To, co się wydarzyło w ostatniej kolejce angielskiej Premiership, mogło narobić sporo zamieszania w głowach wielu kibiców i trenerów. Z pewnością takie uczucia nieobce są teraz Carlo Ancelottiemu oraz Roberto Manciniemu. Tak się złożyło, że akurat tych dwóch włoskich trenerów spotkało rozczarowanie i z taką bolączką będą musieli sobie radzić aż do końca rozgrywek. Niegorszego z pewnością szoku po ostatnich meczach doznali sir Alex Ferguson, Harry Redknapp i Arsene Wenger
Pierwsze ze spotkań, na które chcę zwrócić uwagę, to derby Manchesteru. Pierwszy mecz tych drużyn w tym sezonie skończył się po niewiarygodnym widowisku, które w doliczonym czasie gry bramką na 4:3 uwieńczył Michael Owen. W sobotę na Owena „Czerwone Diabły” nie mogły liczyć, ale to nie znaczyło, że widowiska nie będzie. Było i owszem, lecz dopiero w końcowych minutach. Manchester United jako jeden z zespołów, które walczyły o tytuł mistrza, grał swój mecz jako pierwszy. Mecz, z pewnością, niełatwy, a gdy dodamy do tego atut boiska City od Manchester Stadium– dosyć trudny. Gracze „The Citizens”, do meczu z lokalnym rywalem, mogli się pochwalić jedną porażką na własnym podwórku (oprócz Manchesteru City takim osiągnięciem mogła poszczycić się tylko Chelsea). Stało się, jak się stało. Podczas spotkania wielkich fajerwerków nie było. Grał Rooney, grał Tevez, ale ani jeden, ani drugi nie zachwycał. Mecz zbliżał się ku końcowi, a wiadomo było, że „Czerwone Diabły” przyjechały po trzy punkty. Ostatnie minuty należały do gości, ale defensywa Roberto Manciniego skutecznie opierała się natarciom wroga. Jako kibic Manchesteru United zagryzałem paznokcie i nie mogłem uwierzyć, że nic nie chciało wpaść. Zegar wskazywał doliczony czas gry i… stało się. Niepilnowany w polu karnym Paul Scholes zdobywa bramkę! Krzyki i wiwaty nie miały końca. Do końca za to dobiegł mecz. Sam Alex Ferguson zdawał się nieco oszołomiony (nie wspominając o Roberto Mancinim). Tak też historia zatoczyła koło. Bramka w ostatniej minucie doliczonego czasu gry i trzy punkty wędrują na Old Trafford. Jak? Nie wiem.

Kolejny mecz to spotkanie Tottenhamu z Chelsea. Dla „Kogutów” drugie z rzędu derby Londynu. Pierwsze podopieczni Harry’ego Redknappa wygrali. Piękne uderzenie Danny’ego Rose’a w 10. Minucie, a pod koniec pierwszej połowy (44. minuta) dokładka od Bale’a. Arsenal stać było jedynie na honorowe trafienie kilka minut przed końcem spotkania. Przed meczem z Chelsea mało kto chyba wierzył, że rozpędzoną po tytuł ekipę ze Stamford Bridge można będzie równie łatwo zatrzymać. Jak się okazało – można. I to tak samo. 15. minuta i gol dla Tottenhamu. 47. minuta… gol dla Tottenhamu (niemal z chirurgiczną precyzją w czasie, w drugich derbach Londynu, bramkarza rywala pokonuje Gareth Bale). Końcówka spotkania – honorowe trafienie „The Blues”. Ktoś mógłby powiedzieć, że z Chelsea było łatwiej, bo czerwoną kartkę ujrzał Terry. W porządku. Jeśli dostałby ją niezasłużenie, to można by to zrozumieć. Terry sfaulował rozpędzonego gracza „Kogutów” (o dziwo był to Bale), który mógł stworzyć kolejną groźną sytuacje, więc gdyby nie dobra gra „Spurs”, nie byłoby kartki. Wracając do tematu, na White Hart Lane stało się niemożliwe. Podopieczni Carlo Ancelottiego sprzeniewierzyli przewagę nad Manchesterem United, którą wypracowali sobie w bezpośrednim meczu i na trzy kolejki przed końcem wyprzedzają rywali o jeden punkt. Kto by pomyślał? Niektórzy po meczu United – Chelsea znali już triumfatora tegorocznych rozgrywek. Ciekawe, czy teraz ktoś poszedłby do buka i postawił na Chelsea.
Chelsea i Manchester to nie wszyscy, którzy ubiegali się o tytuł mistrzowski. Słowo warte podkreślenia w poprzednim zdaniu to: „ubiegali się”. Trzeba zaznaczyć tutaj czas przeszły, ponieważ w niedzielę stało się coś jeszcze bardziej niewyobrażalnego. Mówiąc ściślej: Wigan wybiło Arsenalowi mistrzostwo z głowy. I to w dziesięć minut! Oglądając ten mecz, w ogóle na myśl mi nie przyszło, że wszystko może się tak skończyć. Wigan w ostatnich 15 minutach grało jak natchnione. Cała drużyna zaangażowała się ofensywę. Trzeba też przyznać, że Wenger trochę zlekceważył sprawę i za późno wprowadził zmiany (nie wspominając już o wystawieniu w pierwszym składzie kilku niewypróbowanych graczy). A obrona „Kanonierów” pod koniec zachowywała się fatalnie. Szczególnie Campbell i Clichy, którzy wcześniej grali dobrze.
Naprawdę nie wiem, co się stało z Arsenalem w drugiej połowie. I chyba nikt nie wie i nie jest w stanie tego zrozumieć. Wygrywając 0:2 i prowadząc grę, nagle wali się wszystko po to, by przegrać 3:2 w dziesięć minut?! Oczywiście, trzeba oddać to, co należy się gospodarzom. Wigan zagrało do końca z zębem i należały się mu bramki, ale czy tak klasowa drużyna jak Arsenal może tak łatwo i w tak krótkim czasie stracić trzy gole z zespołem, który zagrożony jest spadkiem? Wydawałoby się, że nie, ale prawidłową odpowiedź dzisiaj każdy zna. Możliwe, że dzięki temu zwycięstwu gracze Martineza utrzymają się w lidze, ale nie chodzi tutaj o dół tabeli, lecz jej górę. Górę, na której szczycie jeszcze niedawno mógłby znaleźć się zespół Arsene Wengera. Co z teraz z Arsenalem? Wydaje mi się, że to dla niego koniec sezonu bo chyba nikt nie sądzi, że Chelsea i Manchester przegrają po dwa spotkania w trzech ostatnich kolejkach. Jest tu pewna doza hipokryzji, ponieważ pisałem wcześniej o tym, że po meczu Manchester – Chelsea niektórzy wyłonili już zwycięzcę. Jednak sytuacja Arsenalu na trzy kolejki przed końcem sezonu jest inna. O wiele gorsza i pozostawiająca minimum nadziei.
Ostatnia kolejka zachwiała szczytem tabeli. I to nie tylko samym czubkiem. Liverpool już praktycznie odpadł w walce o Ligę Mistrzów i o czwartą lokatę biją się już tylko Tottenham i Manchester City. Do wczoraj w lepszej sytuacji znajdowali się gracze Roberto Manciniego, jednak dramatyczna końcówka derbów Manchesteru strąciła ich z miejsca premiowanego kwalifikacjami do Ligi Mistrzów. Parę tygodni wcześniej nikt by nie sądził, że „Kogutom” uda się, przy tak trudnych spotkaniach, wydziobać Manchester City z czwartego miejsca. W swoim terminarzu miały spotkania z Arsenalem, Chelsea i Machesterem United. Sam Harry Redknapp niedawno powiedział, że piąte miejsce będzie wielkim sukcesem.
Dzisiaj na White Hart Lane ambicje są o wiele wyższe. Gracze Tottenhamu w dwóch ostatnich meczach spisali się dobrze, a wręcz niewyobrażalnie dobrze. Teraz czeka ich mecz na Old Trafford i –nawet jeśli przegrają – będą mieli szansę odbić się w bezpośrednim starciu z „The Citizens” w przedostatniej kolejce. Równie ciężko ma Manchester City, którego czeka tak samo trudne zadanie. Podopieczni Roberto Manciniego, jeszcze przed meczem z „Ostrogami”, będą musieli stawić czoła Arsenalowi i Aston Villi. Po rozczarowującej porażce z United nawet wysoko wygrane mecze z Birmingham (6:1) i Burnley (1:5) mogą być niewystarczającym argumentem, który doda wiary w siebie.
Jeszcze kilka kolejek temu, patrząc na terminarze trzech najlepszych drużyn w tym sezonie, można było stwierdzić, że Arsenal ma najłatwiejszą drogę do tytułu. Dzisiaj wiemy, że „Kanonierzy” nie podołali tej ścieżce i znaleźli się poza nią. Jak widać, dysponując nawet najdogodniejszymi warunkami, można się potknąć i zaprzepaścić swoje szanse. Arsene Wenger po raz kolejny będzie musiał przełknąć gorzką pigułkę, a my – kibice – miejmy nadzieję, że do przyszłego sezonu Arsenal się wzmocni (a nie osłabi, wyprzedając najlepszych graczy) i wróci jeszcze silniejszy do walki o mistrzostwo.
Losy tytułu mistrzowskiego leżą teraz w nogach graczy Chelsea i Manchesteru United. Ich ostatnie osiągnięcia każą nam wziąć pod uwagę, że pomimo posiadania najlepszych piłkarzy oraz doskonałego przygotowania taktycznego, fizycznego i mentalnego, trzeba mieć też odrobinę szczęścia (gol Scholesa). Pogoń za tytułem będzie niezwykle emocjonująca. Zostały trzy kolejki, a zarówno przed Chelsea, jak i Manchesterem stoją ciężkie zadania.
„Czerwone Diabły” w przyszłej kolejce podejmą u siebie zespół Harry’ego Redknappa. Czy Tottenham stać na rozprawienie się z podopiecznymi Fergusona w stylu, w jakim wygrali z ekipami Wengera i Ancelottiego? Trzeba wziąć pod uwagę, że „Koguty” są wyjątkowo zadziorne na własnym podwórku. Wyjazdy graczom z północnego Londynu już tak dobrze nie wychodzą. Na Stamford Bridge i Emirates Stadium przegrywali po 0:3, by u siebie wygrać 2:1. W meczu z „Czerwonymi Diabłami” na White Hart Lane zanotowali porażkę 0:3, a w ostatnim wyjazdowym pojedynku przegrali z Sunderlandem (1:3). Czy zatem gracze z Londynu będą potrafili się wspiąć na wyżyny swoich umiejętności, by przełamać złą passę wyjazdów? Gracze Redknappa są na fali, która zmierza w kierunku wyspy Champions League i z pewnością szybko spłynąć z niej nie chcą.
Kolorowo przed sobą nie ma też Chelsea. Gracze Ancelottiego, mając jeden punkt przewagi, czują już na plecach oddech Manchesteru. Potknięcie z Tottenhamem może było wypadkiem przy pracy, a być może oznaką słabnącej pewności siebie. W przedostatniej kolejce Chelsea pojedzie na Anfield Road, by zmierzyć się z Liverpoolem. Przed spotkaniem będzie miała dwa podejścia: albo Manchester zgubi punkty z „Kogutami” i będzie miała przewagę więcej niż jednego punktu, albo Manchester będzie siedział jej na plecach i „The Blues” będą musieli zagrać pod wielką presją z Liverpoolem. Czyż futbol nie jest piękny?