W niedzielnych spotkaniach największą niespodzianką było zwycięstwo Newcastle na White Hart Lane z Tottenhamem aż 4:1. Trochę w cieniu tego wydarzenia rozegrano derby Liverpoolu, które skromnie wygrali „The Reds”.
Niedzielna seria spotkań rozpoczęła się jednak na Stamford Bridge, gdzie miejscowa Chelsea podejmowała Middlesbrough. „The Blues” wygrali po bramce Ricardo Carvalho z piątej minuty spotkania. Mogą jednak mówić o wielkim szczęściu, że udało im się przetrzymać to jednobramkowe prowadzenie przez ponad 85 minut.
Portugalczyk gola zdobył oczywiście po stałym fragmencie gry. Jednocześnie była to jego dopiero pierwsza bramka w sezonie. Chelsea kontrolowała przebieg spotkania do momentu, gdy na boisku pojawił się Alfonso Alves. Była gwiazda SC Heerenveen już kilka minut później w dogodnej okazji trafiła w słupek. Tego dnia jednak do końca opaczność czuwała nad piłkarzami Granta. W 82. minucie Downing zagrał właśnie do Alvesa, a Brazylijczyk tym razem trafił w poprzeczkę. Mało tego, również dobitka Davida Wheatera wylądowała w tym miejscu budowy bramki.
Zwycięstwo wprawdzie wymęczone, ale jakże ważne dla układu tabeli. „The Blues” obronili swoją drugą lokatę i nadal mają szansę na Mistrzostwo Anglii.
Odrodzenie Srok
Po tylu porażkach w nowym otoczeniu i jego wcześniejszym brakiem sukcesów można było odnieść wrażenie, że Kevin Keegan jest trenerem słabym. Jednakże Newcastle odniosło teraz drugie zwycięstwo i można zaryzykować stwierdzenie, że powoli wychodzi na prostą. Jak widać, wystarczy dać trenerowi trochę czasu i zaufania. Tym bardziej po takim spotkaniu z Tottenhamem, gdzie gościom wychodziło dosłownie wszystko.
Już od początku było wiadomo, że ten mecz będzie niecodzienny, bowiem po koronkowej akcji Newcastle Habib Beye trafił w poprzeczkę. Chwilę później bardzo dobrą okazję zmarnował Joey Barton, który swojego czasu wspólnie z Keeganem był częścią Manchesteru City. Jak mawia Dariusz Szpakowski: „niewykorzystane sytuacje lubią się mścić” i tak faktycznie było. W 25. minucie gospodarze „planowo” objęli prowadzenie po dobrym strzale głową Darrena Benta – jednego z trzech nominalnych napastników tego dnia. Jak widać Juande Ramos postanowił zaryzykować z nowym ustawieniem. Ciekawe, czy Hiszpan przewidywał, że przyniesie to aż takie konsekwencje. Jeszcze przed przerwą wyrównał Nicky Butt i była to typowa „bramka do szatni”, która dała nadzieje przyjezdnym na korzystny wynik.
Druga odsłona spotkania należała już tylko do „Srok”. Geremi trafił bezpośrednio z rzutu wolnego, potem wynik podwyższył powracający do formy Owen. Obudził się także Obafemi Martins, którego strzały najpierw bronił Paul Robinson, ale przy uderzeniu z 83. minuty nie miał już najmniejszych szans.
Derby dla „The Reds”
Wszyscy oczekiwali, że będące w niezłej dyspozycji Liverpool i Everton stworzą na Anfield Road bardzo dobre widowisko. Tym bardziej, że obie ekipy zacięcie walczą o czwarte miejsce w tabeli gwarantujące start w eliminacjach Ligi Mistrzów.
Jednak podobnie, jak parę godzin na Stamford, tak i na Anfield najpierw obejrzeliśmy szybko strzeloną bramkę, a potem bardzo przeciętne spotkanie. W 7 minucie swoją 21 bramkę w lidze ustrzelił Fernando Torres i był to jedyny gol w tych derbach. Najgroźniejszą okazję do podwyższenia wyniku miał Steven Gerrard, jednak jego atomowe uderzenie zatrzymało się na słupku. Goście próbowali wprawdzie niemrawo atakować, szczególnie w drugiej połowie, jednak ani razu poważnie nie zagrozili Pepe Reinie.
„The Reds” powiększyli do pięciu punktów swoją przewagę na lokalnymi rywalami.