Pierwszy raz go zobaczyłem, gdy miał 8 lat. Był bardzo mały. Na boisku zawsze było tak samo. On i dziesięciu innych. Zawsze odróżniał się od reszty, ale nigdy nie myśleliśmy, że zajdzie tak daleko.
To były słowa Franka Dee, który był pierwszym nauczycielem, oraz trenerem „El Niño Maravilla”, cudownego chłopca, lub po prostu Alexisa Sancheza. Wszystko zaczęło się w północnym Chile, blisko Oceanu Spokojnego. W tamtych okolicach znajduje się mała miejscowość zwana Tocopilla, znana z tego, że swoje pierwsze kroki stawiali w niej reżyser filmowy Alejandro Jodorowsky Prullansky oraz wspominana gwiazda Arsenalu.
W ostatnich latach na maturze z polskiego pojawiło się pytanie, co to jest patriotyzm lokalny. Przyglądając się czynom i ogólnie życiorysowi Alexisa, sądzę, że stanie się to błahe. Tocopilla jest miastem typowo górniczym. Ludzie bez wytchnienia pracują, by zarobić na chleb – dla siebie oraz całej swojej rodziny. Nie inaczej było w jego przypadku. Filigranowy napastnik przez większość swojego bytu żył w biedzie, a wszelkie nie tyle bogactwo, co poczucie finansowej godności należało dla niego do sfer marzeń.
Jego mama, Martina, by zarobić na chleb dzień w dzień sprzedawała owoce morza na ulicznych straganach. Sam po latach mówi o niej, że była i jest dla niego jedynym idolem. Inspiracją i motywacją do stania się kimś więcej. Dość szybko pojął, że jest stworzony do wielkich rzeczy, bo od najmłodszych lat powtarzał jak zacięta płyta. – Nigdy nie będę górnikiem. Całą swoją wartość posiadam w swoich stopach. W Tocopilli, czyli mieście, w którym wśród młodzieży dominowały dragi, alkohol i rozróby, brzmiało to jak ponury żart.
Systematycznie starał się nadawać swoim słowom coraz bardziej rzeczywisty kształt. Każdego dnia jego stałym elementem było wyjście i granie do upadłego na miejscowej arenie lub jak kto woli – w przestrzeni wokół dwóch prostokątnych metalowych prętów oddalonych od siebie o parędziesiąt metrów, dumnie zwanej „Concha Lazareto”. To tam tworzyły się jego pierwsze przyjaźnie, które pomimo prozy życia, nadającej Alexisowi nieco wyższą pozycję w społeczeństwie, nic a nic się nie zmieniły.
Wychowany i utrzymywany w silnej rodzinnej więzi, miał problemy z tym, by rozprzestrzeniać swój talent w atrakcyjniejszym piłkarsko środowisko. Jednak Frank Dee będący cały czas blisko „Tocopillano” zadecydował, że trzeba coś z tym zrobić. Nadszedł czas dla piętnastoletniego Sancheza, by postawić kolejny krok w karierze. Wypadło na Calame, oddaloną o ponad 150 kilometrów od jego kolebki. Dla niego samego było to o wiele za daleko, tym bardziej że aby dołączyć do miejscowego UD Cobreloa, trzeba było zamieszkać w bursie, w której mógłby sobie nie poradzić z racji przywiązania do rodzinnej atmosfery. Jednak był to talent nie pierwszej miary i udało się to jakoś pogodzić. Młody Alexis zamieszkał u dyrektora drużyny, Luisa Astorgi. Przyjął on w swoje progi młodego piłkarza dlatego, bo przekonała go do takiej decyzji… klubowa sekretarka, będąca przede wszystkim jego córką. Słusznie była przekonana, że mieszkając w bursie, chłopak będzie miał problemy z odpowiednią aklimatyzacją.
Od początku pokazywał swoim kolegom z drużyny, iż nie bazuje tylko na wielkim talencie. Jego kluczowym atutem był pozytywistyczny kult pracy. Na murawie pokazywał się zawsze jako niestrudzony zawodnik. Jak sam mówi, robił to dlatego, bo chciał, aby jego mama mogła żyć w większym dobrobycie. Chciał tego dokonać dzięki ponadprzeciętnej karierze, której nieodłącznym elementem miała być futbolówka przy nodze.
Przejście do nowej drużyny wiązało się z nowymi wytycznymi skierowanymi w Sancheza. Nie były one jednak zbyt wybujałe, bo w Calame zdawali sobie sprawę, że mają w swoich szeregach niebywałą perełkę. Ograniczyły się do jednej formułki. Staraj się kiwać jednego lub dwóch rywali, a nie trzech czy czterech. Trenerzy doskonale wiedzieli, że jest on w stanie przedryblować po kolei każdego z jedenastu rywali, ale rodem z filmu Gol – trzeba było młodemu dać do zrozumienia, że niekoniecznie o to w piłce chodzi.
