Łukasz Załuska – zawsze bramkarz numer dwa


W piłce nożnej priorytetem są regularne występy. To przyzna każdy zawodnik, ale są wyjątki potwierdzające regułę. Polskim rekordzistą w godzinach i latach spędzonych na ławce rezerwowych śmiało okrzyknąć można Łukasza Załuskę.


Udostępnij na Udostępnij na

Jego historia jest przedziwna i skomplikowana. Na pierwszy rzut oka jego CV wygląda nieźle. Legia, Jagiellonia, Korona, Dundee United, Celtic czy teraz Darmstadt. Wygranych trofeów równie wiele. Kariera spisana na kartce faktycznie prezentuje się imponująco, ale brutalnie weryfikują ją liczby. Przecież one nie kłamią. Siedemnaście lat profesjonalnego grania i tylko dwa lata z bluzą numer jeden. Oznacza to, że resztę czasu przesiedział na ławce rezerwowych lub razem z kibicami na trybunach. Mimo to wciąż jest uznanym i rozchwytywanym golkiperem, który nie ma większych problemów ze znalezieniem klubu. Fenomen na skalę światową.

Jak Załuska trafił do Szkocji, gdzie wyrobił sobie nazwisko? Ktoś powie, że błyszczał w Polsce, ale to bzdura. Polak w ojczyźnie zupełnie nie był doceniany. Był przeciętny na linii i nie wyróżniał się na przedpolu. Wzrost również miał jak na warunki bramkarskie średni – 189 cm. Nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek się wybije. Funkcjonowała teza, że nawet jak na nasze warunki będzie to zwykły przeciętniak. On miał jednak inną umiejętność, która go wyróżniała – umiał solidnie pracować. To podkreślał każdy trener. – On aż palił się do treningów. Pracowaliśmy razem kilka godzin dziennie. Czułem się odpowiedzialny za niego, Radosława Cierzniaka i Jakuba Szmatułę. Oni wszyscy zrobili jakąś karierę, ale najchętniej z nich trenował właśnie Łukasz – twierdzi Andrzej Dawidziuk, ówczesny trener bramkarzy w szkole w Szamotułach. Ciężka praca zawsze popłaca. W jego przypadku również.

Łukasz Załuska
Łukasz Załuska w czasach gry w Jagiellonii (fot. Wikimedia)

Z mniejszych klubów udało mu się przebić do Stomilu Olsztyn, w którym jednak nie zagrzał dłużej miejsca. Podobnie było później w Legii. Radostin Stanew był pierwszym bramkarzem, Artur Boruc drugim, a Łukasz Załuska trzecim. Większych szans na regularne występy nie miał. Co gorsze wciągnęło go nocne życie w stolicy. – Dziś z perspektywy czasu mogę się przyznać, że Warszawa trochę mnie zgubiła, wciągnęło mnie miasto. Za dużo było dziewczyn, zbyt wiele wieczornych wyjść. Miałem 20 lat i gdy któryś z chłopaków chciał wyjść na miasto, to do kogo dzwonił? Oczywiście, że do „Załuchy”– wspomina.  Jego pobyt w Warszawie opierał się na tym, żeby przyjść na treningi, odbębnić go i udać się do któregoś z licznych klubów. Jak nie trudno się domyśleć, długo jego przygoda z drużyną z Łazienkowskiej nie trwała. Stąd trafił na całkiem udane wypożyczenie do Jagiellonii. Po zakończeniu sezonu 2003/2004 dostał ofertę 5-letniego kontraktu, jednak nie skorzystał z niej. Po szesnastu meczach na Podlasiu zainteresowała się jego osobą Korona. Tu miał być pierwszym bramkarzem i dostać otrzymać kredyt zaufania od sztabu szkoleniowego. Tak się nie stało. Jego kariera znalazła się na zakręcie.

Kielce okazały się dla niego nieprzyjazne. Zamiast być pierwszym golkiperem, więcej czasu spędzał na ławce. Z tą różnicą, że już nie był tylko młodym, perspektywicznym zawodnikiem po dobrej szkole w Szamotułach. Miał już 23 lata na karku. Musiał grać. Mimo to wiosną kolejnego sezonu, przełomowego dla kielczan, którzy awansowali do Ekstraklasy, pełnił rolę zmiennika Macieja Mielcarza. Letnią przerwę pracował jednak w pocie czoła, co zostało zauważone przez sztab szkoleniowy, który przed jesienią następnej kampanii podjął decyzję o przydzielaniu mu bluzy z numerem jeden. Wystąpił w 13 meczach i znów stracił miejsce w składzie. Musiał coś zmienić, tym bardziej, że próbując  poszukać nowego, zagranicznego klubu przesunięto go do rezerw. – Nigdy nie odpuściłem. Indywidualnie trenowałem z Robertem Dziubą. Rezerwy trenowały na dramatycznych boiskach, a ja gdzieś z boku, w rogu boiska. Byłem chodzącym kłębkiem nerwów. Szukałem nowego pracodawcy – wspomina gorsze chwile. Szczęście się do niego uśmiechnęło.

30 maja 2007 roku Załuska podpisał dwuletni kontrakt z Dundee United. Uznano to za wielką niespodziankę, bo nigdy nie był on uznawany za dobrego bramkarza nawet w Polsce, a szkocka liga w tamtych czasach była lepsza od naszej. Dwa kluby – Rangers i Celtic – regularnie biły się w Lidze Mistrzów, a derbowe mecze zachwycały fanów na całym świecie. Dundee było trzecią siłą ligi, ale bez większych szans na podjęcie rywalizacji z bardziej utytułowanymi rywalami. Polak swoją przygodę zaczął bardzo pechowo. W czasie okresu przygotowawczego przytrafiła mu się groźna kontuzja, która wykluczyła go na pół roku. W tym czasie klub zakupił jego rodaka, Grzegorza Szamotulskiego, który bronił wyśmienicie, a kibice śpiewali o nim piosenki. Doświadczony golkiper poczynił swojemu młodszemu koledze wielką przysługę. Kiedy Załuska wracał po długiej rehabilitacji, wszyscy chcieli, żeby uwielbiany przez kibiców popularny „Mad Monk” został w klubie. Ten jednak wypowiedział się krótko. – Ja już wypełniłem mój kontrakt. Teraz czas na Łukasza, który będzie tu błyszczał – stwierdził. Jak powiedział, tak się stało.

Te półtora roku we Dundee było w jego wykonaniu niezwykle udane. Regularnie występował, bronił nieprawdopodobnie, a polscy eksperci nie mogli uwierzyć w to, co widzieli. Szara myszka wyróżniała się w tłumie. Od Załuski w Szkocji lepiej wyglądał tylko jeden bramkarz – Artur Boruc. Obaj korespondencyjnie ze sobą rywalizowali, ale z bezpośrednich spotkań zwycięsko częściej wychodził dzisiejszy strażnik bramki Bournemouth. Mimo to Załuska wreszcie odżył. W Dundee przeżył najlepsze chwile. Podobno przy ustalaniu składu trener trzeciej siły tamtejszej ligi nie musiał wymieniać nawet jego nazwiska. Wszyscy wiedzieli, że to on będzie strzegł bramki drużyny. Wystąpił w 53 spotkaniach i podjął bardzo dziwną decyzję o nieprzedłużeniu umowy. – To był dla nas szok. Człowiek, którego pokochali nasi fani, zdecydował się zmienić zespół. Jak to Polak… – wspomina rozgoryczony prezes klubu, Stephen Thompson. Kto namówił go do zmiany barw? Boruc i jego Celtic.

Boruc i Załuska
Artur Boruc i rezerwowy Łukasz Załuska (fot. Wikimedia)

Od tego momentu rozpoczęło się pikowanie. Znamienny zaczął być obrazek, w którym urodzony w Siedlcach bramkarz zmęczony meczem schodzi z boiska, a obok niego idzie ubrany w ciepłą kurtkę Załuska, który kolejne 90 minut przesiaduje na ławce dla rezerwowych. Jako dubler etatowego reprezentanta Polski radził sobie przyzwoicie. Jak grał, to nie zawodził. W 11 spotkaniach bronił nieźle i zbierał dobre noty. To był jednak jego ostatni przyzwoity sezon. Następne pięć lat w Glasgow zawsze był drugim golkiperem. Przegrywał walkę o bluzę numerem jeden z Fraserem Forsterem i Craigiem Gordonem. W każdej konstelacji był numerem dwa. Bite sześć lat na ławce w barwach mistrza Szkocji odcisnęło na nim piętno.

– Moja wymarzona liga? Bundesliga. Tam co tydzień mierzysz się z silną drużyną – twierdził jakiś czas temu Załuska. Transfer do tej ligi okazał się kwestią czasu. Otrzymał szansę występów dla beniaminka, SV Darmstadt, gdzie pomyślenie przeszedł testy. Jeśli ktoś jednak myślał, że bramkarz z tak bogatym CV automatycznie trafi do składu tak przeciętnej drużyny, mylił się. I to bardzo. Transferem Łukasza skompletowaliśmy trio bramkarskie – stwierdził Dimo Wache, szkoleniowiec bramkarzy. Co smutne, wewnętrzna klasyfikacja brutalnie weryfikuje umiejętności Polaka. Pierwszym golkiperem jest utalentowany 23-letni Christian Mathenia, a drugim najprawdopodobniej Patrick Platins. To sytuacja bardzo bolesna dla 33-latka, który chyba dopiero teraz odczuwa to, że sześć lat nabywania odcisków na tyłku nie zrobiło wcale dobrze jego karierze.

Na debiut w Darmstadt będzie musiał jeszcze poczekać. Niewykluczone, że ponad pół roku. Najważniejsza jest aklimatyzacja i nauka języka. – Muszę uczyć się języka niemieckiego, a sprawia mi on wiele trudności. Trener zakazał mi mówić po angielsku, a kiedy go użyję, przerywa zajęcia – opowiada Załuska. Zadanie zdobycia miejsca w pierwszej jedenastce może okazać się dla niego zbyt trudne, bo nigdy nie umiał w piłce walczyć o swoje, o czym świadczy to, że większość kariery przesiedział na ławce. Zarabiał za chodzenie na treningi i wciąż to robi. Sama solidna praca, z której jakiś czas temu słynął, dziś nie wystarcza. Potrzeba znacznie więcej, a zdaje się, że Załuska osiadł na laurach.

Jego przykład jest fenomenem. W środowisku krąży nawet pewne ciekawe porównanie do kariery wiecznego rezerwowego: Był sobie asystent prezesa w malutkiej firmie zatrudniającej dwie osoby. Kiedy firma się rozpadła, znalazł pracę w większej spółce, która zatrudniała dziesięć osób. Znów podlewał kwiaty i szykował kawę dla prezesa. Później znów firma się rozpadła i znów znalazł nowego pracodawcę , dla którego wykonywał te same czynności. I tak dalej i dalej, aż znalazł się na tej samym stanowisku w największym koncernie na świecie. Tak właśnie wygląda kariera Łukasza Załuski.
Zawodnika wiecznie numer dwa. Wiecznego zmiennika. Mimo tego, że nie gra, zawsze znajduje nową pracę. To jest fascynujące.

[interaction id=”56068e04c70ac51c039842cc”]

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze