Bundesliga goni Premier League! Zaglądamy do sakiewek


11 grudnia 2015 Bundesliga goni Premier League! Zaglądamy do sakiewek

Premier League – jeszcze parę lat temu niezaprzeczalnie najlepsza liga świata, pozostawiająca daleko w tyle europejską konkurencję. Dziś jest podobnie. Niestety, nie chodzi już o poziom sportowy, a o głębokość ligowej sakiewki. Angielskie rozgrywki są zdecydowanym potentatem, jeśli chodzi o sprawy finansowe. Jak wypada reszta Europy? Blado.


Udostępnij na Udostępnij na

Premier League i firma Sky, od wielu lat „papużki nierozłączki”. Organizm żyjący w godnej pochwały symbiozie. Według ustaleń najnowszego kontraktu, podpisanego w ubiegłym roku, liga angielska co tydzień proponuje spotkania na najwyższym poziomie (to akurat nie zmienia się od lat), z kolei potentat telewizyjny, jakim bezsprzecznie jest Sky, zapewnia przesyłanie obrazu do 155(!) krajów na całym świecie. Liczba potencjalnych odbiorców jest doprawdy astronomiczna, wstępne ustalenia to blisko 5 miliardów ludzi. W latach 2016-2019 na konto Premier League powinno wpłynąć około 14 miliardów dolarów. Suma, trzeba przyznać, dość imponująca.

Anglicy bardzo zgrabnie potrafią ukryć to, że ich liga nie stoi już na tak wysokim poziomie jak niegdyś. Dziś nieco odstają od Hiszpanów czy Niemców, ale w aspekcie sprzedawania swojego produktu są i jeszcze długo będą niedoścignionym wzorem dla innych europejskich lig. Takiej widowni i takich przychodów nie generuje żadna z topowych lig Starego Kontynentu. Primera Division i Segunda Division – pierwsza i druga liga hiszpańska – rocznie zyskują jedynie 800 milionów euro. Nic więc dziwnego, że BBVA rozpoczęła dyskusję na temat tego, jak wprowadzić więcej pieniędzy do ligi. Dlaczego?

Ano dlatego, że dziś liga hiszpańska to na dobrą sprawę jedynie Real i Barcelona. Żaden z zespołów nie jest w stanie rywalizować na dłuższą metę z tym duetem. Składa się na to wiele czynników i jednym z nich jest właśnie deficyt pieniędzy, a także nierówny podział przychodów z racji praw telewizyjnych. Celem władz hiszpańskiej federacji jest wprowadzenie podziału w stosunku 1:4, co znacznie unormowałoby sytuację. Więcej pieniędzy dla np. Eibaru to pierwszy krok do wyrównania poziomu ligowych rozgrywek.

Bayern
Bayern Monachium – motor napędowy Bundesligi (fot. faszination-fankurve.de)

Zostawmy na chwilę słoneczny Półwysep Iberyjski i przenieśmy się do naszych zachodnich sąsiadów – Niemiec. Bundesliga – niedościgniony wzór dla polskiej ekstraklasy, nie tylko pod względem sportowym, ale także infrastrukturalnym i ekonomicznym. Z kolei Niemcy z zazdrością spoglądają w stronę deszczowych Wysp Brytyjskich i zastanawiają się, jak to jest, że ci gburowaci wyspiarze zarabiają taką furę pieniędzy, pokazując swoją denną, w mniemaniu Niemców, ligę.

W 2013 roku Bundesliga podpisała kontrakt z, skądinąd dobrze znaną firmą, 21th Century Fox. Jednak, zakładając optymistyczny scenariusz, liga niemiecka zarobi zdecydowanie mniej aniżeli angielska Premier League. Skąd aż taka przepaść?

Przede wszystkim mało który koncern telewizyjny może się w tej chwili równać z potęgą, jaką reprezentuje Sky. Na rynku medialnym angielska firma jest prawdziwym hegemonem i trudno sobie wyobrazić, aby w najbliższych latach ktokolwiek lub cokolwiek mogło zagrozić niemalże tyrańskiej władzy tego medium. Pieniądze, które Sky pompuje w Premier League, to niebotyczne sumy, ale im się to opłaca. Jednakże, powtarzając za Markiem Kondratem – pieniądze to nie wszystko.

Jak wspomniałem na wstępie, Premier League można obejrzeć w 155 krajach świata. Sygnał z rozgrywek angielskiej ligi nie dociera chyba tylko do Korei Północnej, chociaż kto wie, być może Kim Dzong Un jest fanatycznym kibicem Manchesteru United i co weekend przeklina postać pewnego Holendra. Zostawmy jednak Koreańczyków i zejdźmy na ziemię. Dla porównania Bundesligę można oglądać w zaledwie 80 krajach świata. Mało.

Być może Bundesliga nie jest piłkarską wieżą Babel, ale trudno nie zauważyć, że wielu piłkarzy, którzy byli, są lub będą postrzegani jako gwiazdy, nie pochodzi z Niemiec. Choćby Pierre-Emerick Aubameyang, pochodzący z Gabonu gracz Borussii Dortmund, bez dyskusji jeden z najważniejszych zawodników klubu z Zagłębia Ruhry. Dlaczego wspominam akurat o nim? Ano dlatego, że obraz Bundesligi nie dociera do Gabonu, a co za tym idzie miliony

Pierre-Emerick Aubameyang
Pierre-Emerick Aubameyang (fot. bild.de)

Gabończyków nie ma możliwości oglądać w akcji swojego idola. A to przynosi straty. Takie przykłady można mnożyć.

– Kiedy grałem w Niemczech, (Niemcy) zachowywali się, jakby ich liga była ich własnością, sekretem. Wydawało im się, że nie potrzebują pomocy, aby ich liga naprawdę się rozwinęła – mówi Ian Joy, niegdyś zawodnik m.in. St. Pauli, dziś ekspert piłkarski telewizji Fox.

Można przekornie stwierdzić, że Niemcy w kwestii Bundesligi byli dość enigmatyczni. Jednak tym razem tajemniczość nie popłacała. Liga niemiecka na początku XXI wieku przeżywała olbrzymi regres, była cieniem swojej dawnej świetności. Jednym z czynników, które się do tego przyczyniły, było radykalne zamknięcie się na nowe media, które stopniowo zaczęły włączać się w rozwój światowej piłki. Media społecznościowe, Internet, walka o wpływy z różnego rodzaju praw telewizyjnych były dla Bundesligi niczym czarna magia. Z kolei włodarze Premier League wyczuli bryzę, która raz po raz smagała ich po umysłach, zauważyli nowe ścieżki rozwoju, nową drogą do finansowego raju. Odważnie wkroczyli na nieprzetarty szlak, stając się swojego rodzaju pionierami i dziś spijają śmietankę. Kto nie ryzykuje, nie pije szampana.

Christian Seifert, dyrektor generalny zarządu Bundesligi, jasno i wyraźnie widzi, że polityka medialna, którą liga niemiecka miała w zwyczaju prowadzić w ubiegłych latach, zaszkodziła finansowej stronie całych rozgrywek. Niemcy zamknęli swoją piłkę na własnym rynku, otoczyli swój futbol szklaną bańką, wybudowali ogromny mur, a na koniec spuścili żelazną kurtynę. Dziś, krok po kroku, wychodzą z dołka zacofania.

– W przeszłości Bundesliga była bardzo konserwatywna, jeśli chodzi o opuszczanie własnego podwórka. Z perspektywy czasu możemy stwierdzić, że był to ogromny problem. Brazylijski piłkarz grający w Niemczech chce, aby jego rodzina mogła obejrzeć mecz, w którym występuje. Właśnie dlatego sprzedaż praw telewizyjnych na całym świecie jest tak istotna – mówi Seifert.

Przykłady Brazylijczyka i Gabończyka idealnie pokazują, że aby zarobić pieniądze na futbolu, trzeba trafiać wszędzie i do wszystkich. Globalizacja – to słowo klucz. Proces ten dotknął już praktycznie wszystkie dziedziny – gospodarkę, ekonomię, kulturę. Pora na futbol w kontekście globalnym. Premier League już to zrobiła. Czas na Bundesligę.

Kolejnym problem, z jakim musi uporać się Bundesliga, aby doścignąć angielskie rozgrywki w sprawach finansowych, jest kwestia klubowych właścicieli. Topowe, ale i te słabsze zespoły Premier League znajdują się w rękach zagranicznych inwestorów lub wschodnich miliarderów (Abramowicz w Chelsea, Tan w Cardiff, Fernandes w QPR). W Niemczech rzecz ma się zupełnie inaczej. Drużyny Bundesligi są dobrem lokalnym. Kluby zarabiają same na siebie, rzadko kiedy dopuszczają ingerencję kogoś z zewnątrz. Takiemu sposobowi myślenia przyświeca idea samowystarczalności, a nawet niepodległości. Sponsorami niemieckich klubów są zazwyczaj niemieckie firmy jak Audi, Volkswagen, Allianz. Wyjątkiem może być Schalke, które od lat współpracuje z rosyjskim Gazpromem. Ot, taka czarna owca.

Manchester United
Manchester United (fot. english.ahram.org.eg)

Pieniądze pochodzące z praw telewizyjnych, reklam i dobrej polityki marketingowej to jedno, ale jak świat futbolu długi i szeroki, niemalże każdy klub, począwszy od VII-ligowej drużyny z Mszczonowa Dolnego po triumfatorów krajowych i europejskich rozgrywek, liczy na wpływy ze sprzedaży biletów. Im więcej kibiców przyjdzie na stadion, tym więcej pieniędzy zaksięgujemy w klubowej kasie. Jednakże ceny wejściówek nie mogą odstraszać. Muszą być odpowiednio dopasowane do stopy życiowej, być wynikiem wielogodzinnych analiz ekonomiczno-społecznych. W Bundeslidze średnia cena biletu to niecałe 25 dolarów. Z kolei Manchester United, potentat, jeśli chodzi o finanse (nie będziemy się już pastwić nad pionem sportowym), sprzedaje najtańsze bilety za bagatela 33 dolary.

Po podliczeniu wpływów z całego sezonu „Czerwone Diabły” zarabiają około 30 milionów dolarów więcej aniżeli Bayern Monachium. Można więc stwierdzić, że za pieniądze kibiców van Gaal będzie mógł sprowadzić na Old Trafford powiedzmy Grzegorza Krychowiaka. Doliczając do tego wszystkie klubowe gadżety, które klub z czerwonej części Manchesteru sprzeda w odległej Azji, a więc na rynku na razie niedostępnym dla Bundesligi, mamy klarowny obraz tego, jak wielka przepaść dzieli Anglię i Niemcy.

Bodźcem, który wyrwał Bundesligę z finansowego i medialnego letargu, było zdobycie przez reprezentację Niemiec  tytułu mistrzów świata. Widział to cały świat i nagle kibice z najodleglejszych zakątków globu zaczęli się zastanawiać, gdzie można obejrzeć ligę, z której wywodzi się drużyna najlepszych piłkarzy na planecie. Pojawił się popyt na produkt zwany Bundesligą. Trzeba było tylko zaspokoić potrzeby zniecierpliwionych kibiców.

– Bundesliga staje się coraz popularniejsza. To tykająca bomba, która lada moment eksploduje. Wreszcie liga niemiecka może stać się produktem rozpoznawalnym na całym świecie – twierdzi Ian Joy.

Dotychczasowa współpraca Bundesligi i Foxa układa się nadzwyczaj dobrze. W ciągu roku liga zarobiła ponad 3 miliony dolarów, co w znaczącym stopniu zwiększyło jej przychody. Natomiast Fox zyskał nową, kuszącą propozycję w swojej ofercie programowej, zdobywając tym samym nowych telewidzów. Peleton, na czele którego podąża Bundesliga, kontynuuje pościg za uciekającą Premier League!

 

 

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze