Po czterech latach piłkarze Liverpoolu w końcu przełamali swoją niemoc i pokonali w lidze Manchester United 2:1. Byli lepsi, choć w wywalczeniu trzech punktów pomógł im Edwin van der Sar. Man U nie powinien mieć powodów do zmartwień, bo rok temu po równie fatalnym starcie w lidze i tak zgarnął tytuł.
Przed meczem w drużynie gości cudem odratowano Scholesa i Carricka. Ponadto sir Alex Ferguson zdecydował się na trzech nominalnych napastników: Teveza, Rooneya i debiutującego Berbatova. I już po trzech minutach meczu ta decyzja Szkota przyniosła „Czerwonym Diabłom” prowadzenie. Świetna dwójkowa akcja pomiędzy Argentyńczykiem a Berbatovem, który wycofał piłkę przed pole karne, gdzie nabiegający Tevez świetnym strzałem nie dał szans Reinie. Wszystko zaczęło wyglądać tak jak zwykle, czyli układało się po myśli drużyny z Manchesteru. Mecz szybko się jednak wyrównał, gospodarze z oczywistych względów przejęli inicjatywę, nie potrafiąc jednocześnie wstrzelić się w bramkę United. W końcu w 26. minucie wszystkich wyręczył van der Sar, przecinając dośrodkowanie w taki sposób, że nabił piłką Wesa Browna, który skierował futbolówkę do własnej siatki. To był impuls dla Liverpoolu, który zaczął atakować jeszcze śmielej, a Wayne Rooney, o był widoczny właśnie w grze obronnej.
Debiutanci
W tym meczu zadebiutowała trójka zawodników: Albert Riera oraz była dwójka snajperów Tottenhamu: Robbie Keane i wspomniany wcześniej Berbatov. Więcej powodów do zadowolenia ma oczywiście ten pierwszy, bowiem jego drużyna wygrała spotkanie. Irlandczyk starał się niesamowicie, był jednak bardzo niedokładny. Miał swoje okazje do strzelenia bramki. Nie wykorzystał żadnej. Z kolei Bułgar po fantastycznej asyście na początku spotkania z każdą minutą gasł, ale na boisku pozostał do końca. Pewnie dlatego, że ławka United w tym meczu był wyjątkowo wąska. Nie zachwycił również Riera, który po prostu musi odzwyczaić się od hiszpańskiego stylu gry Primera Division i przestawić się na hiszpańsko-angielski Liverpool Beniteza.
Przewaga „The Reds”
Druga połowa to już zdecydowana przewaga gospodarzy. Liverpool miał okazje, miał inicjatywę, a także świetną ławkę rezerwowych. Przez większą cześć spotkania było widać brak Stevena Gerrarda. Gdy ten w końcu pojawił się na boisku, a chwilę po nim Ryan Babel, „The Reds” jeszcze raz nabrali wiatru w żagle. Z kolei Man U straszył tylko walecznym Tevezem i weteranem Giggsem. I to właśnie Walijczyk podarował gospodarzom zwycięskiego gola. Został niemiłosiernie ograny przez defensywnego pomocnika Javiera Mascherano, mimo że Argentyńczyk mistrzem szybkości czy dryblingu na pewno nie jest. Piłkę przejął Dirk Kuyt i zagrał w podobny sposób jak Dimitar Berbatov w pierwszej połowie. Na piłkę już czekał Babel, który tylko dopełnił formalności.
Co najdziwniejsze, po straconej bramce „Czerwone Diabły” nie rzuciły się wcale do odrabiania strat, a gospodarze w dalszym ciągu atakowali. Kapitalną okazję w końcówce zmarnował Robbie Keane, który z dwóch metrów trafił wprost w bramkarza. Man Utd nie dość, że nie atakował, to jeszcze się osłabił. Czerwoną kartkę obejrzał Nemanja Vidic. Popełnił niepotrzebny i brzydki faul na 30. metrze od bramki, a że miał już na swoim koncie żółty kartonik, arbiter był zmuszony wyrzucić go z boiska. Jeszcze w ostatnich sekundach strzał rozpaczy oddał Wayne Rooney, ale wynik się nie zmienił i sędzia użył gwizdka po raz ostatni. Co oznacza 2:1 na Anfield Road? Podopieczni Rafy Beniteza na pewno będą na drugim miejscu w tabeli, chyba, że Chelsea nie wygra z City. Z kolei „Czerwone Diabły”, tak jak wspomniałem we wstępie, nie powinny się zanadto denerwować, gdyż to oni są mistrzami końcówek.
FUCK FUCK FUCK
ale brawa dla liverpoolu za dobrą grę
tym razem musieliśmy uznać wyższość rywala :(