Drużyna CD Cobreloa pomimo swojej anonimowości dla zwykłego szaraka, nie była przypadkowa. Ośmiokrotnie w swojej historii zdobywała mistrzostwo Chile, w dodatku gdy „El Niño Maravilla”przychodził do niej, była ona na topie. Bronili tytułu wywalczonego przed rokiem. Alexis nie był jedyną perełkę wypuszczoną z tej szkółki. Podobną historię mieli m.in. Charlie Aranguiz czy też Eduardo Vargas, z którymi Sanchez wspólnie dzielił szatnię.
Przyszedł jednak moment obligujący go, do pokazania się szerszemu gronu odbiorców. Nie było to trudne, bo w CD Cobreloa to od jego nazwiska ustalała się jedenastka. Mimo młodego wieku, Alexis szybko zyskał szacunek i uznanie kibiców oraz trenera. Tym samym skauci mieli dużo banalniejsze zadanie, by wypatrzyć tak wyjątkowego młodzieńca.
Najbardziej konkretne w swoich zamiarach było Udinese, czemu trudno się dziwić. Biało-czarni już dawno przypięli sobie łatkę klubu promującego młodych zawodników. W ostatnich latach załapał się do tej reguły m.in. Piotr Zieliński, ale Polak póki co nie zrobił takiej kariery, jak zakontraktowany w 2006 roku Alexis Sanchez. Od razu po jego dołączeniu do Udinese, klub sprezentował mu klarowną wizję dotyczącą kariery, która brzmiała mniej więcej tak: Chłopaku, jest jeszcze za wcześnie na rywalizację w Serie A, ale widzimy w tobie wielki potencjał.
Tym samym, jego pierwsze lata we włoskim zespole ograniczały się do pobytu na wypożyczeniach. Nie takich, jakie my znamy – szybkich, pozbawionych idei i zrobionych na odwal się. W przypadku Alexisa wszystko było zaplanowane. Pierwszym punktem tej koncepcji było jeszcze większe zaistnienie wśród swoich krajanów. Przeszedł do Colo-Colo, czyli klubu, który zdecydowanie stał i nadal stoi na piedestale popularności wśród chilijskich fanów. Był to dla niego ważny sezon, bo nie tylko doszedł do finału Copa Sudamerica, ale również zadebiutował w reprezentacji.
Po pozytywnym ukończeniu pierwszego zadania, przed Alexisem jawiło się kolejne. Tym razem miał pokazać, że nie tylko jest najlepszym zawodnikiem w Chile, ale również w całej Ameryce Południowej. Najłatwiej było to zrobić w Argentynie. Przeszedł da River Plate, dla którego rozegrał tylko 24 mecze strzelając w nich cztery gole. Czystymi statystykami nie imponował, ale trzeba było być ignorantem, by przejść obojętnie wobec talentu „Tocopillano”.
Dwa lata wypożyczeń pozwoliły Sanchezowi wracać do Udinese, nie jako dzieciak, wygrywający bilet na loterii do wielkiego futbolu, tylko uznana marka. Póki co jednak było o nim głośno wyłącznie za oceanem. Kolejny etap jego kariery był już czysto powiązany z Udine. Spędził tam trzy sezony, a w ostatnim wyrósł na absolutnie kluczową postać w Serie A. Na przełomie 2010 i 2011 roku został okrzyknięty najlepszym graczem tej ligi, co było wielkim sukcesem, jakiego nie zaznał nawet piłkarski autorytet Alexisa – Marcelo Salas, najskuteczniejszy zawodnik w historii Chile, który zapisał się złotymi zgłoskami w historii Lazio.
Oczywistością był fakt, że tak niesamowity gracz musi realizować się w dużo większym klubie. Symptomatyczne było jego przejście do Barcelony, bo w trakcie gdy kluby finalizowały – opiewającą na niemal 40 milionów euro – transakcję, on grał z kumplami w piłkę na ulicy w Tocopilli.
Przechodząc do „Blaugrany”, spełnił marzenie Pepa Guardoli. Hiszpan mówił, że Alexis skradł jego serce swoją pracowitością i pokorą. Sanchez od początku przekonał się, że w wielkich drużynach nie ma czegoś takiego jak okres adaptacyjny. Pierwszy raz wybiegł na murawę w koszulce Barcelony w meczu o Superpuchar Hiszpanii, gdy drużyna mierzyła się z odwiecznym rywalem, Realem Madryt. Nie poszło mu źle, bo zaliczył asystę. W całym sezonie 2011/2012 zdołał 15 razy trafić do siatki, co było przyzwoitym rezultatem.
Jednak początku swojego drugiego roku w Barcelonie nie będzie wspominał już tak miło. W zdecydowanej większości spotkań, bardzo problematyczne było dla niego skierowanie piłki do siatki. Irytował nadmiernymi dryblingami i stratami. Kibice i dziennikarze kierowali wiele słów krytyku w jego stronę. On przetrwał tę nagonkę i zmienił odbiór swojej osoby w drugiej części sezonu. Stał się wtedy kluczowym graczem dla nowego trenera „Barcy”, Tito Vilanovy, i walnie przyczynił się do zdobycie mistrzostwa La Liga.
