Menadżerowie w Premier League mają na ogół ciekawe życie. Na ławce trenerskiej siedzą długo, nawet jeśli mają przeciętne wyniki. Nie inaczej jest w tych największych klubach, a za taki, póki co, uważa się Liverpool. Wydaje się jednak, że po ostatnich wydarzeniach, dni Rafy Beniteza – jako managera „The Reds” – są mocno policzone.
Media już od początku sezonu huczą o tym, że Benitez wypalił się i drużynie z miasta Beatlesów wyjdzie na zdrowie, jeżeli Hiszpan pożegna się z drużyną. Fani „The Reds” ostatni raz cieszyli się z Mistrzostwa Anglii w 1990 roku, czyli jeszcze przed powstaniem Barclays Premiership. Benitez przychodząc na Anfield w połowie 2004 roku miał to zmienić. Najważniejszego tytułu na Wyspach wprawdzie nie zdobył, ale wygrał za to Ligę Mistrzów, dwa lata później był jej finalistą, a do worka z sukcesami dorzucił jeszcze parę pomniejszych krajowych tytułów. To wystarczyło, żeby zamknąć usta działaczom i dalej budować drużynę, która miała w końcu sięgnąć po pierwsze miejsce na mecie sezonu.
You’ll Never Win Anything
Wydaje się jednak, że po starcie obecnych rozgrywek wszyscy stracili już cierpliwość do byłego szkoleniowca Valencii. Liverpool już na starcie bardzo skomplikował sobie sytuację w tabeli, obecnie plasując się na siódmym miejscu. Bilans spotkań? Sześć zwycięstw i aż pięć porażek. Dla porównania, absolutny „kopciuszek” Premier League, FC Burnley legitymuje się niewiele gorszym bilansem, odpowiednio pięcioma wygranymi i sześcioma przegranymi. Nie trzeba chyba dopisywać, że budżet „The Reds” jest kilka, a nawet kilkanaście razy większy od beniaminka ligi. Klubowi antyfani zaczęli już szydzić z drużyny parafrazując, jej hymn „You’ll Never Walk Alone” na „You’ll Never Win Anything”.
I trudno się nie zgodzić z takim stwierdzeniem. „The Reds” przegrali praktycznie wszystkie spotkania z potentatami do ligowej czołówki, odpowiednio z Tottenhamem, Aston Villą i Chelsea. Mówi się, że gdyby Liverpool nie wygrał na Anfield z Manchesterem United – w meczu, który de facto był najlepszym w wykonaniu gospodarzy – Rafy Beniteza już na ławce trenerskiej by nie było. Włodarze wprawdzie Hiszpana jeszcze nie zwolnili, ale na pewno jest on mocno na cenzurowanym. Póki co, dostał mocne ograniczenie transferowe, tłumaczone oczywiście globalnym kryzysem ekonomicznym, ale w to nie wierzy nawet prasa brukowa. Do 2014 roku zarówno Benitez, jak i jego następcy, nie będą mogli wydać więcej na transfery, niż 20 milionów funtów rocznie.
Tonący brzytwy się chwyta
Jednak gorsza od przeciętnych wyników drużyny jest jej gra, w której brakuje przede wszystkim słowa „kolektyw”. „The Reds” są zbyt mocno uzależnieni od indywidualnych umiejętności piłkarzy. Kiedy w składzie brakuje duetu Gerrard-Torres, Liverpool traci więcej niż połowę swojej wartości. Kulminacyjnym momentem tej niemocy była ostatnia ligowa porażka z Fulham Londyn 1:3. Eksperymentalna obrona gości nawet nie dokończyła spotkania w pełnym składzie, bowiem z boiska zostali wyrzuceni Phillip Degen i Jamie Carragher. Z graczy ofensywnych oczywiście jedynym, który sprawiał dobre wrażenie, jest lider klasyfikacji strzelców – Fernando Torres. I nikt nie zrozumie decyzji hiszpańskiego szkoleniowca, który zdecydował się ściągnąć swojego rodaka i obecnie największą gwiazdę drużyny, już po niewiele ponad godzinie gry.
Wprawdzie dziewięć punktów straty do liderującej Chelsea jest jak najbardziej do odrobienia, ale Rafa Benitez będzie musiał dokonać prawdziwej metamorfozy w grze swojej drużyny, szczególnie w poczynaniach ofensywnych.
I chciało by się powiedzieć, że tej jakże utytułowanej drużynie wiedzie się lepiej na innych arenach. Tak niestety nie jest. W Lidze Mistrzów na trzy spotkania Liverpool przegrał dwa, w tym jakże „bolesne” na Anfield Road z Lyonem. W Carling Cup „The Reds” zostali ograni i wręcz ośmieszeni przez dzieciaki Wengera i wielu uważa to za gwóźdź do trumny, jeżeli chodzi o osiągnięcia drużyny w tym sezonie. Nie ma co ukrywać, Liverpool w tym sezonie po prostu przegrywa. Benitez, piłkarze oraz cały sztab szkoleniowy muszą szybko znaleźć lekarstwo na swoje niepowodzenia. Niech mają nadzieję, że i ten sezon nie jest już skończony na starcie.