W trzech pozostałych spotkaniach dziesiątej kolejki Premiership padło aż dziewięć bramek. Na Reebok Stadium Bolton niespodziewanie pokonał Everton a w Manchesterze i Londynie emocje trwały do końca spotkań.
Niemoc Evertonu trwa. W zeszłym sezonie klub dzielnie deptał po piętach Aston Villi i Arsenalowi, w tym spisuje się poniżej wszelkiej krytyki. Podopieczni Davida Moyesa mają problem ze spotkaniami wyjazdowymi w lidze, jak i europejskich pucharach. Bolton od kilku lat ma patent na zespół z Liverpoolu. Na Reebok Stadium udało im się trzy razy wygrać i raz zremisować. Spotkanie zapowiadało się niezwykle ciekawie, a końcowy wynik może tylko potwierdzić, że kibice się nie zawiedli. Mecz rozpoczął się po myśli gospodarzy, którzy już w 16. minucie objęli prowadzenie. Dośrodkowanie Sama Rickettsa wykorzystał Lee Chung-Yong. 11 minut później za sprawą Gary’ego Cahilla było już 2:0 dla „Kłusaków”. Dwie stracone bramki zmobilizowały przyjezdnych, którzy odważniej zaatakowali rywali. Pressing przyniósł upragniony skutek w 32. minucie, gdy kontaktowe trafienie zdobył Louis Saha. Były napastnik „Czerwonych Diabłów” wykorzystał świetnie podanie Lucasa Neilla. Mimo ciągłego naporu „The Toffes”, wynik do przerwy nie uległ zmianie. David Moyes musiał porządnie wstrząsnąć swoimi piłkarzami w szatni bo w drugiej połowie zobaczyliśmy zupełnie inny zespół. Dziesięć minut po rozpoczęciu się drugiej części spotkania, po kolejnym dobrym podaniu Lucasa Neilla, Maroune doprowadził do remisu. Goście próbowali przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść jednak nie potrafili znaleźć sposobu, by po raz trzeci pokonać Jaaskalainena. Gospodarze umiejętnie wykorzystali ofensywne nastawienie Evertonu i na cztery minuty przed końcem meczu wprowadzony w drugiej połowie Ivan Klasnić dał im prowadzenie. Na Reebok Stadium znowu górą byli piłkarze Boltonu.
Nie tylko Everton ma problemy z wygrywaniem spotkań, Manchester City po raz trzeci z rzędu zremisował swoje spotkanie. Mierzący w pierwszą czwórkę podopieczni Marka Hughesa już od pierwszych minut atakowali bramkę Fulham. Po raz kolejny sporą aktywnością wykazywał się Carlos Tevez, ale ostatecznie nie trafił do bramki strzeżonej przez Marka Schwarzera. Do końca pierwszej połowy nie udało im się jednak pokonać dobrze dysponowanego australijskiego bramkarza. Na początku drugiej połowy świetną okazję mieli goście z Londynu. Jednak Zamora fatalnie przestrzelił z najbliższej odległości. Niewykorzystane sytuacje się mszczą – skoro Fulham nie umiało strzelić, to zrobił to Manchester City. W 54. minucie Jeleon Lescott po podaniu Adebayora dał prowadzenie „Citizens”. Siedem minut później było już 2:0 dla gospodarzy. Pięknym uderzeniem popisał się Martin Petrov. Gdy kibice zgromadzeni na City of Manchester Stadium myśleli, że ich podopieczni mają w kieszeni trzy punkty i będą kontrolować resztę spotkania, Fulham zdobyło za sprawą Damiena Duffa bramkę kontaktową. Sześć minut później trybuny ucichły, Clint Dempsey doprowadził do remisu. Do końca meczu obie drużyny chciały wygrać spotkanie, lecz pomimo dogodnych sytuacji wynik nie uległ zmianie. Na City of Manchester Stadium „Citizens” zremisowali z Fulham 2:2 i był to już ich trzeci remis z rzędu. Jeśli zespół Marka Hughesa nadal myśli o mistrzostwie, musi zacząć wygrywać spotkania z takimi przeciwnikami.
Podobne emocje do tych w Manchesterze zobaczyliśmy w derbach Londynu. Goniący czołówkę Arsenal przyjechał po trzy punkty na Upton Park. Goście na początku spotkania rzucili się do ataku na bramkę Roberta Greena. W 16. minucie Robin van Persie wykorzystał błąd angielskiego bramkarza i dał prowadzenie „Kanonierom”. 20 minut później Holender asystował przy bramce Williama Gallasa. Do przerwy podopieczni Arsene’a Wengera słusznie prowadzili z ekipą West Hamu United, chociaż ta miała kilka sytuacji do zdobycia gola, których nie potrafiła solidnie wykorzystać. Goście nie zamierzali spocząć tylko na dwóch bramkach i wciąż atakowali bramkę „Młotów”. Tym razem Robert Green był na swoim posterunku i nie pozwolił sobie strzelić jeszcze jednego gola. Kolejno bronił groźne uderzenia Fabregasa i Arszawina. Wynik zmienił się dopiero w 74. minucie meczu, Carlton Cole wykorzystał słabe piąstkowanie Vito Mannone i strzałem głową wpakował piłkę do siatki. Bramka dodała skrzydeł podopiecznym Gianfranco Zoli, którzy coraz odważniej atakowali bramkę młodego włoskiego golkipera. Pięć minut po zdobyciu bramki kontaktowej, Song Billong sfaulował w polu karnym Carltona Cole’a. Do piłki ustawionej na dziewiątym metrze podszedł Diamanti i pokonał swojego rodaka dając remis West Hamowi. Końcówka spotkania była niezwykle emocjonująca za sprawą ciągłych ataków „Kanonierów”. W doliczonym czasie gry dogodną sytuację miał Robin van Persie, ale strzał Holendra w świetny sposób wybronił Robert Green. Podobnie jak w Manchesterze, spotkanie na Upton Park zakończyło się niespodziewanym remisem 2:2.