Sezon 2013/2014 był dla niego zdecydowanie najlepszy. Grał w praktycznie każdym meczu i udało mu się go ukończyć jako czwarty strzelec w lidze. Za wielkimi tuzami – Messim, Ronaldo oraz Diego Costą. Obracał się w wyśmienitym gronie, ale niestety radził sobie tylko w La Liga. Podczas całego okresu gry w Barcelonie zaliczył tylko trzy trafienia w rozgrywkach Ligi Mistrzów. Było to jego największą bolączką. Potrafił strzelić zwycięskiego gola w „El Clasico”, ale gdy na rozkładzie jawiła się Champions League, to wyraźnie się blokował.
Pomimo coraz to większych sukcesów, nadal pamiętał o swojej rodzinnej miejscowości, a ona pamiętała o nim. W Boże Narodzenie w 2013 roku, gdy Alexis, jak zawsze obdarowywał dzieci w piłki oraz koszulki z jego autografami, mieszkańcy zgodnie zadecydowali, że wspomniana ulica, na której Alexis spędzał większość swego młodzieńczego czasu, grając w piłkę, musi zostać nazwana jego nazwiskiem. Zlatan ma swoje Rosengard, a Sanchez Tocopille.
***
– Z winy osób, które nie rozumieją futbolu, sprzedajemy najlepszego piłkarza, jakiego mamy w Barcelonie. Polityka „Barçy” zawsze taka była, tu nie lubią wielkich graczy – takie słowa wypowiedział Christo Stoiczkow chwilę po sprzedaniu Alexisa. Odszedł fenomen, może nie w statystykach (choć miał skuteczność 100% w wykorzystywaniu rzutów wolnych – jeden strzał, jeden gol), ale na pewno pod względem mentalności. Walczył o niego Juventus oraz praktycznie wszystkie kluby z angielskiej czołówki. Koniec końców wybrał Arsenal, bo wierzył, że w tym klubie wreszcie może poczuć się kimś wyjątkowym i wyjść z cienia najlepszego piłkarza wszechczasów, Leo Messiego.
W nowym zespole od początku dał kibicom oraz trenerowi czytelny sygnał. Strzelił kluczową bramkę w play-offach do Ligi Mistrzów, która wydatnie pomogła drużynie Arsene’a Wengera w awansie do tych rozgrywek. Dalszy przebieg już doskonale znamy.
W czasach Barcelony w jednym z wywiadów nazwał siebie mianem jugadorazo, czyli wielkiego gracza. Długo było mu to wypominane i podważane, ale dla „Kanonierów” taką właśnie osobą jest.
W wakacje zdecydowanie wzmocnił swoją gablotę z trofeami. Wraz z Chile zdobył Copa America, sam wykorzystując w imponującym (!) stylu decydującego karnego.
Jak wygląda początek sezonu 2015/16 w wykonaniu Alexisa? Pierwsze mecze nie były dla Alexisa optymistyczne, ale wygląda na to, że wrócił do formy. Po hat-tricku z Leicester i dwoma golami z United widać, że ciągle jest szczęśliwym posiadaczem fundamentalnego atrybutu każdego wielkiego piłkarza. Jest ciągle nienasycony. Łaknie zapachu murawy, pragnie goli, kocha boisko i jego codzienność traci jakikolwiek sens, gdy nie ma w niej czasu na granie w piłkę.
Jak sam podkreśla, przyczyną tego, że nie do końca wyszło mu w Barcelonie, była jego blokada mentalna. Nie czuł się wystarczająco potrzebny. Aktualnie wciela się w nową rolę. Piłkarza, wobec którego ma się niemałe oczekiwania, ale on i tak daje rade podołać tym oczekiwaniom.
Nie ma takiego dziennikarza, który ładnie podsumowałby tę historię, z prostej przyczyny. Czasem słowa po prostu nie są w stanie odzwierciedlić rzeczywistości. Alexis Sanchez to człowiek świrnięty na punkcie futbolu, zdeterminowany, walczący na murawie jak gladiator. Jedyną odpowiednią puentą tego tekstu będzie anegdota opowiedziana niedawno przez Rio Ferdinanda, jednego z najlepszych stoperów w historii angielskiej piłki. Przyszedł on ostatnio na mecz, chcąc pokazać swoim dzieciom, jak na żywo prezentuje się jego była drużyna, Manchester United. Akurat „The Devils” byli w formie i zajmowali wreszcie pozycję lidera, czyli lokatę odpowiednią, dla tak utytułowanego klubu. Tak się składa, że United rozgrywali wtedy spotkanie przeciwko Arsenalowi, które przegrali sromotnie 3:0. Po meczu Rio, wchodząc do fan shopu, chciał kupić swoim pociechom jakąś pamiątkę z tego spotkania. Wybierał jakieś gadżety związane z zespołem z Old Trafford, ale one nie zwracały na niego uwagi, w kółko powtarzając te same słowa. Alexis Sanchez, Alexis Sanchez – incredible.