Robert Gaszyński: W RPA mieliśmy osobną szatnię dla zawodników białych i czarnoskórych [WYWIAD]. Kącik egzotyczny #8


Rozmawiamy z Robertem Gaszyńskim – jednym z pierwszych Polaków, który grał w piłkę w Afryce

6 marca 2023 Robert Gaszyński: W RPA mieliśmy osobną szatnię dla zawodników białych i czarnoskórych [WYWIAD]. Kącik egzotyczny #8
Wits University FC

Robert Gaszyński w świecie polskiej piłki nożnej najbardziej może być kojarzony ze swoją ostatnią rolą – prezesa Wisły Kraków, którym był w 2015 roku. Znaczącą część kariery piłkarskiej również spędził na stadionie przy ul. Reymonta. Swoje ostatnie mecze rozgrywał jednak w południowoafrykańskim Wits University.


Udostępnij na Udostępnij na

Jak do tego doszło, że Robert Gaszyński stał się jednym z pierwszych Polaków grających w piłkę w Afryce? Co go piłkarsko najbardziej zaskoczyło po przybyciu na miejsce? Jak wyglądało życie w Republice Południowej Afryki w czasach apartheidu? Zapraszamy do lektury.

Na początek bardzo łatwe pytanie, tak właściwie rozgrzewkowe. Jak Pan trafił do RPA?

Równolegle z graniem w piłkę nożną studiowałem na Akademii Górniczo-Hutniczej. Po drugiej operacji kolana, którą miałem w 1988 roku, zdecydowałem, że muszę spojrzeć, co będę robił w życiu dwa kroki do przodu. W tamtym czasie dowiedziałem się, że w RPA jest firma geologiczna, która poszukuje do pracy inżynierów, nie wymagając od nich doświadczenia. To był główny mój motywator, żeby pojechać tam i zacząć moją pierwszą pracę w branży po skończeniu studiów. I to było tło całego wyjazdu. Wybrałem się do Afryki z myślą, że moje boiskowe życie zostaje w Polsce, a tam rozpocznę nowy rozdział.

Czy w takim razie można powiedzieć, że od samego początku planował Pan karierę inżynierską, a piłka nożna była tylko dodatkiem osładzającym życie?

I tak, i nie. Bardzo wcześnie zadebiutowałem w reprezentacji Polski Pionu Gwardyjskiego jako zawodnik Gwardii Białystok. Z kadrą grałem w turniejach rozgrywanych chociażby na Węgrzech i w Korei Północnej – jeszcze za czasów reżimu Kim Ir Sena. Zajęliśmy tam 4. miejsce, a dodatkowym indywidualnym wyróżnieniem było to, że zostałem wybrany do najlepszej jedenastki turnieju. W 1980 roku, już jako zawodnik Wisły Kraków, z reprezentacją Polski juniorów zająłem 2. miejsce na mistrzostwach Europy w Lipsku.

Rodzice bardzo starali się, bym miał odpowiednie wykształcenie. Mogłem jechać grać do innego klubu, jednak w mieście, w którym się znajdował, musiała być odpowiednia uczelnia. Nigdy nie miałem kłopotów z nauką, więc bardzo się ucieszyłem, że to jest „warunek”, który musiałem spełnić. Oczywiście gra dla Wisły Kraków była moim marzeniem i chciałem jak najdłużej być na boisku. Jednak równolegle złożyłem aplikację do Akademii Górniczo-Hutniczej.

Mocnym motywatorem do łączenia tych dwóch płaszczyzn był mój tata. Doceniał wysiłek, który wkładałem w treningi, cieszył się z każdego mojego dobrego występu na boisku, ale za każdym razem i tak pytał mnie o wyniki w nauce i podkreślał ich znaczenie.

Mimo że wyjechał Pan do RPA w celu pracy w branży, to i tak został Pan zwerbowany do Wits University. Jak do tego doszło?

W niewielkim gronie, w którym się obracałem, rozeszła się informacja, że miałem profesjonalną przeszłość zawodniczą. I szczęśliwie dla mnie, usłyszał o tym rumuński szkoleniowiec Ted Dumitru, który kilka miesięcy wcześniej był trenerem Kaizer Chiefs.

Po pewnym czasie spotkaliśmy się i powiedział wówczas, żebym się nie zastanawiał, tylko od razu wracał do piłki. Miał już upatrzony dla mnie klub – Wits University. Był to wybór bardzo przemyślany ze względu na fakt okoliczności politycznych, w jakich wówczas pogrążona była Republika Południowej Afryki. Proszę pamiętać, że były to czasy apartheidu. Właściwie we wszystkich klubach większość stanowili zawodnicy czarnoskórzy. Wits University był jedynym zespołem, w którym proporcje były odwrócone.

Robert Gaszyński

Ponadto trener Dumitru zaproponował mi jeszcze wyrobienie obywatelstwa południowoafrykańskiego w celu gry w kadrze. Jednak ani przez chwilę nie pomyślałem o tym na poważnie.

Nawiążę do tematu Pana przeszłości zawodniczej przed przyjazdem do RPA. Skoro w otoczeniu piłkarskim było wiadomo, że grał Pan w piłkę w Europie, to jak został Pan przyjęty w klubie? Czy trenerzy/zawodnicy tworzyli narrację gwiazdorską wobec Pana osoby?

Osobiście podchodziłem do wszystkiego z dużą pokorą i szacunkiem. Patrząc przez pryzmat treningów bramkarskich – wykonywałem wszystko, czego wymagał ode mnie trener. Potem jednak dokładałem swoje elementy, a z biegiem czasu zacząłem pokazywać innym zawodnikom ćwiczenia, które pomagały poprawić im technikę bramkarską. Byłem bardzo otwarty, więc wszystko to działało na zasadzie: robię wszystko, czego ode mnie wymagacie, ale potem pokazuję wam, jak można pewne rzeczy zrobić inaczej. Sama atmosfera w drużynie była bardzo koleżeńska, jednak tamtejsza piłka była wówczas półprofesjonalna.

Mógłby Pan rozwinąć, co akurat w tym kontekście rozumie Pan przez „półprofesjonalna”?

Samo podejście do zajęć oraz do spotkań było bardzo profesjonalne. Zawsze dawaliśmy z siebie wszystko i wychodziliśmy na boisko, by wygrać. Ale półprofesjonalność w tym przypadku wynikała z wynagrodzenia, jakie otrzymywaliśmy za grę. Nie wystarczało ono do utrzymania się i życia w tamtejszych realiach. W dodatku liczba treningów była mniejsza. Zazwyczaj były to trzy jednostki i czwarty był mecz.

Pozostańmy w temacie pieniędzy. Czy kompletnie nikt nie byłby się w stanie utrzymać z wypłacanej pensji? Nawet najlepiej zarabiający zawodnicy?

Nie wiem, jakie były kontrakty zawodników. Właściwie nie mieliśmy żadnych wielkich gwiazd w drużynie. Może poza Erikiem Tinklerem (45 meczów w reprezentacji RPA), jednak jego kariera była wtedy dopiero na starcie.

Czy po tym, jak prezentował się wówczas na treningu i meczach, można było wywnioskować, że jest to materiał na tak dobrego zawodnika?

Dołączył on do drużyny chwilę po mnie. Na pierwszy trening przyszedł w białej koszuli i marynarce, czym dał się zapamiętać. Jak się potem okazało – po prostu przyszedł bezpośrednio z pracy.

Po kilku treningach i meczach już wszyscy wiedzieliśmy, że będzie on jednym z filarów drużyny. Nawiązując jeszcze do poprzedniego pytania, nie spodziewałbym się, żeby nawet on był w stanie się utrzymać ze swojej pensji piłkarskiej.

Przejdźmy już stricte do meczów. W jakim momencie sezonu dołączył Pan do drużyny?

Przyleciałem do RPA w listopadzie, a tam to był początek lata. Po dwóch, trzech tygodniach odbyłem wspomnianą rozmowę z trenerem Dumitru. Po kilku dniach byłem już na pierwszym treningu, jakoś na początku grudnia. Było to już w trakcie rozgrywek. Więc nie wszedłem w żaden okres przygotowawczy.

To w takim razie jakie były cele klub na ten czas, w którym Pan do niego dołączył?

Tak naprawdę bardzo mocne były dwa zespoły – Kaizer Chiefs i Orlando Pirates. One wydawały się niemożliwe do doścignięcia. Naszym celem było zakończenie rozgrywek w pierwszej piątce. Jeśli dobrze pamiętam, to w pierwszym sezonie otarliśmy się o tę pierwszą piątkę, ale nie byliśmy w niej.

Większym sukcesem dla nas był dobry mecz z drużynami z topu. Nie zapomnę spotkania z Kaizer Chiefs przy maksymalnie wypełnionych trybunach, niestety przegranego. To, jak entuzjastycznie reagowały trybuny na każdą dobrą akcję naszych przeciwników, było niesamowite. Jednak w drugą stronę – do nas nie były one zbyt przyjaźnie nastawione.

Jestem w stanie sobie wyobrazić, o czym Pan mówi. Piłka nożna w Afryce do tej pory ma swój specyficzny urok – zarówno na trybunach, jak i czasami poza nimi. Co jakiś czas nadal można słyszeć o zaklęciach rzucanych na przeciwne drużyny.

Dokładnie tak to wyglądało. Przed meczem odprawiane były modły przez magów, czarowników. Przy wyjściu na rozgrzewkę grano kośćmi na bębnach. Wszędzie unosiły się dymy, rzucano zaklęcia. Spora specyfika regionu.

Proszę jednak pamiętać, że były to okolice roku 1990. My wtedy nie mieliśmy zbyt wielkiego kontaktu z piłką afrykańską i zawodnikami czarnoskórymi. Nie można ukryć, że wówczas spojrzenia w kierunku białych ludzi nie były zbyt przyjazne.

Ponownie się to wszystko sprowadza do apartheidu, który był potężnym problemem w Republice Południowej Afryki. Spodziewam się, że środowisko piłkarskie nie chciało za bardzo nim przenikać, ale mimowolnie – był on obecny. Czy zaznał Pan jakichś problemów w RPA podyktowanych obecnością apartheidu? Niezależnie, czy piłkarskich, czy prywatnych.

Pierwsze, co rzucało się w oczy, to fakt, że mieliśmy podwójną szatnię. Osobna dla białych i osobna dla czarnoskórych. Były one połączone wspólnym natryskiem. Jednak u nas w klubie nie było żadnej presji czy nacisków. Często czarnoskórzy zawodnicy przebierali się w „naszej” szatni, bo czuli się w niej lepiej. My też mogliśmy bez żadnych problemów korzystać z „ich” części.

Jednak gdzieś w podświadomości był chyba pewien podział. Po meczu nikt nie miał problemu, by wypić razem piwo, ale mimo to zawodnicy czarnoskórzy częściej siedzieli bliżej siebie, a biali bliżej siebie.

Jeżeli chodzi o nieprzyjemną historię, której doświadczyłem, to miała ona miejsce w moim domu. Wówczas pewnego rodzaju „standardem” było, że przychodziły osoby czarnoskóre, które zajmowały się porządkiem w mieszkaniu. Pewnego razu moja żona zwróciła się do pani, która prasowała, z bardzo drobną uwagą, niemal nieistotną. Pani się oburzyła i powiedziała: „Już niedługo to wszystko będzie moje”. Po czym wyszła.

Życie w takich realiach politycznych musiało się wiązać ze zmniejszonym poczuciem bezpieczeństwa. Jak długo przebywał Pan w RPA? Wiemy, że przyleciał Pan do tego kraju w listopadzie 1989, jednak do kiedy Pan tam został?

W październiku 1990 roku wróciłem ze swoją rodziną do Polski. Akceleratorem powrotu do kraju był telefon od mojego przyjaciela Adama Musiała. Powiedział mi wówczas, że znalazła się osoba, która chciała zainwestować w sekcję piłkarską Wisły Kraków, i chciano mnie w klubie w roli menedżera.

Do tego wszystkiego dołożyła się również sytuacja polityczna i wspomniane bezpieczeństwo. Dwie przecznice od mojego domu zdetonowany został ładunek wybuchowy. To również miało spory wpływ na to, że zdecydowaliśmy się wrócić do Polski.

Z tego, co udało mi się znaleźć, powrót do kraju nie był Pana końcem związków z Afryką.

Tak, to prawda. Udało mi się namówić klub na ruch sportowo-marketingowy. Ściągnęliśmy do siebie Noela „Chamę” Sikhosanę, z którym grałem w Wits University. Mogę powiedzieć, że mam na swoim koncie menedżerskim pierwszy transfer zawodnika z Afryki do polskiej ligi.

Jak bardzo różniła się infrastruktura sportowa w tych dwóch krajach? Czy był Pan w jakikolwiek sposób zaskoczony tym, co Pan zastał w Afryce?

Tak. Zaskoczeniem było to, że infrastruktura sportowa była ogólnodostępna dla młodzieży. Pełnowymiarowe boiska do piłki nożnej, basen, korty tenisowe – nawet przy szkołach podstawowych. Ponadto była też infrastruktura, która była dostępna po prostu dla mieszkańców. Była to duża różnica w porównaniu z tym, co się widziało w polskich szkołach.

W Wits University mieliśmy boisko uniwersyteckie, które było boiskiem treningowym. Jego jakość nie odbiegała od jakości pierwszych boisk, na których rozgrywane były mecze ligowe. Wszystkie stadiony w naszych rozgrywkach miały bardzo dobrą murawę. Oczywiście w tym wszystkim pomagał klimat w postaci bardzo łagodnej zimy. Podsumowując, warunki, w których trenowaliśmy, były znacząco lepsze od tych, jakie miałem w Wiśle Kraków.

Odnoszę wrażenie, że dla dużej części społeczeństwa Afryka nadal jest dzikim, nieokiełznanym lądem, na którym niemal nie ma cywilizacji. Z Pana wypowiedzi wynika, że już ponad 30 lat temu niektóre kraje stały na wysokim poziomie, co mnie niesamowicie cieszy. Może pozwoli to niektórym osobom na zmianę podejścia. Skoro infrastruktura sportowa była tak dobrze rozwinięta, to czy przekładało się to na poziom sportowy?

Odnosiłem wrażenie, że grupa piłkarzy w Polsce była bardziej utalentowana. Najprawdopodobniej wynikało to z systemu szkolenia młodzieży. W Krakowie opierano się na wyłapywaniu z podwórek utalentowanych chłopców. W RPA też na pewno była duża liczba młodych piłkarzy ze sporym umiejętnościami, jednak system ich wynajdywania i rozwijania nie działał tak, jak powinien.

Do tego nie wszędzie było tak pięknie, jak opowiadałem wcześniej. Gdy byłem w Afryce, przejazd przez Soweto sprawiał bardzo przygnębiające wrażenie. Poziom biedy, w której tamtejsza młodzież funkcjonowała, mocno odbiegał od tego, jak to powinno wyglądać. W takich przypadkach duża liczba młodych zawodników po prostu nie miała szansy, by pokazać się na boisku.

Z tego wszystkiego wynika, że siłą rzeczy poziom sportowy musiał być trochę niższy. W takim razie, skoro grał Pan wcześniej w lepszych rozgrywkach, czy stał się Pan z miejsca numerem jeden w bramce Wits University?

W klubie mieliśmy czterech bramkarzy, z czego jeden poprosił o transfer niemal od razu po moim przyjściu. Zostało nas trzech, przy czym ja byłem najbardziej doświadczonym zawodnikiem. Trener dużo rotował składem. Nie było sytuacji, że ciągle grał jeden z nas. Działał według klucza, którego nie byliśmy w stanie rozgryźć.

W tygodniu poprzedzającym mecz ustawiał drużynę na treningach tak, że właściwie już wtedy wiedzieliśmy, jaką jedenastką wyjdziemy na konkretnego rywala. Trener często zmieniał taktykę, dostosowując ją do naszego przeciwnika. Z tego powodu było w składzie naprawdę dużo rotacji.

Czyli wynika z tego, że niezależnie od tego, jak dobrze Pan grał – nie był Pan nigdy pewny miejsca w składzie na następne spotkanie.

Drugiego i trzeciego bramkarza w naszym klubie przewyższałem doświadczeniem i umiejętnościami technicznymi. Jednak przyjmowałem to z pokorą, że trener rotuje składem, i nie miałem z tym problemu.

Wróćmy jeszcze do momentu, w którym mówił Pan o dostosowywaniu taktyki pod przeciwnika. Jaka była największa różnica między ligą RPA a polskimi rozgrywkami? Były nią taktyka, uwarunkowania zawodników czy może jeszcze coś innego?

Używając żargonowego powiedzenia, często w RPA widziałem „radosny futbol”. Było to szczególnie widoczne w spotkaniach z najlepszymi drużynami w kraju. Często grały one po to, by zadowolić widownię. Nawet przy korzystnym wyniku nie cofały się one do obrony ani nie zwalniały tempa. Nadal ofensywa była preferowanym rozwiązaniem.

Można z tego wywnioskować, że piłkarze mieli za zadanie zrobić show. Od razu nasuwa mi się na myśl to, że takie nastawienie zawodników przez trenerów było też w pewnym stopniu uwarunkowane tą całą otoczką, która wówczas miała miejsce w RPA. Czasów apartheidu na pewno nie można nazwać kolorowymi, więc pójście na stadion i obejrzenie spotkania pełnego emocji oraz bramek mogło być chwilą zapomnienia i odskocznią od trudnej sytuacji politycznej.

Dokładnie tak. Mecz był wielkim świętem. Występy mające miejsce już przed meczem, mistyczne stroje liderów dopingu oraz odgłos bębnów sprawiały, że cały stadion wręcz falował.

Średnio na nasze mecze przychodziło po trzy–pięć tysięcy kibiców. Jednak na meczach wyjazdowych z Kaizer Chiefs można było zauważyć już po 30 tysięcy osób. Kiedy Kaizer Chiefs grało o mistrzostwo lub miało spotkanie derbowe z Orlando Pirates, to stadion pękał w szwach. A był to obiekt blisko stutysięczny. Były to chwile odróżnienia od codzienności.

Komentarze
Jakub (gość) - 1 rok temu

Dobry wywiad. Przyjemnie się czytało ;)

Odpowiedz
Adam (gość) - 1 rok temu

Świetny wywiad. Gratulacje!

Odpowiedz
Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze