Dziewiętnasta kolejka Orange Ekstraklasy przyniosła nam kilka ciekawych wyników oraz zmianę na pozycji lidera. Było to możliwe po sensacyjnej porażce BOT-u z Odrą i zwycięskim boju Zagłębia z Groclinem. Przebudził się mistrz kraju, po zaciętym meczu Korona podzieliła się z Wisłą punktami - walka o mistrzostwo kraju nadal pozostaje sprawą otwartą.
Liderów dwóch
Jak ciężko gra się w Wodzisławiu przekonali się piłkarze Oresta Lenczyka. Sam Tomasz Jarzębowski mówił przed spotkaniem, że nigdy na boisku Odry nie grało mu się lekko, co potwierdziło się również w sobotnie popołudnie. Walcząca o spokojny ligowy byt Odra była dla rewelacji rozgrywek z Bełchatowa równorzędnym przeciwnikiem, można nawet zaryzykować stwierdzenie, że byli w tym pojedynku stroną przeważającą. Do odniesienia zwycięstwa wystarczyło zdobycie zaledwie jednej bramki, która padła jeszcze w pierwszej połowie. Wiele zamieszania w polu karnym gości sprawiały dośrodkowania Jana Wosia – po jednym z nich najczujniejszy w polu karnym był Stanisław Wróbel, który dał gospodarzom powody do wielkiej radości. BOT-owi nie pomogło nawet wprowadzenie w drugiej połowie Łukasza Garguły i Tomasza Jarzębowskiego, którzy tego dnia nie byli w stanie odwrócić losów meczu na korzyść GKS-u.
Zagłębie przed rozpoczęciem meczu z Groclinem znało już rozstrzygnięcie z Wodzisławia i w związku z pokonaniem BOT-u w bezpośrednim pojedynku (w rundzie jesiennej 2:1 dla „miedziowych”) stało się jasne, że pokonanie drużyny Macieja Skorży da im awans na pierwsze miejsce w lidze. W Lubinie spotkały się drużyny, które po objęciu przez nowych szkoleniowców nie doznały jeszcze ani jednej porażki. Pierwszą bramkę w tym spotkaniu przy biernej postawie obrońców zdobył Michał Goliński, który posłał piłkę pomiędzy nogami interweniującego Vaclavika, jednak później na boisku „rządzili” już tylko gospodarze. Radość gości trwała zaledwie kilka minut, gdy po faulu na Łobodzińskim i konsultacji z bocznym arbitrem, Tomasz Mikulski wskazał na „wapno”, a pewnym egzekutorem rzutu karnego był Iwański. Zagłębie miało dużą przewagę, jednak marnowało kolejne dogodne sytuacje. Zwycięska bramka padła dopiero w 76 minucie i kibice mogli zacząć śpiewać „mamy lidera”. Do końca meczu wynik nie uległ zmianie i Lubin przez najbliższe dni będzie najważniejszym miejscem na piłkarskiej mapie kraju.
Zagotowało się
Najwięcej kontrowersji w minionej kolejce wzbudziło spotkanie szczecińskiej Pogoni z płocką Wisłą. Dla obu zespołów był to mecz niezwykle ważny – strata punktów w tym spotkaniu w znacznym stopniu „przybliżała” jeden z zespołów do spadku z Orange Ekstraklasy. Pierwsza połowa gdyby się nie odbyła, z pewnością nikt nie miałby o to pretensji. Natomiast druga odsłona przyniosła już zdecydowanie więcej emocji, szkoda tylko, że więcej tych, które z futbolem nie miały dużo wspólnego. Pierwszą bramkę dla gości zdobył wprowadzony na początku drugich 45 minut Gevorgyan, który wykorzystał bierną postawę obrońców i mocno przymierzył z okolic czternastego metra. Chwile później drugą kartkę po brutalnym faulu zobaczył Thiago i Pogoń musiała kończyć ten mecz w osłabieniu. Strata jednego zawodnika nie podłamała jednak podopiecznych wracającego na szczecińską ławkę Bogusława Baniaka, którzy w 89 minucie po rzucie wolnym zdołali doprowadzić do wyrównania. Najważniejszy moment meczu miał jednak dopiero nadejść. W ostatniej minucie doliczonego czasu gry do zagranej piłki pędził Gevorgyan, który zagarnął ją już zza linii końcowej boiska (taką wersję wydarzeń przedstawiał Radosław Majdan oraz rezerwowi zawodnicy Pogoni, potwierdziły ją telewizyjne powtórki). Powstało małe zamieszanie, które sprytnie wykorzystali „nafciarze” zdobywając za sprawą strzału Tomasa Michalka zwycięskiego gola. Wściekły bramkarz Pogoni pobiegł z pretensjami do sędziego asystenta, w którego kierunku ruszyła również cała ławka rezerwowych gospodarzy. Najbardziej agresywnie zachowywał się jednak Felipe, który popchnął sędziego a następnie wymierzył mu kilka kopniaków. Sprawą z pewnością zajmie się Wydział Dyscypliny i winnych całego zajścia srogo ukarze. Nie oznacza to jednak, że asystent w tym momencie nie popełnił rażącego błędu, który dla broniących się przed spadkiem zespołów może mieć w przyszłości niebagatelne znaczenie.
Równie gorąco było w Kielcach, gdzie zmierzyły się dwie walczące o najwyższe lokaty drużyny. Gospodarze znajdowali się przed tym spotkaniem w trochę lepszej sytuacji niż goście z Krakowa, jednak obie drużyny w tym meczu satysfakcjonował tylko komplet punktów. Ciężko jest również wskazać już po zakończeniu meczu drużynę grającą w tym meczu lepiej, dlatego remis wydaje się być wynikiem sprawiedliwym. Z pewnością największym przegranym jest Krzysztof Gajtkowski, który marnował kolejne 100% sytuację jedna za drugą. W niektórych momentach trudno mieć jednak do napastnika Korony jakiekolwiek pretensje, bo fantastycznie interweniował Dolha, któremu „Biała Gwiazda” zawdzięcza w dużej mierze wywiezienie z Kielc jednego punktu. Nie udało się strzelić choćby jednej bramki, jednak braku zaangażowania nie można zawodnikom obu drużyn odmówić. Świadczy o tym m.in. liczba pokazanych żółtych kartek przez Grzegorza Gilewskiego – sędzia z Radomia do kieszonki sięgać musiał aż dziewięć razy! W dalszym ciągu nie wiadomo czy do końca rundy posadę trenera utrzyma Adam Nawałka, nad którym coraz poważniej zbierają się ciemne chmury, które nic dobrego nie zwiastują.
Wysoka temperatura panuje również w Poznaniu, gdzie wiceprezes klubu powoli zaczyna mieć coraz większe pretensje do prowadzenia zespołu przez Franciszka Smudę. Fakt faktem, może mieć ku temu powody – „Kolejorz” przegrał ostatni mecz z Cracovią aż 3:0 czym ostatecznie przekreślił swoje szanse na walkę o miejsca premiowane grą w europejskich pucharach. Dużo lepsze nastroje w Krakowie, gdzie w końcu Cracovia pokazała grę na miarę swoich możliwości. Wynik mógł być jeszcze wyższy, jednak dobrze w bramce Lecha spisywał się Kotorowski, który uratował swój zespół od straty bramki w kilku trudnych sytuacjach, w tym broniąc rzut karny egzekwowany przez Marcina Bojarskiego. Był to drugi strzelany przez pomocnika „Pasów” karny i … drugi, który nie znalazł drogi do siatki bramki rywali.
W końcu przebudził się również obrońca mistrzowskiego tytułu – warszawska Legia, która na własnym stadionie przy dużej pomocy publiczności pokonała ŁKS 2:1. Zwycięstwo mogło i powinno być nawet wyższe, jednak Piotr Włodarczyk nadal nie potrafił celnie uderzyć tam, gdzie właśnie zamierzał. Nie można doszukiwać się dużej ironii czy też sarkazmu mówiąc, że „Nędza” strzelił bramkę, bo „na szczęście mu zeszło”, ale… tak właśnie było. Drugie trafienie już pięknej urody dorzucił Smoliński i na Łazienkowskiej pierwszy raz w tym roku kibice mogli cieszyć się ze zdobycia kompletu punktów.
Będzie się działo
Już w następnej kolejce dojdzie do meczu, który może okazać się w ogólnym rozrachunku „meczem rundy”. Mowa tu o spotkaniu pomiędzy Zagłębiem Lubin a GKS-em Bełchatów, a więc drużyn, które obecnie zajmują dwa najwyższe miejsca w ligowej tabeli. Nie mniej ciekawie powinno być w Krakowie, gdzie mająca „nóż na gardle” Wisła zmierzy się z będącym w słabszej formie ale zawsze groźnym Lechem. Nie wiadomo jeszcze co ze spotkaniami Arki Gdynia i Górnika Łęczna, jednak najprawdopodobniej oba mecze zostaną przełożone na późniejszy termin.
Okiem statystyka
W Orange Ekstraklasie rozegrano do tej pory 151 spotkań (64 zwycięstwa gospodarzy, 36 zwycięstw gości i 51 remisów), strzelono w nich 380 goli (219 gospodarze, 161 goście) co daje średnią 2,52 bramki na mecz. Wykonywano również 30 rzutów karnych, z czego sześć nie zostało wykorzystanych (Jacek Dembiński, Maciej Iwański, Łukasz Garguła, Andrzej Szczypkowski, Michał Chałbiński oraz Marcin Bojarski – dwa). Sędziowie zdecydowali się pokazać 658 żółtych kartek (najwięcej Grzegorz Gilewski – 52) oraz 32 czerwone (najwięcej Hubert Siejewicz – 5).