W Premier League rozegrano już połowę spotkań. Oto podsumowanie najciekawszych wydarzeń, jakie miały miejsce na angielskich boiskach.
Prolog
Przed sezonem karty stosunkowo były już rozdane. Najwyżej stały akcje broniącego tytułu Manchesteru United. Sir Alex Ferguson mądrze wzmocnił klub czterema klasowej światy zawodnikami, czyli Tevezem, Andersonem, Nanim i Owenem Hargreavesem. Potem w kolejce po laury stanął Liverpool. Rafa Benitez wreszcie dostał poważny zastrzyk gotówki, który równie skwapliwie wykorzystał, a sprowadzenie Fernando Torresa stało się hitem transferowym lata 07. Trochę ciszej startowała Chelsea Londyn, jeszcze na pokładzie ze złotoustym Jose Mourinho. W oczy rzuciło się tylko sprowadzenie Florenta Maloudy, który nomen omen teraz siedzi na ławce za kadencji Granta. Za czarnego konia, zresztą całkiem słusznie uważano Manchester City, z nowym właścicielem, trenerem i 50 milionami funtów na wydatki, które pozwoliły na całkowita przebudowę zespołu. I wreszcie, gdzieś tam w kącie był Arsenal Londyn. Główną informacją było to, że do Barcelony odchodzi Thierry Henry, który twierdził, że z takim składem „Kanonierzy” nic nie wygrają. Tymczasem jaki start miały te „dzieciaki Wengera”, to każdy widział.
Start
Jakże więc wszystkich mocno zdziwiło, że po trzech kolejkach Manchester United miał zaledwie dwa punkty na koncie, porażkę w derbach Manchesteru i miejsce w strefie spadkowej. Jak się później okazało, były to złe dobrego początki. Stary wyga Ferguson nic w składzie nie zmieniał, tylko czekał, jak w drużynę wkomponują się nowi zawodnicy, stara gwardia w końcu zgodnie zatrybi i cała maszyna ruszy. Efekt? „Czerwone Diabły” w ostatnim spotkaniu pierwszej rundy wyprzedziły o dwa punkty Arsenal.
Właśnie „Kanonierzy” byli (są) rewelacją tego sezonu. Przez długi okres czasu jedyna drużyna, która nie przegrała w Europie, najskuteczniejsza, efektywna i efektowna i bla bla bla. Wszyscy rozpływali się w zachwytach nad Fabregasem, który dryblował, podawał i strzelał co najmniej za dwóch. Zresztą bardzo słusznie, bo jak młodego Hiszpana zabrakło na wskutek kontuzji, to Arsenal zaczął regularnie gubić punkty. Kto pomyślałby, że takiej skuteczności nałapie Adebayor? A van Persie? Świetnie zaczął sezon, potem złapał kontuzję. Spokojnie, na jego miejsce byli Walcott, Eduardo i w szczególności Bendtner – wszyscy zdali egzamin.
Może teraz „The Reds”. Również świetny początek sezonu, potem jednak mieli tyle samo zwycięstw co remisów i trzeba było wybrać, w którą stronę iść. No i podopieczni Rafy Beniteza w końcu przegrali na wyjeździe z Reading i u siebie z Manchesterem United, ale mimo trochę słabszej postawy, szczególnie w Lidze Mistrzów, w Premiership nadal nie tracą kontaktu z czołówką.
Teraz pora na drużyny z drugiego bieguna: Tottenham i Bolton. Obie ekipy w tamtym sezonie zakwalifikowały się do Pucharu UEFA. „Koguty” przed sezonem wydały na transfery majątek, mimo, że niektóre nabytki były po prostu niepotrzebne. W odwrotną stronę poszedł za to Bolton, który nie dość, że poważnie się osłabił, to jeszcze nie kupił nikogo poważnego. Do tego do Newcastle odszedł Sam Allardyce, który trzymał całą bandę „Kłusaków” w ryzach. Efekty tych decyzji wszyscy znamy. Tottenham przez długi okres czasu okupował dół tabeli do czasu aż Martina Jola zastąpiono Juande Ramosem. Teraz „Koguty” grają prawie tak dobrze, jak powinny i zdołały się wywindować na 13. pozycję w tabeli. Z kolei dwie niżej jest właśnie Bolton, który tez dopiero po zmianie managera zaczął się odradzać.
Mecze godne zapamiętania
Portsmouth – Reading 7:4
8. kolejka, 29. września
Czyli spotkanie z gatunku „radosny futbol”. Wszyscy dobrze wiedzą, że w Premiership czasami są mecze, gdzie bramek wystarcza na 3-4 spotkania. Tak było tamtego dnia na Fratton Park. A wystarczy jeszcze nadmienić, że do przerwy było „zaledwie” 2:1 dla gospodarzy!
