeby to był jakichś spektakl, ale wykonaliśmy swoją robotę i zrobiliśmy dobry wynik. Większość pracy wykonaliśmy w pierwszym spotkaniu, na Anfield mieliśmy to przypieczętować i to nam się udało.” – mówił po dwumeczu Crouch.
Półfinał, czyli powtórka sprzed dwóch lat
Powtórka półfinału z 2005 roku. Takie było główne hasło rywalizacji w 1/2, pomiędzy Liverpoolem, a Chelsea. Dwa lata temu na Stamford Bridge padł bezbramkowy remis, lecz tym razem górą okazali się gospodarze i skromnie wygrali 1:0. Patrząc obiektywnie na to spotkanie, podopieczni Rafy Beniteza powinni się cieszyć, że mecz zakończył się tak niskim wynikiem. Gdyby gracze Jose Mourinho wykorzystali chociaż połowę sytuacji bramkowych, to rezultat byłby zdecydowanie wyższy. A tak, czekając na rewanż na własnym stadionie, kibice, piłkarze, działacze i trenerzy „The Reds” wciąż wierzyli w awans do finału. To, że wiara czyni cuda, wiadomo od dawna. Ta prawda sprawdziła się również w piękny wieczór na Anfield. Ofensywnie nastawiony Liverpool wciąż atakował bramkę strzeżoną przez Petra Cecha. Gola na wagę dogrywki zdobył dla „Czerwonych” Daniel Agger. Co ciekawe spotkanie na Anfield było całkowitym odwrotem tego, co wiedzieliśmy w Londynie. To Liverpool atakował i konstruował akcje ofensywne. 120. minut nie wystarczyło do wyłonienia finalisty, więc sędzia zarządził konkurs rzutów karnych. Górą w nim okazali się piłkarze Beniteza, a raczej bramkarz „The Reds” – Pepe Reina, który tego wieczoru prezentował się wyśmienicie.
Najlepszym komentarzem występów Liverpoolu w tym sezonie jest wypowiedź kapitana „The Reds” – Stevena Gerrarda: „Jesteśmy koszmarem wszystkich drużyn w Europie, bo nigdy się nie poddajemy i nie uważamy, że przegraliśmy. Posiadanie takie nastawienie jest wspaniałe. Nawet jeśli nie mamy przewagi, to wiemy, że stać nas na zwycięstwo.”