10. kolejka Premier League rozgrywana w środku tygodnia przyniosła dość nieoczekiwanie wiele emocji. W derbach północnego Londynu padł zgodny remis 4:4 dzięki piorunującej końcówce w wykonaniu gości. W innym meczu „na szczycie” Hull poległo z Chelsea 0:3.
Słowa „na szczycie” specjalnie ubrałem w cudzysłów, gdyż ciężko uznać Hull za topową drużynę, mimo że notuje naprawdę świetny start w swoim pierwszym sezonie w Premier League. Jak już jednak pisałem wcześniej w swoim artykule, ile naprawdę warta jest ta drużyna, dowiemy się dopiero po spotkaniach z najsilniejszymi drużynami, które nie zwykły głupio gubić punktów.
Tak więc na KC Stadium „The Blues” odnieśli trzybramkowe zwycięstwo. Ciężko to nazwać niespodzianką, bowiem gospodarze pozostawili po sobie pewien niedosyt, ale w gruncie rzeczy wynik padł taki, jaki paść powinien. Piłkarze Scolariego zagrali o klasę lepiej i wykorzystali swoje szanse. Najpierw pięknym uderzeniem popisał się Frank Lampard, w drugiej połowie błąd, a właściwie wielbłąd defensywy „Tygrysów” wykorzystał Francuz Anelka, a wynik ustalił jego rodak Malouda.
Po porażce z Liverpoolem przed własną publicznością Chelsea wraca do gry, a beniaminek z Hull spadł na piąte miejsce w tabeli.
Rośnie nowa siła
Na czwarte miejsce z kolei awansowała Aston Villa, która znów odniosła dobre zwycięstwo i pnie się w górę ligowej tabeli. Tak też wydaje się, że Arsene Wenger miał rację mówiąc, iż „The Villans” mają szansę na czołową czwórkę w tym sezonie.
W środę piłkarze Martina O’Neilla mieli jednak dużo szczęścia, gdyż to Blackburn było stroną przeważającą, szczególnie w drugiej połowie. Rovers marnowali jednak kolejne sytuacje strzeleckie, a gospodarze je skrupulatnie wykorzystywali. Szczególnie aktywny był Ashley Young, który zaliczył bramkę i asystę. Produkt szkółki Watford wyrasta na jednego z najlepszych skrzydłowych w lidze, co na pewno zaowocuje kolejnymi powołaniami do reprezentacji.
Z kolei pozycję na czele tabeli utrzymał Liverpool, który dla odmiany wymęczył zwycięstwo nad Portsmouth na Anfield Road. Na ławce trenerskiej zespołu gości debiutował Tony Adams, była opoka defensywny Arsenalu, która swojego czasu miała ogromne problemy z nadużywaniem alkoholu. Magia Adamsa trwała jednak tylko przez 76 minut, bowiem wtedy został podyktowany rzut karny, który pewnie wykorzystał Steven Gerrard.
O tym meczu można powiedzieć tyle, że nie liczy się styl, a bardzo ważne trzy punkty. Rafa Benitez właśnie taką taktykę obrał podczas konferencji prasowej.
Derby na Ashburton
Nieważne w jakiej formie jest którykolwiek z klubów w północnym Londynie. Derby tej części stolicy zawsze stoją na najwyższy poziomie i tak było też teraz. Być może trochę przesadziłem z tym poziomem, bowiem spotkanie nie było porywające, ale padło aż osiem bramek, głównie dzięki Manuelowi Almuni. Relatywnie patrząc można pokusić się o stwierdzenie, że był to najgorszy mecz Hiszpana w serii jego występów dla „Kanonierów”. Po pierwsze dlatego, że w 13. minucie z blisko połowy boiska przelobował go David Bentley. Oczywiście nie mógł być to nikt inny, jak właśnie były zawodnik Arsenalu, który chyba ma po dziś dzień pretensje, że został wyrzucony z wtedy jeszcze istniejącego Highbury.
Gospodarze zdołali jednak wyjść na prowadzenie po trafieniach Silvestre’a (pierwsze w barwach nowej drużyny) i Gallasa. Jest to o tyle ciekawe, że obie bramki padły po stałych fragmentach gry, co w Arsenalu dzieje się niezwykle rzadko. Na 3:1 do siatki trafił Adebayor i wydawało się, że „Kanonierzy” ten mecz muszą wygrać biorąc pod uwagę ostatnią formę przeciwników.
Pech ma jednak to do siebie, że zmiana szkoleniowca w każdym klubie na ogół przynosi korzyści. Tak też było i w przypadku zatrudnienia Harry’ego Redknappa w ekipie „Kogutów”.
Trzy minuty po trafieniu „Ade” na strzał zza pola karnego zdecydował się Huddlestone, a Almunia zamiast złapać albo wybić futbolówkę w bok, wypluł ją wprost przed siebie, gdzie najszybciej dopadł do niej wprowadzony chwilę wcześniej Darren Bent i umieścił ją w siatce. Jakby tego było mało, kilkadziesiąt sekund później koronkową akcję gospodarzy wykończył Robin van Persie i po wyniku 4:2 po blisko 70 minutach gry można było oczekiwać, że „Kanonierzy” zwycięstwo dowiozą do końca.
Ostatnie pięć minut, wraz z doliczonym czasem, pozwoliło jednak uwierzyć w cuda. Albo w to, że bramkarz sam potrafi przegrać mecz. Najpierw o własne nogi potknął się Clichy, piłkę odebrał mu Jenas, przebiegł z nią 20 metrów i spokojnie przymierzył tuż przy słupku. Jaka w tym wina Hiszpana? A taka, że gdyby stał na środku bramki, jak pan Bóg i trener przykazali, to pewnie spokojnie odbiłby tę piłkę na bok.
I wreszcie w ostatniej minucie doliczonego czasu Luka Modric oddał cudowny strzał, który wylądował wprawdzie na słupku, ale do piłki najszybciej dobiegł Aaron Lennon i całe Ashburton Grove umilkło
Myślę, że jest to dobry moment na zakończenie relacji, bowiem to, jak Tottenham lubi strzelać bramki Arsenalowi w końcówce spotkania, to już materiał na inną opowieść.