Tottenham – Aston Villa 4:4
8. kolejka, 29. września
Również w ósmej kolejce na White Hart Lane „Koguty” zaprezentowały kapitalny, choć niekompletny „comeback”. Goście prowadzili do przerwy już dwoma bramkami i dodając do tego fatalną postawę Tottenhamu należało założyć, że trzy punkty pojadą do Birmingham. Tymczasem Chimbonda i Keane dodali drużynie nadziei, a Younes Kaboul w doliczonym czasie gry uratował swoim jeden punkt.
Arsenal – Manchester United 2:2
12. kolejka, 3. listopada
Czy to był mecz o mistrzostwo? Bardzo możliwe. Widowisko było bardzo średnie w pierwszej połowie do czasu, aż w doliczonym czasie gry piłki do własnej siatki nie wpakował Will Gallas. Po zmianie stron oglądaliśmy już prawdziwy koncert futbolowy. Wyrównał po kapitalnej akcji Fabregas, w 82. minucie Diabły znowu wyszły na prowadzenie, a bohaterem ostatniej akcji został właśnie Gallas, który odkupił swoje winy. To jest właśnie Premiership.
Chelsea – Aston Villa 2:2
19. kolejka, 26. grudnia
Boxing Day został okraszony świetnym widowiskiem. „The Blues” byli trochę zaskoczeni dwoma bramkami Maloneya, jednak na trzy minuty przed końcem udało im się ustrzelić bramkę na 4:3. Ale jeszcze w doliczonym czasie gry rzut karny wykorzystał Gareth Barry i to tym razem Aston Villa uratowała remis. Ponadto w meczu zobaczyliśmy trzy czerwone kartki i dwie bramki Andriya Shevchenki, co zdarza się tak często, jak szóstka w Lotto.
Kanonady
Średnio co dwie kolejki któraś drużyna dostaje srogie lanie. Niestety najczęściej jest to Derby, które po prostu w piłkę na poziomie Premier League grać nie umie.
Liverpool – Derby 6:0
Arsenal – Derby 5:0
Chelsea – Manchester City 6:0
Derby – West Ham 0:5
Everton – Sunderland 7:1
Beniaminki
W każdej lidze tradycją jest, że któraś z ekip debiutujących powinna się wybić, szokować i przynajmniej przez początek sezonu zajmować dobrą pozycję w tabeli. W tym sezonie tak się nie dzieje, bowiem zarówno Derby, Sunderland i Birmingham znają swoje miejsce w szeregu. Te dwie pierwsze ekipy zapewne z ligi spadną, „The Blues” powinny się uratować, o ile będą grać tak, jak teraz.
Przyszli królowie?
Walka o koronę króla strzelców znowu jest bardzo wyrównana. Znowu jednak brakuje typowego snajpera, którego liczba bramek dorównywałaby liczbie kolejek. Innymi słowy brakuje kogoś na miarę Henry’ego van Nistelrooya, Shearera czy Jimmi’ego Hasselbainka.
Mamy za to Cristiano Ronaldo, który dalej zadziwia swoją skutecznością, grając przecież jako nominalny pomocnik. Jeszcze bardziej zadziwia Emmanuel Adebayor, który w tamtym sezonie nie potrafił trafić do pustej bramki, a teraz strzela w miarę regularnie. Na dobre w lidze rozegrał się Nicolas Anelka. Do tego stopnia, że po zimie będzie miał szansę na poprawę swojego dorobku w lepszej drużynie, otrzymując więcej celnych podań.
Niewykluczone, że ktoś jeszcze wybije się z kwartetu Keane, Santa Cruz, Mwaruwari czy Torres. Wszystkich łączy to, że jak strzelają, to już seriami, a potem przez kilka spotkań przechodzą obok meczu.
Odrodzenie wyrobników
Pisać podsumowanie bez ani jednego słowa o Chelsea? Nie uchodzi. Gra „The Blues” pod wodzą Jose Mourinho zawsze kojarzyła mi się z ciężkością, brakiem polotu, nudą i tym, że w pierwszym składzie zamiast Joe Cole’a występował Ballack i tym, że w ogóle występował Shevchenko.
Od czasu, gdy drużynę trenuje Avram Grant powoli się to zmienia, a na grę Chelsea można patrzeć i to z przyjemnością! Drużyna już nie jest uzależniona od Franka Lamparda, Didier Drogba pracuje za dwóch, a nawet taki Shevchenko przypomniał sobie, że bramki można strzelać nie tylko w Milanie.
Epilog
Media bębnią, że kto przetrwa „świąteczny maraton” ten ma duże szanse na końcowy tytuł. To prawda, jednak nie jest wcale wykluczone, że drugi Arsenal, trzecia Chelsea czy czwarty Liverpool rzutem na taśmę nie wskoczą na pierwsze miejsce. Ja życzę wszystkim jednak tego, żeby na koniec sezonu pierwsza czwórka w tabeli wyglądała inaczej, niż w ostatnich latach.